piątek, 23 lipca 2021

Knédżi: drogi, potwory, sen i mordobicie

Nie minął nawet miesiąc, a tu już nowe Knédżi! Co więc trafiło na listę czytelniczą? Tym razem mamy przewagę nonfiction!

Po kolejnym tomie InCryptid miałem ochotę na więcej Seanan McGuire, wziąłem się więc za drugi tom jej spin-offowego cyklu Ghost Roads - osadzonego w tym samym uniwersum. Poza kryptydami istnieją w nim też duchy, bogowie i zaświaty; na tym właśnie kącie tej rzeczywistości skupia się The Girl in the Green Silk Gown

Rose Marshall, główna bohaterka, już nie żyje. W latach pięćdziesiątych została zamordowana w drodze na swój prom i od tej pory przemierza drogi Ameryki jako hitcher, phantom promdate, the ghost of Sparrow Hill Road - miejska legenda, którą spotkać można na poboczu i która poprosi o podwiezienie. To klasyczna widmowa autostopowiczka z amerykańskiego folkloru, ale nie jest morderczym duchem. Owszem, wsiada często do samochodów osób, które zginą niedługo w wypadku, lecz to nie ona go powoduje - jest tylko przewodniczką na drugą stronę, trochę jak Śmierć z Sandmana.

Budowanie świata jest tu fascynujące - autorka tworzy całą galerię różnych typów duchów, które zachowują się na odmienne sposoby w zależności od osobowości i okoliczności śmierci; prezentuje zestaw reguł, które rządzą tymi zaświatami, i zagrożeń, które czyhają nawet na zmarłych. Amerykańska droga to motyw przewodni; widma podróżnych spotykają się w archetypicznym przydrożnym dinerze, na rozdrożach zawierane są faustowskie pakty, zaś głównym antagonistą jest mężczyzna, który już raz zabił Rose. Jest nim Bobby Cross - wzorowany na Jamesie Deanie aktor i nastoletni idol - który dekady temu w oczach świata tajemniczo zginął, a tak naprawdę zawarł na rozdrożach pakt, który czyni go nieśmiertelnym. Tak długo przynajmniej, jak przemierza drogi i autostrady w starym samochodzie demonicznym jak on sam; w samochodzie, którego paliwem są dusze jego ofiar. A Rose - jedna z pierwszych na jego sumieniu - is the one who got away; wymknęła mu się po śmierci, i jest to niedopatrzenie, które Bobby stara się od tego czasu naprawić. Co tu kryć, atmosfera i dekoracje amerykańskich dróg (i to w lekkim sosie retro) trafiają do mnie idealnie!

Fabularnie cykl ten ma jednak trochę mniej - wybaczcie głupią frazę - życia niż InCryptid; może dlatego, że opowiada właśnie o zaświatach. Nastrój jest nieco mroczniejszy, nieco bardziej refleksyjny; humoru jest odrobinę mniej niż w serii-matce. Fabuła nie jest niczym, o czym można by się rozpisywać; przypomina w tonie kilka odcinków serialowego Supernatural podanych w jednym ciągu. Bobby jako demoniczna wersja Jimmy'ego Deana jest czarującym i satysfakcjonującym antagonistą, ale u Rose (choć jest sympatyczna i zaradna) zobaczyłbym chętnie nieco więcej dowcipu i lekkości - ale i tak jest tu ich więcej, niż w pierwszym tomie, więc trzymam kciuki. Pomaga to, że jednym z głównych wątków tego tomu jest powrót Rose do fizycznej formy po dekadach funkcjonowania jako phantom hitchhiker i zabawne obserwacje z tym związane. Przez dziesiątki lat nie musiała jeść, spać, chodzić do toalety czy przeżywać okresu, a teraz znowu żyje i te wszystkie atrakcje wróciły? Znów czuje ból i zaczyna się starzeć? This is bullshit, myśli Rose, i jej celem jest jak najszybszy powrót do formy widmowej autostopowiczki; nie jest to jednak wcale takie łatwe. Nie ma przecież ochoty czekać, aż się zestarzeje, a samobójstwo stworzyłoby z niej kompletnie inny typ ducha - musi więc ostro pokombinować.

Gdybym więc miał do czegoś porównać tę książkę, byłoby to właśnie kilka odcinków Supernatural puszczonych z rzędu. Duchy, pakty na rozdrożach, stare amerykańskie drogi, samochody i przydrożne dinery - będę chętnie wracał do tego cyklu. Jest wystarczająco odmienny w tonie od InCrytpid, serii-matki, by miał wyczuwalnie własną tożsamość - i chociaż konstrukcja świata jest bardzo satysfakcjonująca, to czuję, że fabularnie nie rozwinął jeszcze w pełni skrzydeł. Może w trzecim tomie? Angel of the Overpass jest już napisana, ale poczekam pewnie na audiobooka.


Hunting Monsters to również, na swój sposób, echo lektury InCryptid! Kryptozoologia - ta real life - to gałąź nauki skupiona na poszukiwaniu zwierząt, na istnienie których nie ma jeszcze stuprocentowych dowodów. Od poważniejszej strony bywa to więc dociekanie, czy istnieją te gatunki małp, antylop, ryb czy wilków, o których mówią lokalne podania, folklor czy epizodyczne obserwacje; od tej bardziej barwnej - to samo, ale w odniesieniu do yeti, bigfoota czy potworów z jezior. Autor stara się więc rozgraniczyć tutaj te dwa rodzaje kryptozoologii - jeden będący tak naprawdę marketingowo nazwaną dziedziną nauki, drugi z gatunku historii o UFO - i do tego dorzucić ciekawą trzecią interpretację: kryptozoologii traktowanej jako analizy fenomenów społeczno-kulturowych. Dlaczego tyle kultur na świecie ma podania o groźnych stworach z jezior czy prymitywnych dzikich niemal-ludziach, jak bigfoot czy yeti? Choć stworzenia takie niemal na pewno nie istnieją, co mówi to o nas, naszej kulturze, lękach, nadziejach, sposobach myślenia?

Śledzimy więc, jak obraz "tajemniczych bestii" z głębokiej Afryki (no bo skądże indziej - i analizowany jest też kolonialny topos mitycznego "czarnego lądu") ewoluował równolegle z odkryciami paleontologicznymi, by obraz i zwyczaje potworów jak najlepiej odwzorowywały aktualny stan wiedzy naukowej; gdy wiodącym modelem były siedzące w wodzie brontozaury czy bezpióre groźne teropody, dziwnym trafem właśnie o takim wyglądzie czy zwyczajach donosiły "lokalne podania" - często też interpretowane w bardzo hojny sposób (lub wręcz zmyślane od postaw). Przechodzimy przez historię raportów o bestiach z mórz czy jezior - wielkich wężach, kałamarnicach czy - bo gdy już takie odkryto w warstwach kopalnych, to i je zaczęto widywać - plezjozaurach; ładnie zaprezentowany jest mechanizm gry w głuchy telefon, gdy jedno podanie z każdym kolejnym powtórzeniem i zacytowaniem rośnie, zmienia się i dopasowuje do aktualnie modnych interpretacji. Unosi się nad tym wszystkim jasna teza - dokładne dane, cytaty i metoda naukowa są ważne, bo inaczej bez problemu po dwóch wersjach dalej można zrobić z lokalnej historii o słoniu dowód na spotkanie z tyranozaurem.

Nie jest to jednak cyniczny sceptycyzm za wszelką cenę; autor przypomina też o zwierzętach, które długo uważano za mit, a dopiero niedawno potwierdzono ich istnienie; przypomina, że to, że można coś sfingować nie oznacza, że sfingowane na pewno było, oraz że zafałszowania historii w powtórzeniu nie muszą wynikać ze złej woli, a ze zwykłych niedoskonałości nas jako obserwatorów i narratorów. Jakkolwiek, czym innym jest odkryć nową małpę czy jakąś egzotyczną kozę, a czym innym gigantycznego potwora czy inteligentnego bigfoota; gdzieś trzeba tu znaleźć balans pomiędzy dwiema wiodącymi maksymami - z jednej strony the absence of evidence is not the evidence of absence; z drugiej, mimo wszystko, extraordinary claims deserve extraordinary evidence. Najbardziej interesująca będzie więc pewnie analiza kulturowa - spojrzenie na to, jak tradycyjna mitycznej kelpie ewoluowała w jeziornego węża o końskiej głowie, a potem do kopalnego plezjozaura - i jakie instynkty za tym stały. Jezioro i jego głębiny jako symbol niedostępnej tajemnicy i innego świata? Zbudowanie w dzieciach zdrowego respektu wobec głębokiej wody przez powtarzanie odpowiednio efektownych historii?

Ubawił mnie też segment o poszukującym sensacji dziennikarzu, który udał się na konferencję poświęconą bigfootowi licząc na szalone historie w rodzaju "bigfoot wyskakuje z UFO", "zostałam porwana przez człowieka małpę" lub "okaleczone zwłoki obozowicza, wszystkie tropy wiodą do dzikiej bestii", a zanudzał się przez parę dni wysłuchując nudnawych, papierologicznych debat starszych brodatych hobbystów o analizie składu odnalezionych odchodów, potencjalnych obszarach występowania czy problemach środowiskowych. Ciekawa była też analiza takiego właśnie "hobby kryptozoolgicznego" i łażenia weekendami po lasach jako specyficznej odmiany realizacji potrzeby obcowania z naturą; jeden wędkuje, drugi zbiera grzyby, kto inny spacerując po lesie robi trasę po fotopułapkach na bigfoota i zaspokaja w ten sposób tę pierwotną potrzebę czucia się odkrywcą, łowcą, tropicielem. Co, w sumie, jest pewnie na swój sposób bardziej etyczne niż zaspokajanie jej ze sztucerem w ręce i zabijając faktyczne zwierzęta.

Całościowo, jest to więc analiza bardzo intrygującej i barwnej dziedziny (bo chyba wszystkich nas, gdzieś wewnątrz, fascynują potwory, nieznane, tajemnica!) głównie jako fenomenu kulturowego, i takie rozumienie kryptozoologii właśnie proponuje; bardziej analizy nas samych niż włochatego potwora z odległych gór.


Co jeszcze wszyscy lubimy? Spać! Wziąłem się więc za lekturę The Nocturnal Brain, by dowiedzieć się nieco o regułach rządzących snem, dobrym do niego podejściu oraz o nieprawidłowościach z nim związanych. Opis - analiza historii i przypadków pacjentów prezentowanych przez specjalistę - brzmiał mi bardzo jak A Man Who Mistook His Wife For a Hat, i proszę bardzo: już we wstępie autor przyznaje, że książka Sachsa była dla niego inspiracją do napisania podobnej, ale o zakresie nieco węższym - nie neurologii ogółem, ale problematyki snu właśnie.

W trakcie lektury - poza kojącym zorientowaniem się, że moje okazjonalne problemy z usypianiem to żadne problemy w porównaniu z tym, co przeżywają osoby z faktycznie klinicznie zaburzonym snem - dowiedziałem się całkiem wielu interesujących rzeczy. Autor rozprawia się na przykład z uproszczonym podejściem mówiącym, że powinniśmy spać tyle a tyle godzin; potrzeby snu są różne, tłumaczy, i o ile niedobór może wiązać się z rozmaitymi problemami, o tyle praktycznie każdą noc, gdzie budzimy się sami z siebie - bez budzika czy przez hałas na dworze - można opisać jako kompletnie zdrowy i satysfakcjonujący sen, czy było to godzin pięć, czy dziesięć. Inną rzeczą było to, że zgodnie ze współczesnym podejściem neurologicznym sen nie jest stanem zerojedynkowym - niektóre części naszego mózgu są w stanie snu, gdy inne czuwają; stąd też możemy prowadzić czasem rozmowy przez sen czy reagować na bodźce bez świadomego rozbudzenia się. I w drugą stronę - gdy jesteśmy świadomi w trakcie dnia, partie naszego mózgu również mogą zapadać w krótkie drzemki!

Jak zwykle w takich tekstach sporo uwagi poświęcono też zjawisku śnienia - kiedy do niego dochodzi, jaka właściwie może być jego rola, ewolucyjne znaczenie i tak dalej. Przypadki pacjentów, o których opowiada autor, to miedzy innymi narkolepsja, chroniczna bezsenność (często powiązana z depresją lub zaburzeniami lękowymi), epilepsja związana ze snem czy paraliż senny i halucynacje; szczególnie te dwie ostatnie dolegliwości zgrabnie tłumaczą, według autora, historie mistyczno-religijno-ufologiczne, gdy ktoś czuje, że porywają go kosmici, opętują demony lub objawiają mu się święci. Ciekawy był na przykład przypadek osoby cierpiącej na epilepsję, z epizodami której wiązało się poczucie religijnej ekstazy - i paradoksalnie było to doświadczenie tak przyjemne dla tej osoby, że nie zdecydowała się na leczenie. Autor tłumaczy fizjologiczne źródła podobnych wrażeń i chyba wszyscy możemy spać spokojniej wiedząc, że rozmaite diabły i demony w ludzkich głowach nie mogą być takimi wszechpotężnymi nadnaturalnymi potworami, skoro nie wytrzymują konfrontacji z całkowicie przyziemną psychoterapią i farmakoterapią.

Czego w tej książce nie znajdziecie? Medycznych porad na temat tego, jak spać lepiej. Tu autor wzrusza nieco ramionami i mówi, że jest to kwestia tak indywidualna, że bez dokładnego wywiadu i badań nie śmiałby nikomu sugerować tego lub tamtego; sugeruje więc trzymanie się sprawdzonych, tradycyjnych metod z odrobiną podejścia terapeutycznego - traktowanie sypialni jako miejsca do snu, nie do pracy czy relaksu w trakcie dnia, by uwarunkować się w stronę kojarzenia łóżka ze spaniem; ograniczenia ekspozycji na światło, w tym ekranowe; aktywność fizyczną w trakcie dnia, odpowiednie wietrzenie i temperaturę; wychodzenie do innego pokoju, jeśli nie możemy usnąć - by nie stresować się dodatkowo bezowocnym leżeniem w łóżku - i metodę, której nigdy nie próbowałem, a która brzmi interesująco: wyznaczenie sobie maksymalnego dobowego limitu spędzonego w łóżku (na przykład pięciu godzin) i rygorystyczne go przestrzeganie, by zacząć traktować chodzenie spać nie jako stresujący obowiązek, a wyczekiwaną rzadką nagrodę. Albo, oczywiście, dobrą książkę do poduszki!


Mordobicie, albo w oryginale Slugfest, to książka poświęcona relacjom dwóch największych wydawnictw amerykańskiego komiksu: Marvela i DC. Nie skupia się na stronie twórczej - jaka postać została kiedy stworzona, dlaczego była ważna, co ciekawego działo się artystycznie - a na aspekcie interpersonalno-biznesowym: kto pracował gdzie i z kim, kto komu podłożył świnię, kto kogo finansuje i kto miał jakie wyniki kwartalne. Obraz - jak można spodziewać się po analizie firmowo-korporacyjnej - jest raczej cyniczny, ale nie da się ukryć, że jest to dobre przekrojowe omówienie rynku amerykańskiego komiksu - jego historii, najważniejszych wydarzeń, boomów i krachów. Jeśli ktoś chce się dowiedzieć, dlaczego na lata '90 mówi się często the dark age of comics i co doprowadziło do bankructwa Marvela (bo tak, Marvel zdążył zbankrutować) - znajdzie o tym sporo przejrzyście zorganizowanych informacji. Jeśli zastanawiacie się, co sprawia, że DC zostaje w tyle za Marvelem w rywalizacji na wielkim ekranie, ale dużo sprawniej radzi sobie w telewizji - i o tym można poczytać. Który redaktor naczelny był bucem, a który do rany przyłóż; które wydawnictwo kiedy wprowadziło lepsze warunki pracy dla twórców; jakimi sztuczkami marketingowymi starano się zwiększyć dochody - jeśli nie brzmi wam to interesująco, to do książki nie ma się co zabierać. Owszem, zawiera ona interesujące informacje, ale nie z zakresu artystyczno-literaturoznawczego; it very much discusses comics as a product. I jeśli ktoś interesuje się zagadnieniem, to są to niezaprzeczalnie ciekawe fakty - ale trzeba mieć już, moim zdaniem, swój własny kapitał zainteresowania. Gdyby ktoś podsunął mi analogiczną książkę zajmującą się branżą gier komputerowych - które przecież lubię i gram sobie w wolnych chwilach - nie wiem, czy interesowałyby mnie perypetie tego, kto kiedy założył jakie studio, jak sobie radziło finansowo i który twórca przechodził skąd dokąd (i dlaczego).

Brakuje mi też nieco w tej książce tej cieplejszej, ludzkiej narracji; jasne, korporacyjni szefowie ścigali się non stop, ale sami autorzy przechodzi z wydawnictwa do wydawnictwa, wspólnie wynajmowali mieszkania, grali w piłkę, wymieniali się pomysłami. Jeśli aspekt ten jest tutaj obecny, to bardziej w kontekście tego, jak takie interpersonalne relacje bywały solą w oku dla księgowości - bo czy można kogoś ścigać za podkradanie pomysłów, jeśli to "podkradanie" miało w istocie formę wspólnej burzy mózgów na zakrapianej parapetówce? Relacja firmy z firmą zwykle będzie wydawała się bardzo antagonistyczna, ale na poziomie osobistym bywało już to często bardziej złożone. Zakończenie podaje tezę, że tak naprawdę obie firmy się potrzebują i wspólnie dbają o rynek komiksowy - z czym jak najbardziej się zgadzam - ale autor na tyle poszedł w opisywanie rywalizacji i konfliktów (nawet wzbogacając tekst cytatami z internetowych forów typu "a Marvel jest głupi", "a DC śmierdzi" - po co?),  że w treści za bardzo tego nie widać. Teza niezgodna z treścią pracy, napisałbym pewnie na uczniowskim marginesie.

Część analiz jest skrótowych lub wręcz płytkich - dobrym przykładem niech będzie tu wspomnienie filmu Constantine z Keanu Reevesem jako "wzorcowego przykładu fatalnych błędów obsadowych". Tego samego filmu z cudownie demonicznym Lucyferem granym przez Petera Stormare'a i fantastycznego Gabriela w wykonaniu androgynicznej Tildy Swinton? To były castingi tak dobre, ze nawet teraz mówi się o ściągnięciu ich z powrotem do projektów związanych z Constantinem. Rozumiem chyba, co autor miał na myśli - Keanu Reeves, Amerykanin-brunet, nijak nie przypomina zewnętrznie komiksowego blond Brytyjczyka - ale po Matrixie był zrozumiałym wyborem na bohatera podróżującego między dwoma światami (tym razem nie rzeczywistym i wirtualnym, a fizycznym i demonicznym), i klasyczny wątek raka płuc, poczucie winy za dawne błędy oraz cyniczną naturę postaci odegrał co najmniej solidnie. Skąd więc opinia autora o "wzorcowym przykładzie błędów obsadowych"; naprawdę stąd, że w komiksie Constantine miał inne włosy? Może stoi za tym jakaś głębsza myśl, ale obserwacja ta podana jest w roli faktu objawionego, więc trudno nawet z nią dyskutować - i takich sytuacji jest sporo.

Boli też brak indeksu - gdybym szybko chciał znaleźć coś o konkretnej osobie czy tytule, zostaje mi tylko wertowanie stron. Jakość polskiej wersji też pozostawia trochę do życzenia, szczególnie w zakresie korekty; widać, że robiła ją osoba, która na historii komiksu zna się średnio. Zdarzają się literówki w nazwiskach (Arnold Drak zamiast Drake) czy problemy z płcią: słynna asystentka Stana Lee, Flo Steinberg, zostaje "asystentem"; Ann Nocenti, autorka Daredevila, w tłumaczonym cytacie posługuje się męskimi formami ("mówiłem"); a od fikcyjnej strony: Changeling - członek Teen Titans - zostaje z niewiadomych przyczyn kobietą. Rozumiem, że nie każdy musi kojarzyć, że Changeling to tymczasowo wykorzystywany alternatywny pseudonim Beast Boya, ale czy naprawdę imiona takie jak Ann czy Flo powinny tłumacza/korektę tak dezorientować? Męczył mnie też trochę luzacki styl narracji z frazami typu "był to szok jakby świnka Peppa dostała raka"; I mean, jestem ostatnią osobą, która narzekałaby na głupkowaty komentarz od czasu do czasu - dowody macie na tym tutaj blogu - ale co za dużo, to niezdrowo. Jeśli macie więc nieco cierpliwości i interesuje was korporacyjno-finansowa strona rywalizacji DC/Marvel - można się tą książką zainteresować; bardziej w kategorii spojrzenia od kulis polecałbym jednak Marvel Comics: The Untold Story Seana Howe'a. Skupia się przede wszystkim na Marvelu (niespodzianka, niespodzianka), ale jest napisana w bardziej przekrojowy sposób - i ma indeks!


That's all, folks! Chociaż przy niektórych pozycjach nieco dziś krytykuję, nie pomylcie tego z brakiem entuzjazmu; wszystkie te książki czytało mi się zdecydowanie przyjemnie. Mam nadzieję, że i wy znajdziecie sobie jakąś dobrą letnią lekturę, a tymczasem sięgam po kolejny tytuł ze stosiku zaległości i zapewnię was jak zwykle - Knédżi powrócą!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz