piątek, 8 grudnia 2023

Knédżi: kwazar, trias, Karolina Północna i Oregon!

Jak mówi ludowe przysłowie: jeśli czytasz Knédżi w grudniu, będzie ciemno po południu! Zapalcie więc kolorowe lampki i przygotujcie ciepłą kawę, gdyż przyjrzymy się zaraz czterem książkom, które ostatnio wciągnąłem. Tym razem trzy pozycje fabularne, jedna popularnonaukowa!

Sure!

Na początek - nadrabianie zaległości:

Twórczość Stephena Baxtera stanowiła do tej pory lukę w mojej znajomości science fiction - zdecydowałem więc, że tegoroczna premiera Creation Node to doskonała okazja, by zapoznać się z tym autorem! Baxter znany jest głównie z cyklu Xeelee Sequence, ale nie chciałem od razu wskakiwać w wielotomową sagę; co innego zamknięta, samodzielna powieść - i to właściwie prosto z drukarni.

W roku 2255 odkryta zostaje kolejna planeta naszego układu słonecznego (choć już początkowe obserwacje zdradzają, że nie jest to ściśle rzecz biorąc planeta; obiekt wydaje się mieć więcej wspólnego z czarną dziurą). Gdy na miejsce dociera pierwsza ekspedycja, Dziewiąta Planeta reaguje na jej obecność i zdaje się próbować nawiązać komunikację z ludzkością. Czy jest więc świadomą istotą, operującą w skali zupełnie innej niż nasz gatunek - czy może stanowi narzędzie jakiejś nieznanej inteligencji? I czy przypadkiem jest, że w momencie kontaktu rozjarzył się właśnie potężny, odległy kwazar, którego promieniowanie może doprowadzić do zagłady życia na Ziemi?

Okładkowy blurb zapowiada powieść "fiercely intelligent" i nie będę wchodził w polemikę: to ładnie, klasycznie wykoncypowana science fiction wielkiej skali, przywodząca na myśl Arthura C. Clarke'a i jego Odyseję kosmiczną (czy może pana Arthura C. Clarke'a, jak powiedziałby dobry chłopiec Sam Guthrie). Akcja jest rozpisana na dekady (zapomnijcie o napędach nadświetlnych), zaś sam proces komunikacji z obcą inteligencją jest interesująco zrealizowany, bez dróg na skróty w rodzaju telepatii, momentalnej nauki języka czy uniwersalnego tłumacza. Kiedy zabójczy kwazar rozbłyskuje równolegle z nawiązaniem kontaktu, Baxter nie zapomina, że do spotęgowania jego aktywności musiało dojść już tysiące lat wcześniej, skoro obserwujemy to teraz z Ziemi - ale czyni to synchronizację tylko bardziej złożoną i tajemniczą.

Posłowie Creation Node to właściwie naukowa bibliografia. Baxter podkreśla, że dla dramatycznego efektu oczywiście trochę wszystko naciąga i koloryzuje, ale wymienia jednak listę akademickich prac oraz badań, które stanowiły inspirację do napisania powieści. Świetna, klasyczna fantastyka naukowa w tradycyjnym znaczeniu pojęcia!  

Powieść Baxtera sprawiła, że nabrałem ochoty na jakiś tekst popularnonaukowy - i padło na Extinctions: How Life Survives, Adapts and Evolves profesora Michaela J. Bentona; w kategorii "historie o wielkiej skali" trudno przebić w końcu dzieje życia na naszej planecie. Profesor Benton jest znaną figurą w świecie paleontologii; to jednak rzadki honor, by w swojej notce biograficznej na wikipedii móc przeczytać "he has made fundamental contributions to understanding the history of life, particularly concerning how biodiversity changes through time".

W roku 2003 profesor Benton napisał książkę When Life Nearly Died, która skupiała się na tak zwanym P-T event; wielkim wymieraniu na przełomie permu i triasu, które doprowadziło do zagłady około 90% ówczesnych gatunków; była to katastrofa, przy której blednie nawet dużo bardziej medialne wymieranie dinozaurów u kresu kredy. Tym razem, dwadzieścia lat później, autor poszerza zakres do pozostałych wielkich wymierań - oraz aktualizuje nasz stan wiedzy na bazie przeprowadzonych przez dwie dekady badań.

Największą nowością jest tu zdecydowanie skupienie na tzw. Carnian pluvial event, czyli fazie intensywnej zmiany klimatu w górnym triasie (to właśnie mój stopień wiedzy paleontologicznej: umiem z pamięci powiedzieć, że trias dzieli się na dolny, środkowy i górny, ale podział na piętra - Carnian to po polsku karnik - to już coś, co muszę sprawdzać). Słówko pluvial oznacza z kolei mniej więcej "wilgotny, deszczowy"... i właśnie ta zmiana klimatu miała wpływ na ekologię naszej planety porównywalny być może z pięcioma wielkimi wymieraniami. Zastosuję tutaj najbanalniejsze kryterium: o tym, że mówimy o całkiem świeżych konceptach niech świadczy, że hasło Carnian pluvial event nie jest jeszcze nawet w obecne na polskiej wikipedii.

Docieramy też oczywiście do obowiązkowego szóstego wymierania - tego spowodowanego wpływem człowieka - oraz pojawia się dyskusja związana z postrzeganiem wielkich wymierań jako wydarzeń tragicznych. Chociaż czujemy instynktowną pokusę, trudno przecież rozpatrywać procesy takie w kategoriach moralności; extinctions just are, a opustoszenie danej niszy ekologicznej stanowi również kreatywny impuls ewolucyjny. O tym zresztą mówi podtytuł!

Pomimo katastroficznego tematu Extinctions to spokojna, stonowana narracja, pozbawiona zarówno nieprzystającego profesorowi sensacjonalizmu, jak i szczególnych stylistycznych fajerwerków. Nie jest to raczej lektura, która przyciąga uwagę jak magnes; nie spodziewajcie się utrzymującej w napięciu fabularyzowanej narracji... ale i tak jest przystępna, a przez parę wieczorów czułem się, jakbym przychodził na wysokiej klasy wykład. Czego chcieć więcej?

Zeszłej zimy T. Kingfisher sprawiła mi nieco przyjemności swoją leciutką powieścią YA A Wizard's Guide to Defensive Baking; tym razem postanowiłem poznać ją od dojrzalszej strony, biorąc się za horror zdecydowanie dla dorosłych - The Twisted Ones. Bardzo szanuję w końcu autorską umiejętność zmiany biegów; ostatnio zaimponował mi Colson Whitehead, który - jak się okazuje - potrafi napisać solidną, pełnokrwistą powieść historyczną osadzoną w Harlemie lat '60... ale również sprawną gatunkową historię o zombie.

Mouse - trzydziestokilkuletnia bohaterka powieści - przybywa do Karoliny Północnej, by zająć się położonym wśród lasów domem zmarłej babci. Babcia była dosyć paskudną osobą; antypatyczną, złośliwą oraz zimną, do tego stopnia, że nawet syn utrzymywał z nią wyłącznie minimum kontaktu, a sam fakt jej zamążpójścia od zawsze był traktowany przez rodzinę (oraz szerszą małomiasteczkową społeczność) jako zjawisko dość zdumiewające. Gdy Mouse przyjeżdża do zapuszczonego domostwa (w towarzystwie wiernego psa), już od progu widzi, że babcia była do tego obsesyjną zbieraczką; doprowadzenie nieruchomości do ładu nie będzie więc ani proste, ani szybkie. Przekopywanie kolejnych pomieszczeń to zarazem grzebanie w rodzinnej historii, a najbardziej niepokojącym artefaktem jest dziennik dziadka, pełen wzmianek o tytułowych the Twisted Ones.

Historia w otwarty sposób czerpie garściami z Arthura Machena, dziewiętnastowiecznego klasyka horroru - choćby nawiązując do The Green Book z jego opowiadania The White People. Wpływy są jednak szersze; tematyka folkloru oraz seksualności przywodzi na myśl nowelę The Great God Pan (inspirowali się nią Lovecraft oraz King, a ten drugi wielokrotnie pisał o niej jako o jednym z najstraszniejszych anglojęzycznych tekstów). Autorka niezaprzeczalnie jest pod tym względem ambitna!

Problem w tym, że całość nie działa pod kątem tonu. Pierwszoosobowa narracja Mouse jest barwna, dynamiczna i często dowcipna; przesunięta może o dwa cyknięcia pokrętłem od lekkiego stylu young adult. Małomiasteczkowa galeria spotykanych przez nią postaci również jest dosyć zabawna, z sąsiedzką komuną starych hippisów na czele; horroru jest tam z początku mniej więcej tyle, co - nie przymierzając - w Przystanku Alaska. Kiedy więc elementy grozy zaczynają się pojawiać, nigdy nie wybrzmiewają moim zdaniem autentycznie; cały czas czułem, że czytam cozy horror, w którym atmosfera zagrożenia i niezwykłości może zostać z miejsca rozładowana zabawną frazą lub komiczną sceną. Horror i jego percepcja to wysoce subiektywna rzecz, rozumiem, ale dla mnie it was never really scary; a bit spooky, maybe, but that's about it. Inspiracje Machenem stwarzają potencjał, ale czułem się zbyt mocno obwiązany asekuracyjną liną stylu autorki; ten bezpieczny nawias humoru stale powstrzymuje przed zdryfowaniem w autentycznie mroczne obszary, a nawet jeśli okazjonalnie się tam zapuścimy -  stanowi nienaruszalny filtr przypominający, że it's just a story, a book; it's all in fun.

Im bliżej finału, tym mniej byłem zaangażowany w historię: rozwiązanie było dość konwencjonalne, stawki nigdy wyczuwalnie wysokie. Ale, pomimo wszystkich tych zastrzeżeń, była to jednak naprawdę przyjemna lektura! Do Machena może daleko, lecz lekki, barwny język oraz sympatyczna protagonistka pozwalałyby ustawić The Twisted Ones mniej więcej w jednym szeregu z serią InCryptid Seanan McGuire - a są to książki, które od lat darzę sympatią. Początek był bardzo nastrojowy i z łatwością dałem się wciągnąć w rodzinną historię Mouse; nie nastawiajcie się po prostu na autentyczną grozę - to bardziej jesienny, małomiasteczkowy dreszczyk.

Oho, czy ktoś powiedział "małomiasteczkowy"? Nie możemy zapomnieć o durnym jak pudło gwoździ cyklu Ordinary Magic autorstwa Devon Monk - serii książek o dosłownie najgorszych okładkach! Ale nieważne, że okładki są rozbrajająco fatalne; cykl ten, szczególnie w wersji audiobooków studia Graphic Audio, to moja stała guilty pleasure. Tak było i tym razem z Nobody's Ghoul; aw, heck, scratch that; there's nothing guilty about it!

Dla przypomnienia - nadmorskie miasteczko Ordinary to kurort dla bogów, demonów oraz innych supernatural creatures; dla takiego Odyna czy Zeusa jest naprawdę gratką zrzec się raz na jakiś czas boskich obowiązków i zakosztować prostego życia w malowniczym Oregonie. Nad zachowaniem statusu Ordinary jako neutralnego, bezpiecznego gruntu czuwa policjantka Delaney Reed oraz jej dwie siostry, ale większość ich pracy sprowadza się do rozwikływania komicznych perypetii mieszkańców; mówimy w końcu o miasteczku, w którym Śmierć sprzedaje dzieciom latawce, zrehabilitowany demon adoptuje małe kotki, zaś budząca grozę starsza walkiria organizuje konkurs talentów - i biada, jeśli spróbujesz nie wziąć udziału!

W najnowszym odcinku: Delaney (wśród wielu trudów i cierpień) przygotowuje się do ślubu; do miasteczka wkrada się tytułowy ghul, który jest w stanie podszywać się pod inne osoby - hijinx to follow; trzeba też zająć się przybyłą na miejsce łowczynią potworów, bo przecież lokalne monstra nie potrzebują odłowienia - najlepiej więc zabrać ją na kontrolowaną wycieczkę i zanudzić szczodrze dozowaną małomiasteczkowością, aż do stopnia wyłączenia kory mózgowej.

Jak to przy całym cyklu Ordinary Magic - i ja z przyjemnością ją wyłączyłem! Zawsze czuję się z tymi audiobookami jak na leciutkiej teatralnej farsie, może nawet w tym nieco bieliźnianym wydaniu; you have three cool, sexy ladies and their three cool, sexy boyfriends; together they do funny stuff. Oprawa dźwiękowa studia Graphic Audio uroczo podkreśla humorystyczną naturę całości: postacie mówią czasem przez siebie z dobrym komediowym wyczuciem tempa, a ilustracyjna muzyka jest w pastiszowy sposób wesoło konwencjonalna (kiedy Delaney zostaje sam na sam z narzeczonym - get ready for that bedroom saxophone!). Moim ulubionym komediowym dźwiękowym trikiem był chyba kotek skaczący na siatkowe drzwi... i postacie niewzruszenie prowadzące "poważny" dialog, podczas gdy w tle stale słychać zjeżdżanie kota po drzwiach. Sublime stuff.

Jak zwykle, w całej tej komedii mamy też trochę obyczajowych character moments i jest okazja przejrzeć się w krzywym zwierciadle; zaśmiałem się uczciwie widząc trochę własnych przywar w narzeczonym Delaney. On, w kółko niezadowolony i zirytowany opóźnieniami, wydzwania do różnych specjalistów w związku z organizacją ślubu... tak jak ja przez ostatnie miesiące wydzwaniałem do rozmaitych fachowców w kwestiach budowy (nie, chyba nie chcecie, żebym wnikał w ten temat!). Co do budowy, to trzymałem ten tom Ordinary Magic właśnie na taką okazję - kiedy po kolejnym weekendzie pracy nad salonem czy kuchnią nie mam już mocy przerobowych na nic innego, mogłem zamknąć oczy na kanapie, włączyć audiobooka... i wyluzować się w Ordinary w stanie Oregon. That's exactly what these books are for!


Nagrodę magazynu literackiego Knédżi przekazuję tym razem... Stephenowi Baxterowi oraz jego Creation Node! Właśnie na taką twardą science fiction miałem ochotę; poza graniem na absolutnie najwyższym C - zjawiskami o kosmicznej skali oraz wydarzeń zmieniających losy ludzkości - mamy tam też zwięzły portret zmian społecznych na Ziemi zachodzących przez dwieście lat, a nawet będące całkiem w porządku postacie (łatwo w końcu w takich historiach stracić ludzką, indywidualną perspektywę). Chętnie poczytam kiedyś więcej Baxtera!

Tymczasem - Knédżi powrócą... lecz już w nowym roku, i jeśli dobrze pójdzie - z nowego domu!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz