piątek, 7 czerwca 2024

Knédżi: gawędziarstwo, wdowa, śmieci i Kaszuby!

W czerwcu  Knédżi są zdominowane przez nonfiction - ale, na przełamanie smaku, mamy też jeden bardzo dobry kryminał. Say the line, Blade!

Book Club niemal wakacyjny!

Swoją drogą: grę Midnight Suns, z której pochodzi Blade powyżej, można przez najbliższy tydzień złapać za darmo w Epic Games Store! Ale nie dryfujmy, miało być o książkach. A zatem:

Bardzo przyjemnie czytało mi się Everybody Wins Jamesa Wallisa, postanowiłem więc sięgnąć po inną pozycję poświęconą grom planszowym: Around the World in 80 Games profesora Marcusa du Sautoy, brytyjskiego popularyzatora matematyki. Profesor du Sautoy zabiera nas w podróż inspirowaną klasykiem Verne'a, okrążając świat i skupiając się na najważniejszych napotykanych grach planszowych, karcianych oraz towarzyskich.

Everybody Wins opowiadała o nowoczesnych laureatkach Spiel des Jahres; Around the World in 80 Games bierze pod lupę starsze klasyki: od królewskiej gry z Ur, przez mankalę, go, szachy czy bierki, aż po węże i drabiny oraz nawet Dungeons & Dragons. Profesor du Satoy zaczyna zwykle od krótkiej (często wręcz pobieżnej) prezentacji gry, po czym wskakuje zwykle na poletko matematyki. Dowiadujemy się więc, które gry są policzalne, a które nie; nurkujemy w analizy prawdopodobieństwa; szukamy wzorów oraz algorytmów, które kryją się za popularnymi zabawami.

To zdecydowanie najciekawsza część książki, gdyż kiedy profesor wychodzi poza swoją specjalizację, zaczyna - nie bójmy się tego słowa - pierdzielić banały lub w wyciągać przesadnie daleko idące wnioski, szczególnie na polu kultury oraz socjologii. Owszem, popularność konkretnych gier jest z pewnością pewnym odbiciem dającej im początek kultury - ale gdy profesor ma już konkretnie wskazać, jak odnosi się to do szachów, go czy mankali, wpada w gawędziarskie "no bo tak mi się wydaje". Często sam plącze się we własnych wnioskach oraz anegdotach; w jednym rozdziale twierdzi na przykład, że głównym powodem jego zainteresowania Dungeons & Dragons była czysta matematyka, w innym - że przede wszystkim aspekt aktorstwa; zupełnie, jakby sam nie pamiętał, czym motywował poprzednią anegdotkę, a książki nie dotknął nigdy redaktor.

Całość sprawia wrażenie chaotycznego worka ciekawostek: gry stanowią często wyłącznie trampolinę do kolejnego profesorskiego eseju o życiu, świecie oraz wzroście kapusty. W przypadku go zostawiamy samą grę bardzo szybko, by przejść do rozważań na temat sztucznej inteligencji; bierki katapultują profesora do zarysowania tradycji I Ching; gdzieś tam wpycha jeszcze pobieżnie omówioną koncepcję homo ludens... i właściwie mamy już bingo. Nie jest to nieciekawa lektura, ale (poza analizą matematyczną) nie wiedzie przez nią głębszy zamysł; to po prostu zbiór esejów, każdy z innej beczki, gdzie same gry stanowią pretekst do interdyscyplinarnego gawędziarstwa.

Nie byłem też fanem tonu; mówiąc o innych kulturach, profesor du Satoy wpada czasem w nutkę brytyjsko-imperialnego kolonializmu. Nie jest to kwestia jakichś pojedynczych rażących fraz, ale właśnie całościowego tonu - kolejny powód, dla którego książce przydałaby się bardziej rygorystyczna redakcja. Jako miłośnik planszówek byłem raczej rozczarowany; najciekawsze były fragmenty dotyczące wprost matematyki, ale poza tym - ot, takie tam gawędziarstwo, po prostu uprawiane z profesorskim tytułem. Dużo bardziej polecam Everybody Wins Wallisa.  

Po niemal roku wziąłem się za kolejny kryminał Fabiana Niciezy, scenarzysty znanego głównie z komiksowych lat '90, gdy pod jego piórem kształtu nabierały postacie takie jak Deadpool, Cable czy Domino. Pierwsza powieść jego autorstwa, Suburban Dicks, zaskoczyła mnie bardzo pozytywnie - pod głupkowatym tytułem skrywa się wzorcowa historia gatunkowa, z barwnymi postaciami, interesującą zagadką oraz solidnym komentarzem społecznym. Przy The Self-Made Widow obawiałem się nieco tak zwanego sophomore slump... ale niepotrzebnie, Nicieza nadal grzeje na wszystkich cylindrach!

Jak przebić sprawę z pierwszego tomu: sensację na cały stan, jeśli nie kraj? Pewnie się nie da, myśli zarówno Kenny Lee - dziennikarz, który dzięki niej ponownie wypłynął, adaptując ją nawet na netflixową serię true crime - jak i sam autor. Drugi tom idzie więc w kompletnie inną stronę: zamiast wielkiej medialnej zbrodni, skrywanej przez dekady oraz trafiającej w serce amerykańskich niepokojów, dostajemy klasyczny, kameralny wręcz kryminał o tytułowej self-made widow z przedmieść.  

Pani zabiła pana to motyw stary już za Mickiewicza, Nicieza nie pieści się więc w tańcu; praktycznie od pierwszych stron wiemy, że Molly Goode - inteligentna, piękna, zamożna - posłała męża na tamten świat. Ale właściwie dlaczego - i jak to udowodnić? To już zadanie dla Andrei Stern, agentki FBI, która poświęciła karierę dla (pozornie) spokojnego, rodzinnego życia na przedmieściach. Andrea urodziła właśnie piąte dziecko, nadal ma więc dosyć ograniczony czas... ale i tak jest lepiej, niż ostatnio: przynajmniej nie musi znów rozwiązywać sprawy z ciążowym brzuchem. Lecz nawet z tym ułatwieniem nie będzie łatwo: kalkulująca Molly jest dla Andrei godną przeciwniczką, gotową mylić tropy oraz dokonywać poświęceń, by wyślizgnąć się sprawiedliwości. Andrea gra zaś o całą pulę: nie interesują ją pośrednie sukcesy w rodzaju odebrania Molly milionowego odszkodowania za męża czy udowodnienia pomniejszych grzeszków; nasza bohaterka pragnie wsadzić przeciwniczkę za morderstwo z premedytacją, z całą surowością prawa.

Od początku znamy winną, więc całą atrakcją tego tomu jest building the case - metodycznie, krok po kroku. Chociaż właściwie źle to ująłem - równorzędną atrakcją są bowiem charaktery oraz losy postaci! Andrea oraz jej problemy są równie angażujące, co w pierwszym tomie; podobnie zresztą jest z jej współpracownikiem, dziennikarzem Kennym, który wszedł właśnie w nowy związek. Wszystko jest jeszcze bardziej osobiste niż poprzednio; Nicieza rozumie doskonale, że skoro trudno już o eskalację na gruncie sensacyjnym, musi dokonać tego na innym polu. Powieść rozkręca się powoli, ale po skończeniu ostatniej strony nie miałem wątpliwości - to naprawdę świetny kryminał.

Nadal sądzę, że największym felerem tych książek jest tytuł pierwszej; gdyby nie nazwisko autora, zostawiłbym pewnie Suburban Dicks na półce, spodziewając się niskich lotów komedii. Nicieza też chyba to czuje, nabija się bowiem z tytułu ustami Kenny'ego... but really, it's a Netflix hit waiting to happen.

Tytuł Garbology również może brzmieć zabawnie, ale zawartość jest anything but - zdobywca Pulitzera, Edward Humes, stara się zarysować naszą relację ze śmieciami, konsumpcjonizmem oraz ekologią ogółem. Według danych Humesa, produkujemy w trakcie życia przeciętnie 104 tony śmieci na łebka; dużo, mało? No cóż, ogrom, gdyż tak naprawdę tylko ułamek z tej masy wraca do obiegu.

Zaczynamy od kilku barwnych anegdot o obsessive hoarders, ale mają jasno określony cel - pokazać, że wcale nie produkują więcej odpadów, niż przeciętny obywatel; medialna fascynacja takimi postaciami bierze się po części stąd, że stanowią nasze własne odbicie, pokazują nas samych wcale nie w krzywym, a właśnie w precyzyjnym odbiciu. Bo co to właściwie za różnica, czy cały zgromadzony szmelc trzymamy w domu, czy wysyłamy w miarę regularnie na wysypisko? Przerób materiału jest taki sam, a konsekwencje dla środowiska - podobne.

Humes prowadzi nas przez historię utylizacji odpadów - od świń karmionych odpadkami na ulicach miast (w tym Nowego Jorku) po pierwsze służby komunalne; od wysypisk (których organizacja jest całą sztuką) po spalarnie śmieci. Zapoznajemy się z plastikiem zatruwającym oceany (w szczególności z często błędnie rozumianym konceptem Great Garbage Patch), z industrialnym lobbyingiem blokującym zmiany, z oddolnymi inicjatywami; wszystko to jest składa się w obraz społeczeństwa, które tonie w śmieciach na wyraźne własne życzenie.

Garbology to całkowity kontrast do meandrującego gawędziarstwa profesora du Sautoy: Humes działa jak wyćwiczony bokser, tłukąc planowo i celnie. Tezy są zawsze klarownie wyłuszczone: efektywność recyklingu jest mocno przeceniana, a statystyki z nim związane niedokładne oraz prezentujące przesadnie optymistyczny, rozgrzeszający obraz; zmiany na lepsze są stale blokowane przez wielki biznes, który operuje nie tylko politycznym lobbyingiem, ale też skutecznym aparatem marketingowo-propagandowym. Gdzieś w połowie XX wieku daliśmy sobie wmówić, argumentuje Humes, że konsumpcja jest cnotą sama w sobie, że napędzanie gospodarki czyni z nas dobrych obywateli - podczas gdy skutki takiego podejścia są wyłącznie negatywne.

Brzmi to ponuro, lecz trzeba tym faktom stawić czoła - jeśli nie wykoncypujemy nagle rewolucyjnej metody recyklingu, to naszą największą nadzieją jest mozolna zmiana nawyków konsumenckich. Unikać plastikowych opakowań; nie kupować aż tylu zbędnych rzeczy; zacerować koszulę; nie zmieniać telefonu co rok i wyrwać się z kapitalistycznego kołowrotka - krótko mówiąc, odkręcić dekady konsumpcjonistycznego programowania. Powodzenia.

Humes pisze przede wszystkim z amerykańskiej perspektywy, stawiając Europę za utopijny wręcz wzór: z zielonymi regulacjami oraz nowoczesną polityką energetyczną. To jest wykonalne, daje na koniec nieco nadziei... ale z naszego lokalnego podwórka wiemy przecież, iloma problemami, protestami oraz zawirowaniami politycznymi okupione są dotychczasowe sukcesy. 

Przez przeprowadzkę dawno nie miałem kontaktu z rodzimą literaturą - moja biblioteczka trafiła z półek do kartonów, by przeleżeć miesiące w niedostępnej formie. W końcu wracam jednak do normy, a pierwszą pozycją, za którą zdecydowałem się wziąć, jest opowiadająca o Kaszubach Welewetka Stasi Budzisz.

Tytułowa Welewetka to ludowa piosenka, która często wchodzi w repertuar folklorystycznych występów. Dlaczego staje się w narracji Stasi Budzisz symboliczna? Cóż, autorka wystawia współczesnej kaszubszczyźnie gorzką cenzurkę: to właśnie taka cepeliada, zabawne przyśpiewki, kolorowe stroje oraz tabaczenie dla turystów; nieautentyczne, kulturowo ubogie, historycznie fałszywe.

Już przy okazji książki Kaszëbë Tomasza Słomczyńskiego wspominałem, że czuję się tożsamościowo przede wszystkim Kaszubą, dopiero w drugiej kolejności Polakiem; mieszkając na Pomorzu żyje się zawsze na pograniczu kultur. Przy okazji świąt wywieszane są u nas nie tylko biało-czerwone, ale też czarno-żółte kaszubskie flagi; język kaszubski wywalczył oficjalny status, jest nauczany w szkołach, można zdawać z niego maturę. Dlaczego więc Kaszuby, według autorki, umierają?

Przyczyn jest wiele, od uwarunkowań historycznych, przez politykę, aż po kwestie kulturowe. Kaszubi, jak mało która nacja, od pokoleń poorani są traumami: w okresie Drugiej Rzeczypospolitej doświadczali ze strony Polski właściwie kolonizatorskiego podejścia; wojna przyniosła masowe mordy, obozy koncentracyjne oraz późniejszą falę rabunków i gwałtów; PRL systemowo kontynuował "wcielanie" Kaszub do Polski oraz rozmywanie ich tożsamości; zaś za III RP w najlepszym razie uważano Kaszubów za barwną atrakcję rodem z rezerwatu, w najgorszym - za podejrzanych separatystów.

Moja historia jest brzydka. Licha taka, mówi wiekowa Kaszubka, jedna z rozmówczyń autorki. Zawsze tylko źle. Od małego. Ja bym już umrzeć chciała. Mnie już jest wszystko naprzykrzone. Co ja mam tu jeszcze robić? Takie też właśnie często są Kaszuby, pobliźnione na poziomie osobistym, rodzinnym, narodowościowym; trzymające się jeszcze życia, ale jakby na kredyt. Symptomem tandetnej "nowej kaszubszczyzny" staje się w książce park rozrywki w Szymbarku, tak zwane CEPR - "centrum edukacji i promocji regionu". W zbudowanej za firmowe pieniądze tourist trap w amerykańskim stylu goście mogą zobaczyć najdłuższą deskę świata (jaki ma to związek z Kaszubami?), zaśpiewać pod batutą przewodniczki Kaszëbsczé nótë lub zwiedzić rekonstrukcję bunkra organizacji partyzanckiej Gryf Pomorski. Problem tylko w tym, że jest to wizja historii bardzo uproszczona, wręcz zafałszowana; o chrześcijańsko-endeckim Józefie Dambku owszem, można tam posłuchać, ale o jego zamordowanym ideologicznym rywalu - Józefie Gierszewskim - już niekonicznie. Są dwie prawdy, ale u nas w Centrum jest jedna, dambkowa, mówi wprost pracownica ośrodka.

To właśnie jest kulą u nogi kaszubszczyzny: stały kompleks niższości, łaszenie się do Polski, polskich polityków i kościoła; chęć bycia tym niezagrażającym nikomu pierwszopokoleniowym "dobrym imigrantem", choć jesteśmy przecież u siebie. Takie właśnie podejście promuje Zrzeszenie Kaszubsko-Pomorskie: organizacja, która w moim pokoleniu ma już, powiedzmy, wątpliwą renomę jako tradycjonalistyczny, bogoojczyźniany relikt.

Wchodzę tu trochę w wewnętrzne kaszubskie spory ideologiczne, ale nie dajcie się temu zniechęcić; z książki Stasi Budisz poznacie nie tylko nurty kaszubszczyzny Ceynowy oraz Derdowskiego, ale poczytacie też o masie interesujących faktów - jak na przykład o dokładnym pochodzeniu kaszubskiego "stroju ludowego", który de facto jest sztucznym tworem PRLowskiego folklorystycznego designu (celem była kulturowa unifikacja Kaszub z Polską). U nas generalnie każdy wie, że jedyny prawdziwy "tradycyjny strój" to gumiaki i czapka szyprówka, nie haftowane spodnie i gorsety; ale właśnie, Kaszubi sami wchodzą na własne życzenie w tę sztuczną, rezerwatową kulturę - dla uciechy turystów oraz własnego zarobku. Czemu sami to sobie robicie?, pyta autorkę rozmówca ze Śląska... i duch tego pytania unosi się nad całą książką. 

Jeśli kultura Kaszub ma przetrwać, musimy w końcu przepracować te historyczne traumy, przestać grać na cudzych zasadach, postawić na autentyzm - jeśli nie jest już za późno. Interesująca, stymulująca intelektualnie lektura!


Nagrodę tego wydania magazynu literackiego Knédżi oddaję... Welewetce Stasi Budzisz właśnie, chociaż konkurencja była mocna: The Self-Made Widow to świetny kryminał (jeśli powstanie trzeci tom przygód Andrei Stern, entuzjastycznie po niego sięgnę!), zaś Garbology to jedna z tych uniwersalnie wartościowych pozycji - bynajmniej nie same ekologiczne lamenty, a wezwanie do praktycznego, popartego przykładami działania. Zarówno kryminałów, jak i prac o ekologii znajdziemy jednak sporo, a Welewetka jest tylko jedna: miejscami kontrowersyjny, ale jednak przenikliwy oraz odważny portret Kaszub. Polecam niezależnie od narodowości!

Nadchodzą wakacje, ja wróciłem do ściągania polskich książek z półki - zapowiada się na to, że Knédżi powrócą całkiem szybko!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz