środa, 21 lipca 2021

Kamandi: The Last Boy On Earth

Kiedy wyszedł trailer Eternals, spędziłem chwilkę na omawianiu historii tego tytułu - i wspomniałem kilkoma słowami o postaci Jacka Kirby'ego. Mówić o komiksach i nie znać Kirby'ego to trochę jak mówić o muzyce i nie wiedzieć, kim był Elvis Presley - i nieprzypadkowo obu tych panów honorowano tytułem The King. Kreatywny mózg stojący za połową wczesnych postaci Marvela, rysownik o stylu rozpoznawalnym na pierwszy rzut oka; pracował zarówno dla Marvela, jak i dla DC, w obu wydawnictwach ciesząc się statusem supergwiazdy witanej na czerwonym dywanie.

Okładka dzisiejszego komiksu jeszcze zanim wspominam o nim w tekście, by pierwszą grafiką wpisu (i to wciągniętą do miniaturki na facebooku) nie była Black Canary w bikini
Współpraca ta często nie była łatwa. Towarzyskie i artystyczne uznanie to jedno, ale zarówno Silver, jak i Bronze Age to okres bardzo trudny dla komiksowych twórców. Pamiętajmy, ze komiks jako medium rozpoczynał z mało prestiżowej pozycji - traktowany był bardziej jako komercyjny produkt niż tekst kultury; podejście takie skutkowało tym, że jeszcze w latach '60 scenarzyści czy rysownicy pozostawali zwykle anonimowi, nawet bez prawa do podpisania się na tytułowej stronie. Moją skromną teorią jest, że był to początek - a jeśli nie początek, to na pewno istotny impuls - zamiłowania kultury komiksowej do różnego rodzaju easter eggs i cameos; autorzy często starali się przemycić swoje nazwiska w nazwach ulic w tle, sklepowych witrynach czy na gazetowych nagłówkach. Choć czasy trochę się zmieniły, tradycja pozostała: Chuck Dixon, pisząc Birds of Prey, zapewnił na przykład Black Canary wakacyjną lekturę w postaci głupkowato zatytułowanej powieści... autorstwa Chucka Dixona.

I mean, not that there is anything wrong with Black Canary in bikini, są wakacje i w ogóle
Ale do rzeczy, bo trochę dryfuję! Skoro więc w okresie tym autorom nie wolno było nawet podpisywać prac, to o prawach autorskich do postaci czy konceptów mogli w ogóle zapomnieć; wszystko było traktowane jako praca na zlecenie, własność wydawnictwa od początku do końca. Kwestia praw autorskich w środowisku komiksowym to temat nadal żywy, ale i dyskusja na tyle obszerna, że dzisiaj w nią nie wchodźmy; dość powiedzieć, że dyskusje na tle kreatywnym i prawnym sprawiły, że Jack Kirby rzucił papierami u Marvela i przeszedł w 1970 do DC.

Tam Kirby zrealizował swój dream project - The Fourth World, tę sagę o bogach-kosmitach na rywalizujących planetach - i to głównie jest pamiętane z tego okresu. Nie był to jednak absolutnie jedyny projekt, którym się tam zajmował! W 1968 na kinowych ekranach pojawił się film Planeta małp, i szef DC, Carmine Infantino - ten sam, który wierzył, że małpa na okładce sprzeda komiks - był pod takim jego wrażeniem, że chciał wykupić licencję na serię zeszytów w małpim świecie (z jego perspektywy byłoby to pewnie drukowanie dolarów). Licencji pozyskać się nie udało, ale koncept był za dobry, by tak to zostawić; Infantino zapytał więc Kirby'ego, czy ten nie stworzyłby czegoś w podobny deseń. I tak właśnie powstał...

Tym razem okładka w miejscu narracyjnie odpowiednim!

Kamandi - Ostatni Chłopak Na Świecie - żyje w postapokaliptycznej rzeczywistości, w której Ziemię zdewastował tajemniczy kataklizm; stąd też jest ona określana jako Earth A. D. - "After Disaster". Czy jest to faktyczna przyszłość uniwersum DC? Jak to zwykle bywa - raz tak, raz nie, w zależności od interpretacji; bywa, że przygody Kamandiego osadzone są gdzieś pomiędzy współczesnością a czasami Legionu, w tych tajemniczych mrocznych wiekach; bywa, że traktowane są jako przyszłość jednej z alternatywnych Ziem. Tak czy inaczej, Kamandi żyje sobie z dziadkiem w schronie (opisanym jako Command-D - ze zniekształcenia tej nazwy wzięło się jego imię), lecz pewnego dnia zostają najechani przez inteligentne wilki; dziadek ginie, a Kamandi dochodzi do wniosku, że w schronie nie ma dla niego przyszłości - musi wyruszyć w poszukiwaniu innych ocalałych z kataklizmu. And it's a trip, we wszystkich znaczeniach tej frazy!

Oczywiście, że na mapie jest wir na oceanie, co to za mapa bez wielkiego wiru. Również: Orangutan Surfing Civilization!

Kirby zawsze był kreatywnie nieokiełznany, ale w tej serii - którą pisał i rysował przez blisko 40 numerów - nie dość że zerwał się z metaforycznego łańcucha, to jeszcze rozwalił budę i pogonił gospodarza. Małpy to za mało, musiał pomyśleć; poza nimi zaludnił więc swój świat zwaśnionymi nacjami inteligentnych tygrysów, wilków, psów, delfinów i węży. Do tego dorzucił atomowe klasyki w rodzaju mutantów i gigantycznych owadów. A że jeszcze było mu mało, doprawił całość nuklearnymi ludźmi, czerwonoskórą kosmitką w obowiązkowym srebrnym obcisłym kombinezonie, miastem muzealnych robotów odgrywającym role chicagowskich gangsterów z ery prohibicji,  kultem czczącym stary kostium Supermana i oddającym mu cześć wystrzeliwując się z katapulty (by choć przez chwilę latać jak antyczny heros) i własną wariacją na temat King-Konga:

Giant apes!

Mutants and nuclear people!

Warhead-worshipping tigers!

Morticoccus, THE ULTIMATE GERM!

Zdegenerowani ludzie trzymani jako zwierzęta wyścigowe ścigają się na motorach ku uciesze inteligentnych leopardów, pędząc w pogoni za truskawkowym torcikiem, tak jak kiedyś charty goniły na torze za sztucznym królikiem! Hotel Watergate jest opanowany przez małpy, które podsłuchują i nagrywają gości, a następnie stawiają ich przed komisją śledczą i skazują na śmierć przez egzekucję działem dźwiękowym, które odtwarza święte taśmy Nixona!

"Smite them, o spirits of Watergate! INDICT THEM! INDICT THEM!"

Mógłbym tak wymieniać i wymieniać, bo każdy numer to fajerwerki postapokaliptycznej wyobraźni Kirby'ego. Jack Kirby podróżuje razem z bohaterem; seria nie ma współcześnie rozumianej powieściowej fabuły, toczy się po prostu od przygody do przygody; raz wprowadzone postacie czasem wracają, dowiadujemy się też coraz więcej o historii Earth A.D., ale Kirby traktuje każdy zeszyt jako osobną historię, z obowiązkowym dziwacznym centralnym konceptem. Przypomina trochę erpegowego mistrza gry, który ze spotkania na spotkanie wymyśla nowe przygody dla grupy; w locie, bez wielkiego planu na całą kampanię, po prostu starając się sklecić ciekawą sesję. Dzisiaj spotkacie... oddział goryli komandosów! Przygotujcie się na... to, co zostało z sowieckiego kosmonauty ze stacji Sojuz X!

Każdy numer napakowany atrakcjami!
Nie oczekujcie więc po tym tytule eleganckiej powieściowej struktury i spójnej fabuły architektonicznie rozplanowanej na pięćdziesiąt zeszytów; to bardziej strumień świadomości, kreatywna improwizacja, mocny akord po mocnym akordzie. Kirby wraca co prawda do raz rozpoczętych wątków i jeśli polubi jakąś postać, korzysta z niej ponownie - ale zdecydowanie czuć, że he's making it all up as he goes along. Kiedy Kamandi przybija do brzegu nowego lądu, Kirby wydaje się odchylić na krześle z ołówkiem w zębach i na bieżąco zastanawiać się hm, co on tu teraz spotka, ciekawe!

Zawsze można jednak spodziewać się unikalnych rysunków Kirby'ego:

Kiedy byłem jeszcze młodym komiksiarzem - jako że zawsze lubiłem mieć odrobioną historyczną pracę domową - nasłuchałem się dużo o Jacku Kirbym; Kirby król, Kirby legenda, wiecie, wszystkie te peany. Gdy wziąłem się za lekturę jego prac, nie umiałem ich wtedy docenić; brzydkie te postacie jakieś i kanciaste, no ale dobra, inne to były czasy, myślałem wówczas. Co więc mogę poradzić osobom, które - jak ja kiedyś - nie czują jeszcze Kirby'ego? Po pierwsze, zwróćcie uwagę na dynamizm scen: Kamandi skacze, biega, uchyla się; w pierwszym panelu staranowany łotr wręcz wypada ku nam z ramki dzięki silnej perspektywie, cios pięści na czwartym panelu jest jak huragan, wystrzał z karabinu na piątym - za sprawą kadrowania - jak salwa z działa. To przesadzone wręcz oddanie ruchu i oddalony, nieco filmowy kadr stanowiły wtedy rozpoznawalną innowację; porównajcie te panele z artystycznie dosyć standardowym jak na lata '60 Legionem:
Gdzie tu do dynamiki Kirby'ego! Sztywne sylwetki, słabsze zaznaczenie ruchu, nawet to "pow" wypada biednie w porównaniu z jego "POW!"

Styl paneli też ma ogromne znaczenie. W erze, gdy standardem było grzeczne sześć ramek na stronie Kirby nie bał się wykorzystywać wielkich całostronicowych grafik, tak zwanych splash pages; a kiedy i ten mocny efekt był niewystarczający, szedł na całego i rysował dwustronicowy, panoramiczny double-page spread:

Zrujnowana Statua Wolności na pierwszych stronach to czytelne nawiązanie do "Planety małp"; Kirby nie krył się z inspiracjami

Było niemal tradycją, ze druga i trzecia strona w Kamandim to właśnie taki spread: efektowna panorama zniszczonego świata, epickie ujecie batalistyczne, scena akcji o rozmiarach plakatu. Kirby miał też szczególny dryg do rysownaia dziwacznej technologii, maszyn i ruin:

Zwróćcie uwagę na czarne plamki oddajace energię i nadnaturalną niezwykłosć sceny; Jack lubił ten motyw tak bardzo, że do tej pory określa się je jako "Kirby dots" 
Eksperymentował też z wykorzystaniem kolażu:

W jednym jednak zdania nawet po latach nie zmieniłem: twarze Kirby'ego, chociaż szalenie ekspresywne, nadal wydają mi się spłaszczone i nienaturalne, szczególnie w ujęciach en face. Kamandi pod wieloma względami unika tego problemu, gdyż wiele z postaci to inteligentne zwierzęta; jak bardzo neandertalnskie, ciężko cieniowane nie byłyby ich twarze, można spokojnie sobie pomyśleć, że cóż, tak już po prostu ma być. Z drugiej strony - trudno pomylić twarze Kirby'ego z kimkolwiek innym!

Z rzadka Kamandi spotyka inne "mówiące zwierzęta", jak on sam - ludzi można do tego wytresować, ale większość żyje po kataklizmie w dzikich stadach
Jakie wrażenie zrobił więc na mnie Kamandi pół wieku po premierze? Jak zwykle, przede wszystkim jest to świadomość obcowania z kawałkiem historii komiksu; to Kirby wydestylowany tak, jak chyba tylko można - zarówno scenariusz, jak i rysunki to jego dzieło. Jest w tym oszałamiające poczucie zabawy; Jack wie, że nie tworzy tu nowej pulitzerowej powieści, a comiesięczną porcję szalonych i dziwacznych przygód. To Planeta małp, ale z pokrętłem osobliwości ustawionym na pełną dziesiątkę - a potem przekręcone na jedenastkę, dwunastkę i piętnastkę. Czy, poza walorem historycznym, jest to lektura wysokiej klasy? Nieszczególnie. But is it fun? Heck yeah. Trudno tu mówić o spójnej fabule; to nieustanne bombardowanie serią konceptów i pomysłów. Podwodne miasto delfinów! Hotel, w którym za nocleg płaci się przemocą! UFO zbierające relikty starego świata! To dokładnie crazy nosense, o którym słysząc komiks myślą czasem osoby nieobeznane z medium - i Kamandi nosi to wyróżnienie z dumą.
 
Still quite readable! The Demon, swoją drogą, to inny tytuł Kirby'ego spod szyldu DC.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz