Czy to pierwsze Knédżi wakacyjne? Chyba już tak; rok szkolny oficjalnie zakończony, zostało jeszcze tylko trochę formalności! Dziś w karcie dań mamy piękną równowagę: dwie pozycje beletrystyczne, dwie nonfiction. Say the words, Blade!
![]() |
A jakże! |
Pierwszą pozycją będzie...
Adrian Tchaikovsky już się na tym blogu przewinął - przypadł mu nawet zaszczyt otwierania pierwszego w ogóle wpisu z cyklu Knédżi! To sprawny oraz nagradzany autor współczesnej science fiction; byłem więc nieco zaskoczony, że Ogres wydają się korzystać z estetyki fantasy. Ale czy na pewno...?
Ta krótka powieść opowiada o świecie w realiach plus-minus rewolucji przemysłowej, w którym obok siebie żyją dwa gatunki: ludzie oraz tytułowe ogry. Ogry są większe, silniejsze, mięsożerne; niekoniecznie muszą być ludojadami, ale i takie historie o nich krążą. Najogólniej rzecz biorąc, jest to po prostu rasa landlordów - ludzkie wioski stanowią ich dziedziczne lenna, zajeżdżają do nich od czasu do czasu z pańską wizytą (oraz zebrać daniny, oczywiście), a ludzka populacja w sumie nawet się z nimi dogaduje. Hej, jest jak jest, mówią sobie, tak już świat jest poukładany; czasem nawet trafi się fajny pan ogr, który pośmieje się razem z parobkami i poklepie ich dobrodusznie po głowie. Ale, jak można się spodziewać, w rezultacie niefortunnego splotu okoliczności młody Torquell - niesforny syn ludzkiego zarządcy wioski - wchodzi na ścieżkę konfliktu z nadzorcami.
Ogres zaczynają się wręcz baśniowo, a w budowaniu alegorycznego nastroju (bo przecież mamy tu bardzo czytelną alegorię konfliktu klasowego) pomaga narracja w drugiej osobie. You are Torquell, you see something, you feel something; to dosyć ryzykowana technika, ale Tchaikovsky operuje nią tu sprawnie - a do tego książka nie jest długa, więc nie ma kiedy się przejeść. W miarę postępów fabuły przechodzimy od ograniczonej perspektywy Torquella - chłopaka z małej rolniczej wioski - do szerszego planu; dryfujemy też gatunkowo z fantasy do science-fiction... co nie powinno być strasznym spoilerem, zważywszy na helikopter na okładce.
Koniec końców, solidna pozycja - wiodąca metafora nie jest może najsubtelniejsza, ale nie sposób odmówić jej efektywności i rozrywkowości. Pojedynczy ogrzy pan, mówi Tchaikovsky, może być dobry lub niedobry, sympatyczny lub brutalny; ale problemem nie kwestia zmiany pana, a zmiany systemu. Niewyedukowanym wieśniakom trudno w ogóle dokonać konceptualizacji tak szeroko zakrojonej zmiany - i słychać u autora echo Ursuli K. Le Guin: kapitalizm wydaje się nienaruszalny... ale takie też wydawały się kiedyś rządy królów z boskiego nadania.
Interior Chinatown Charlesa Yu - po polsku wydana przez wydawnictwo ArtRage jako Ucieczka z Chinatown - to tekst postmodernistyczny już w samej formie: niby jest to powieść, ale zapisana w formie scenariusza serialu. Willis Wu - jej protagonista - to do tego nie Główny Bohater; to tylko Generic Asian Man, azjatycki statysta, z którym głowni bohaterowie serialu (klasycznie: para detektywów o starannie wycyzelowanym dla telewizji napięciu seksualnym) mogą zamienić trzy słowa w odwiedzanej w danym odcinku spelunie. Ale kto wie; jeśli Willisowi się poszczęści, jeśli będzie ciężko pracował, być może czeka go awans na "powracającą postać"? A może nawet - co stanowi absolutny szczyt hierarchii - zostanie obsadzony jako "Koleś od Kung-Fu"?
Yu - w humorystycznym i absurdalnym często stylu - pisze tu o doświadczeniu mniejszości, o doświadczeniu imigranta; o etykietkach i wtłaczaniu w stereotypy, o godzeniu się na pewne role społeczne, o walce z nimi, o ich świadomej utylizacji, o całej optyce tożsamości. Willis dobrowolnie wchodzi w uwłaczający, karykaturalny akcent, gdyż tego wymaga jego rola - zarówno w serialu, jak i w społeczeństwie ogółem; sam przypina sobie fałszywą etykietkę, gdyż przynajmniej dzięki niej zyskuje jakaś w miarę stabilną i zrozumiałą dla ludzi z zewnątrz pozycję.
Gość od Kung-Fu, tajemniczy Azjata, stary mistrz; rozerotyzowana orientalna kusicielka, rygorystyczna matka-tygrysica. Postacie w Interior Chinatown znają te stereotypy na wylot - czasem są już zinternalizowane, czasem zakładane świadomie jako kolejne maski, ale ucieczka od nich to zupełnie inna sprawa. Yu zachęca do nieco gorzkiej zabawy: kiedy następnym razem zobaczycie na ekranie azjatycką postać... która z tych sztampowych ról to będzie? Orientalny cwaniaczek, uduchowiana piękność? Jedną z kluczowych scen powieści jest proces sądowy (a właściwie jego serialowo-rozrywkowa karykatura), w którym strony dyskutują nad historią tożsamości imigranckiej oraz różnymi jej aspektami. Bycie "Kolesiem od Kung-Fu" to wyrok, ambicja, przewinienie - wszystko w jednym.
It's a blast to read; Charles Yu w bardzo udany sposób kondensuje tu pełną zawiłości dyskusję na temat imigracji, rasizmu i tożsamości. A że zamiast zatęchłej dysertacji potrafi to zrobić to w formie humorystycznej, ironicznej powieści, która korzysta z języka współczesnej popkultury i zarazem stanowi do tej popkultury komentarz - to już w ogóle czapki z głów!
Trochę wahałem się, czy wrzucać tutaj książkę w oczywisty sposób związaną z moją pracą - ale jeśli wrzucam pozycje związane z ewolucją języka czy kulturą Stanów, to właściwie dlaczego nie? Dyslexia: A Very Short Introdcution Margaret J. Snowling to dokładnie to, co zapowiada tytuł - wprowadzenie do problematyki dysleksji; temat dla mnie osobiście ważny, bo zmaga się z nią przecież mnóstwo moich uczniów i uczennic.
Autorka zaczyna od absolutnych podstaw oraz pytania, czy dysleksja w ogóle istnieje, czy może - jak od lat marudzą różni wujkowie dobra rada - "to tylko jakieś nowomodne wymysły na to, że komuś się uczyć nie chce". Przechodzimy więc przez historię badań, omawiane są symptomy, stawiane są hipotezy na temat źródeł problemu - gdyż, póki co, nie mamy jeszcze do nich stuprocentowej pewności.
To jak najbardziej solidna przekrojowa pozycja, ale nie znalazłem w niej zbyt dużo informacji, które osobiście najbardziej mnie interesują - czyli wskazówek związanych z pracą z osobami dotkniętymi dysleksją. Tematyka edukacji przewija się co prawda często, ale zwykle w ujęciu historycznym lub podkreślania trudności. Jednym z najważniejszych czynników pozwalających na diagnozę, mówi autorka, jest opinia nauczyciela; poszczególne objawy mogą się różnić, ale to właśnie nauczyciel - z racji na kontakt z wieloma osobami oraz posiadanie wyrobionej skali porównawczej - będzie często bardziej godny zaufania, niż pojedynczy test czy kwestionariusz. I o ile dysleksji nie da się "wyleczyć", o tyle wcześnie rozpoznana może być mniej dokuczliwa: dzięki dostosowaniu edukacyjnemu można uniknąć efektu kuli śniegowej szkolnych trudności i zaległości.
Może więc nie dowiedziałem się szczególnie więcej, niż na szkoleniach poświęconych tej problematyce - ale książka na pewno pomogła mi zbudować więcej empatii względem osób dotkniętych dysleksją. Trudności edukacyjne to jedno, ale - o czym łatwo z nauczycielskiej perspektywy zapomnieć - dysleksja wiąże się też przecież z trudnościami w funkcjonowaniu obecnymi przez całe życie: czy to w pracy zawodowej, czy w życiu osobistym.
Od Ojców Założycieli i licencji na drukowane partytury, przez kopiowanie winyli i taśm, aż po Napstera, torrenty i social media - Alex Sayf Cummings opowiada w Democracy of Sound nie tylko o historii piractwa, ale też o amerykańskich oraz (później) światowych prawach autorskich, szczególnie tych związanych z muzyką.
Całe zagadnienie kopiowania własności intelektualnej to od zawsze beczka prochu. Pokolenie, do którego sam należę - wspominające jeszcze życie bez internetu - pamięta z pewnością wielkie medialne boje dotyczące piractwa i często absurdalnie przesadzone argumenty, którymi szermowały wtedy korporacje; RIAA - plus/minus amerykański ZAiKS - wyceniło "straty" i domagało się na przykład od serwisu LimeWire odszkodowania w wysokości 75 trylionów dolarów (takiej ilości pieniędzy w ogóle nie ma na świecie). Legalnie kupione filmy i tak atakowały nas dydaktycznym (oraz niepomijalnym) klipem "You Wouldn't Steal a Car", a na rodzimym gruncie (choć było to nieco później) Kazik tak złorzeczył na kopiowanie muzyki, że powstała nawet piękna strona stratakazika.pl - na której można było osobiście pomóc mu szacować finansowe straty (teraz, z nieznanych mi powodów, pod tym adresem można wyłącznie poczytać o kapuście ozdobnej). Nic dziwnego, że w takiej atmosferze kopiowanie treści było czynem wręcz rewolucyjnym, antyestablishmentowym - społecznie w pełni akceptowalnym, no bo kto nie chciałby mieć nowych albumów za friko... a do tego dokopać miliardowym korporacjom?
Ta perspektywa przełomu millenniów była w jasny sposób wypadkową wcześniejszych wydarzeń dotyczących praw autorskich - i historię tych zmagań stara się właśnie naszkicować Cummings. Zaczynamy dosłownie od Ojców Założycieli, co samo w sobie stanowi interesujący wgląd w amerykańskie prawodawstwo - przez długie dekady sądy zastanawiały się w końcu, jakie myśli i ideały przyświecały tym twórcom nacji oraz w jaki sposób przyłożyć tę wykładnię do nowych czasów. Później przechodzimy przez całą debatę dotyczącą zdefiniowania własności intelektualnej: czy utwór muzyczny może stanowić taki właśnie "zastrzegalny" produkt? Jeśli tak, to na jak długo - i na jakiej podstawie (gdyż ochronie podlegały wyłącznie fizyczne przedmioty, można więc było zastrzec konkretną drukowaną partyturę, ale nie utwór jako taki)? A co z coverami i różnymi wykonaniami, nawet tego samego artysty - czy każdej wersji należy się odrębna ochrona prawna? Czym jest "publikacja" - czy należy zgłaszać wniosek do organów rządowych, czy wystarczy emisja w radiu? Już same te problemy oraz stojąca za nimi prawna argumentacja są przytłaczające!
A wraz z rozwojem mediów trudności tylko się spiętrzały. Cummings dopatruje się początków bootleggingu w środowisku kolekcjonerów jazzu i oper z lat '20-'30; przez całą książkę prowadzi zresztą mocny wątek odróżnienia bootleggingu (jako działalności hobbystyczno-kolekcjonerskiej, często związanej z udostępnianiem lub archiwizacją inaczej niedostępnych nagrań) oraz piractwa (masowego kopiowania popularnych treści z nastawieniem na zysk). Gdy dochodzimy do lat '60, mamy już zespoły w pełni otwarcie zachęcające do bootleggingu i traktujące go jako alternatywną ścieżkę zdobywania publiczności (by wspomnieć tylko The Grateful Dead); później ostry crackdown w latach '70; później scenę hiphopową lat '80, która żyła i funkcjonowała dzięki bootlegom, samplowaniu i remiksom, oraz jej przejście do mainstreamu i komercjalizację w latach '90 - prowadzącą do kolejnego zaostrzenia przepisów.
Wszystko to oczywiście jest nieco bardziej złożone niż prosta sinusoida "w tej dekadzie kopiowanie akceptowalne - w tej nie", i Cummings stara się oddać sprawiedliwość również detalom oraz alternatywnym podejściom. Nie znajdziemy tu prostej recepty na sztandarowy dylemat etyczny: z jednej strony instynktownie uważamy za uczciwe, by wynagradzać twórców; z drugiej - "informacja chce być wolna", jak mówi popularny technologiczny slogan (Cummings omawia również i jego historię), a już na pewno wolna od korporacji wyciskających z niej każdego możliwego centa. Z trzeciej, czwartej i piątej strony, historia jest pełna biznesowych cwaniaczków czy dosłownych gangsterów, który wycierali sobie gęby sloganami o "dostępności kultury" i egalitaryzmie - równocześnie napychając własne kieszenie; pełna jest też koncernów, które najchętniej wrzucałyby artystów pod pociąg, gdyby tylko można było zarobić w ten sposób dodatkowe ćwierć procenta więcej od piosenki. Ale: czy oficynie muzycznej nie należy się jednak zwrot za inwestycję włożoną w promocję danego artysty czy hitu? A gdzie w tym wszystkim kraje rozwijające się, w których piractwo jest często praktycznie jedyną metodą dostępu do światowej kultury i nauki?
Democracy of Sound kończy narrację w okolicach współczesności, w erze mediów społecznościowych oraz subskrybenckich platform stremingowych - które wychowały kolejne pokolenie w oderwaniu od pirackiego etosu, bo komu chce się certolić z sieciami peer-to-peer, jeśli Spotify czy Netflix i tak oferują na wyciągnięcie ręki więcej kontentu, niż można realnie skonsumować (autor zaznacza też zresztą ewolucję w myśleniu o mediach jako o "kontencie"). Książka wydała mi się uczciwie wyważoną perspektywą, krytycznie prezentującą zarówno chciwe patologie korporacyjnych zarządów, jak i przesadny czasem idealizm liberalnych kampusów i technologicznych think tanków... ale przy całym zniuansowaniu nie wpada też w pułapkę leniwego "prawdopośrodkizmu".
Kto więc otrzyma tym razem prestiżową nagrodę magazynu literackiego Knédżi? Jak pewnie się domyślacie, waham się pomiędzy Interior Chinatown oraz Democracy of Sound, co jest oczywiście klasycznym porównywaniem jabłek z pomarańczami. Przechylę jednak szalę delikatnie na stronę Democracy of Sound z jednego tylko powodu - problematyka praw autorskich oraz kopiowania treści jest nam raczej bliższa, niż los azjatyckiego imigranta w Stanach. Co nie znaczy bynajmniej, że Interior Chinatown nie jest napakowana uniwersalnymi treściami - gdzieś jednak trzeba postawić kropkę!
Jak zwykle: Knédżi powrócą - w wakacje pewnie szybciej niż zwykle!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz