Czas na Knédżi! Wakacyjna porcja lektur to dwie lekkie powieści i dwie rzeczy nieco większej wagi; niech Blade wypowie ceremonialne zaproszenie!
![]() |
Zawsze! |
Zaczniemy od klasycznej wakacyjnej pozycji...
Backpacking Through Bedlam to już dwunasty tom cyklu InCryptid autorstwa Seanan McGuire! Formuła urban fantasy zmieszanego z sagą rodzinną to lekka zabawa trafiająca zazwyczaj dokładnie w moje gusta; cieszę się, że książki te wychodzą akurat na wakacje.
W najnowszym odcinku: Alice Price-Healy, babcia rodziny (za sprawą magii - w młodszym i bojowo sprawniejszym ciele), powraca z odysei po sąsiednich wymiarach, i to bynajmniej nie sama: wraz z nią przybywa uratowany mąż, Thomas (przez jakiś czas warlord barbarzyńskiego świata), oraz jego przybrana córka, Sally (bo ziemskie nastolatki zaplączą się nawet do alternatywnych wymiarów). Czas na rekonwalescencję oraz powrót do normalności; Alice wraca do zapuszczonego domu, nawiązuje powoli kontakt z resztą rodziny, zaś Sally zostaje zaadoptowana przez szerszy klan Price-Healy: może i spędziła parę lat w innym wymiarze, ale dziewczyna nie ma przecież bladego pojęcia o kryptydach żyjących na Ziemi czy o starym wrogu rodziny, Covenant of St. George. A Covenant nie śpi: po deklaracji wojny, która miała miejsce hen, jeszcze w piątym tomie, wracamy w końcu do tego konfliktu.
Powiem z marszu: ten tom wydał mi się jednym z najsłabszych w całym cyklu. Po pierwsze, jest chaotycznie skonstruowany: zaczynamy od wątku powrotu na Ziemię, później mamy cały wątek aklimatyzacji w starym domu oraz adopcji Sally, a na koniec pojawia się wątek trzeci: początek bezpośredniej konfrontacji z Covenant. Wychodzi z tego narracyjny misz-masz; podczas lektury stale towarzyszyło mi skojarzenie z serialami produkowanymi w trakcie pandemii. Początek tego sezonu to będzie szybkie dokończenie poprzedniego, bo ostatnio nie mieliśmy czasu; potem w tym, co zostało spróbujemy zmieścić oryginalny plan na ten sezon...a, i musimy jeszcze zbudować fundamenty pod następny. Każdy z tych trzech segmentów Backpacking Through Bedlam mógłby stanowić osobną powieść, ale po zlepieniu ich wszystkich razem wyszła niespójna tematycznie, mało satysfakcjonująca całość. Nie pomaga też, że wprowadzanie Sally w rodzinne sekrety to przypominanie wszystkiego, co już i tak wiemy; tu z kolei czułem się, jakbym czytał serię komiksową, gdzie w sześćdziesiątym numerze redakcja zarządziła "dobra, teraz zróbmy nowe wprowadzenie dla świeżych czytelników". I o ile w komiksowym miesięczniku bywa to czasem przydatne, o tyle nie wyobrażam sobie za bardzo, żeby ktoś zaczął czytać powieściowy cykl od dwunastego tomu. Sally pewnie potrzebuje wykładu o tym, kim są Aeslin mice, ale ja już nie; lekcja mogła spokojnie odbyć się "poza kamerą".
Rozumiem, że to zapewne rozbieg przed fajerwerkami w kolejnych tomach, ale Backpacking Through Bedlam wyraźnie stanowi narracyjne porządki oraz rozgrzewanie silnika. Jako część większego cyklu - jasne, to po prostu odpowiednik tych mniej porywających odcinków serialu; jako samodzielna powieść - niestety raczej bałagan. Love you, Seanan, but it just goes to show that no one bats one thousand.
Skoro lekka, letnia literatura mnie zawiodła, odbiłem w drugą stronę: do zeszłorocznej noblistki, Annie Ernaux, oraz jej powieści The Years. "Powieść" to zresztą nieszczególnie precyzyjne sformułowanie: to forma zawieszona gdzieś pomiędzy pamiętnikiem, autobiografią i powieścią historyczną; tytułowe The Years to reminiscencja oraz analiza nie tylko własnej, osobistej przeszłości - ale i próba stworzenia bardziej uniwersalnego, kolektywnego portretu pokolenia. Doświadczenia są osobiste, ale w narracji wybrzmiewa raczej "my", niż "ja" (a właściwie "ona", gdyż Ernaux traktuje siebie z przeszłości - ze zdjęć, filmów - jak inną już osobę, obserwowaną z dystansu).
Od rodziny (wciąż pamiętającej wojny światowe i wspominającej je przy stole), przez dorastanie (w systemie społeczno-religijnych norm, nakazów i zakazów), pełne ambicji wejście w dorosłość, aż po stopniowe wrośnięcie w tkankę konsumpcjonistycznego społeczeństwa - Ernaux stara się odmalować historię własną, historię Francji, historię zmian pokoleniowych. Mamy więc nadzieje oraz rozczarowania związane ze zmianami politycznymi; ewoluującą za sprawą migracji strukturę francuskiego społeczeństwa; spojrzenie na światowe procesy polityczne z perspektywy francuskiej intelektualnej lewicy. Dużo tu samokrytyki; widzimy, że pomimo szczytnych idei codzienny rasizm i tak był częścią życia, a wdrukowana antyamerykańskość sprawiła, że atak na World Trade Center był - być może wstydliwie, ale jednak - wręcz satysfakcjonujący. Zabawnie czytać o z francuskiej perspektywy o dosyć tajemniczej Solidarności i tych niezrozumiałych krajach gdzieś na wschodzie... ale też obserwować znajome procesy, które dla całego świata były wspólne: pojawienie się w domach komputerów czy ewolucję mediów.
Przy tym wszystkim - The Years są naprawdę przystępnie napisane: barwnym, osobistym językiem; zachowując angażującą strukturę autobiograficzną. Czasami pokutuje pogląd, że skoro to "Nobel z literatury", to pewnie będzie to jakieś eksperymentalne mambo-dżambo pełne formalnych fikołków i oderwane od rzeczywistości - tymczasem The Years pokazują, że jest wręcz przeciwnie. Nie jest to może lekki tekst... ale kiedy problematyka społeczno-polityczna jest lekka? Podkreślę jednak, że nie ma się co bać sięgania po noblistów i noblistki.
Dlaczego właściwie wciągnąłem francuski tekst w angielskim tłumaczeniu? Chyba kwestia przyzwyczajenia; polską wersję - Lata - wydało wydawnictwo Czarne.
Steven L. Kent, dziennikarz i pisarz, obiecuje wiele już samym tytułem - The Ultimate History of Video Games, Vol. 1 - ale radzi sobie sprawnie! Ta ponad 600-stronicowa kobyła opisuje okres od absolutnych początków branży aż do okolic roku 2000.
Zaczynamy jeszcze przed "grami wideo" jako takimi: początek książki opisuje... stoły do pinballa oraz podobne mechaniczne automaty, które przetarły szlaki dla całej gałęzi rozrywki (również pod kątem prawnym; ciekawe na przykład były boje o to, by wyłączyć pinball z definicji hazardu). Potem wszystko toczy się już znajomym rytmem: pierwsze gry programowane przez hobbystów na uczelnianym sprzęcie; pierwsze firmy zajmujące się elektroniczną rozrywką; wzrost branży w Japonii oraz w Stanach, zmierzch ery salonów gier oraz początek popularności produktów domowych, okres moralnej paniki, krach branży oraz próba odrobienia strat, wojny konsolowe...
Kent zaczął pracę nad tym opracowaniem jeszcze w latach '90, ale skala projektu okazała się nieco go przytłoczyć: pierwsza wersja ukazała się dopiero w 2001. Z około pięciuset wywiadów oraz niezliczonych godzin kopania w źródłach powstał jednak interesujący portret branży: mniej skupiony na samych grach (te zwykle opisywane są skrótowo; Kent zakłada, że wszyscy wiemy, co to Pong, Super Mario czy Mortal Kombat), a bardziej na historii firm oraz zmieniającej się sytuacji na rynku. Znajdziemy tu nieco uroczych anegdot, ale nie przychodźcie głównie po nie - autor i tak wydaje się spieszyć, by zmieścić w książce choć kluczowe punkty kilkudziesięciu lat branży gier wideo. Początek narracji jest spokojny, nieśpieszny i czytało mi się go najlepiej (od mechanicznych automatów do pionierskiej gry Spacewar! z 1962); później wszystko przyspiesza, przyspiesza i przyspiesza. Ale - przy tak wybuchowym wzroście popularności gier - czy można się temu dziwić?
Z pewnością wrócę do opowiadającej o współczesności części drugiej, która ukazała się w 2021 - ale nie od razu; to naprawdę gęsty materiał. Radziłbym traktować tę pozycję jako zarys, z którego można odbić się w stronę głębszych opracowań opowiadających o konkretnej erze lub zagadnieniu. Chętnie poczytałbym więcej, przykładowo, o moralnej panice wywołanej grami wideo, ale Kent zaznacza najważniejsze aspekty problemu i zwyczajnie nie ma wyjścia: musi przejść do następnego tematu, by mieć nadzieję zmieścić się na tych 600 stronach.
Uff, pomyślałem po odłożeniu opracowania o grach wideo, teraz potrzebuję na przepłukanie mózgu jakiejś lekkiej fiction; padło na Suburban Dicks, powieść czekającą w kolejce już od jakiegoś czasu. Zainteresowałem się nią, gdyż autorem jest Fabian Nicieza, komiksowy weteran!
Fabian Nicieza rozkręcił swoją komiksową karierę pod koniec pierwszej serii The New Mutants, gdy zespół był w trakcie rebrandingu na nową dekadę: pojawili się tam Cable, Deadpool czy Shatterstar. To właśnie Nicieza (we współpracy z Robem Liefeldem) stworzył tych dwóch ostatnich; z kolei Cable i Deadpool na długo stali się "jego" postaciami. Kariera Niciezy jako scenarzysty jest całkiem bogata - pisał też Nightwinga oraz Robina dla DC, przykładowo - ale i tak nie mogłem pozbyć się z głowy pytania: jak Nicieza, koleś od wielkich karabinów i cybernetycznych najemników z lat '90, poradzi sobie z kameralnym kryminałem na przedmieściach?
Ano całkiem nieźle! Zaczynamy od zabawnej sceny, w której młoda policjantka wytęża siły, by obronić miejsce zbrodni przed mamusią z sikającym dzieckiem - które musi przecież skorzystać z toalety na stacji paliw... nieważne, że na podłodze leżą tam ciepłe jeszcze zwłoki. W uroczym twiście okazuje się, że to właśnie natarczywa matka jest naszą główną bohaterką: może i jest znowu w ciąży, może i czuje się w związku z tym uwięziona w domku na przedmieściach, ale w głębi duszy nadal jest utalentowaną agentką FBI - i nie odpuści, jeśli do zbrodni doszło w jej sąsiedztwie. Jej kompanem w rozwiązywaniu zagadki będzie Kenneth Lee, młody dziennikarz, który - choć nie dobił jeszcze do trzydziestki - zdążył już zbudować piękną karierę, a następnie całkowicie ją zrujnować. Klasycznie podsumowując: he is looking for redemption; she is trying not to go crazy in the suburbs - together, they fight crime.
Andrea jest bardzo oryginalną bohaterką kryminału: stale próbująca ogarniać czwórkę (a niedługo piątkę) dzieci, z ograniczonymi przez to możliwościami podróżowania czy spędzania czasu nad sprawą; no ale cóż, od tego ma Kennnetha. I chociaż całość zaczyna się z komiksowym wręcz humorem, a język jest żywy i zabawny, szybko robi się poważnie; this is a murder mystery, after all, and it is not cute or twee in the slightest. Nicieza kopie w tematyce suburban horror; rzędy idealnych, białych domków z trawniczkiem skrywają mroczne tajemnice, zaś małżeństwo Andrei - dla którego poświęciła obiecującą karierę - realistycznie się sypie. Koniec końców, to dużo poważniejsza powieść, niż sugeruje głupkowaty tytuł ("dicks" niby w starym znaczeniu prywatnych detektywów... ale wiecie), i zaskoczyłem się naprawdę pozytywnie!
Prestiżowa nagroda magazynu literackiego Knédżi wędruje tym razem do... Suburban Dicks, i jestem równie zaskoczony, co wy! Wiem, wiem, noblistka i tak dalej, ale będę nieco cheeky - to Fabian Nicieza, stary komiksiarz, dostarczył mi najwięcej wakacyjnej przyjemności swoim solidnym kryminałem. It's a real page-turner, i właśnie czegoś takiego potrzebowałem! Po Ernaux i tak sięgnie wystarczająco wiele osób, ale... powieść kryminalna scenarzysty komiksowego z lat '90 - and it's actually pretty good? To coś, co zasługuje na uwagę i docenienie!
Jak zwykle - Knédżi powrócą!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz