piątek, 26 kwietnia 2024

Knédżi: mutanci, apokalipsy, dziwność oraz resztki!

Pochłanianie prozy było u mnie ostatnio na drugim planie - spędzałem wieczory raczej z komiksami, miałem w końcu całą erę X-Menów do nadrobienia! Nie pomogło też, że jedna z lektur kilkukrotnie mnie uśpiła, a inna była objętościową kobyłą. W końcu jednak spotykamy się znowu w magazynie literackim  Knédżi! - i, jak to często bywa, mamy do omówienia dwie pozycje beletrystyczne oraz dwie nonfiction!

Book Club nieregularny, lecz zawsze spektakularny!

Myślicie, że skończyliśmy już na blogu z Generation X? Fat chance!

Znowu jesteście w moich sidłach! Generation X to nie tylko komiksy, nie tylko fatalny film telewizyjny, ale również honest to gosh powieść - i to bynajmniej nie ta Douglasa Couplanda

Dobra wiadomość: książka jest dużo lepsza od filmu. Napisali ją wspólnie Scott Lobdell, oryginalny scenarzysta komiksu, oraz Elliot S! Maggin - autor również związany z tym medium; jak sam twierdzi, wykrzyknik w jego nazwisku to rezultat przyzwyczajenia do pisania komiksowych dialogów, często wykorzystujących ten właśnie znak interpunkcyjny. Pozwolę tu sobie na małą dygresję - wiecie, skąd taka popularność wykrzykników w dialogowych dymkach? Wszystko za sprawą kiepskiej jakości gazetowego druku z w pierwszej połowie XX wieku; małe kropki ginęły w tym procesie, więc redaktorskim przykazaniem było, by stosować zamiast nich dobrze widoczne wykrzykniki. Wielu scenarzystów trzymało się tego jeszcze do lat '70 - a młodsze pokolenie twórców imitowało później ich styl, nie wiedząc właściwie, skąd nawet się wziął!

Przechodząc do samej powieści: it's a very bread & butter X-Men story. W szkole pojawia się nowy chłopak, powołany do istnienia specjalnie na potrzeby książki; żeby nie mieszać w continuity, jest śmiertelnie chory, co ucina wszystkie pytania  typu "hej, a gdzie podział się ten koleś". Emmę Frost nawiedzają wizje Hellions - pierwszych uczniów, których tragiczna śmierć była dla niej przełomowym momentem - zaś Skin oraz Synch urządzają wypad na miasto i podrywają lokalne studentki... szkoda tylko, że dziewczyny okazują się członkiniami rasistowskiej organizacji. Co ciekawe, główny wątek superbohaterski - ten z widmami Hellions - to rozszerzenie i remiks komiksu Generation X Annual z 1997, którego Maggin był scenarzystą! Way to milk the same cow twice, mógłby ktoś powiedzieć, ale wersja powieściowa jest jednak faktycznie rozbudowana i poszerzona względem oryginału.

Jako fan drużyny bawiłem się solidnie - głosy oraz charakter postaci są utrafione bardzo dobrze (z wyjątkiem Jubilee, która wyszła zbyt dziecinnie), język był OK, a fabuła - chociaż jest x-menowską intrygą jak spod sztancy, plot #37, variation C - jest jednak funkcjonalna. Generation X to wybitnie poboczna atrakcja dla fanów komiksu i nie rekomendowałbym jej szerzej, ale relaksowała mnie do stopnia błogości! Wciągnąłem ją jako audiobooka i usypiałem średnio co pół godziny: oh, Husk and M are training, neat... chrrrr; oh, Synch and Skin are flirting with these co-eds, cool... chrrrrr. To bynajmniej nie krytyka; byłem wieczorami wymęczony, więc Generation X stanowiła dla mnie comfy, familiar bedtime story.

Bardzo fajna okładkowa ilustracja autorstwa Raya Lago, swoją drogą!

The Ends of the World autorstwa Petera Brannena - dziennikarza naukowego piszącego dla The Atlantic, The New York Times czy The Washington Post - to pod wieloma względami pozycja bliźniacza wobec Extinctions profesora Michaela J. Bentona. Pomimo nieco sensacjonalistycznego podtytułu (volcanic apocalypses, lethal oceans!) nadal jest to stonowana, popularnonaukowa narracja opisująca największe punkty zwrotne ziemskiej biosfery.

Brannen nie ma co stawać w szranki z z profesorem Brentonem pod kątem wiedzy, radzi więc sobie inaczej: jak przystało na dziennikarza, podróżuje, prowadzi wywiady z ekspertami, daje tłumaczyć sobie kluczowe zagadnienia - a następnie moderuje, komentuje oraz kompiluje fakty dla naszej wygody. Jak stwierdził w jednym z wywiadów, kluczem jego podejścia jest not talking down to reader; explaining as a peer, not a kindergartner - i wychodzi mu to doskonale, nie tylko za sprawą reporterskiego warsztatu, ale też fantastycznie barwnego języka.

Kiedy mówię o reporterskim warsztacie, mam na myśli Brannena nie pozwalającego, by jakikolwiek interesujący detal się zmarnował. Kiedy opowiada o wymieraniu pod koniec dewonu, dba, byśmy najpierw otrzymali obraz tej epoki - age of fish, kiedy w oceanach królował jeden z pierwszych drapieżników szczytowych: dunkleosteus, wielka opancerzona ryba zgniatająca zdobycz kostnymi gilotynami (skamieniałości odnaleziono również w Polsce!). Brennan wybiera się więc do muzeum historii naturalnej w Cleveland, które szczyci się największym zbiorem skamieniałości tego gatunku... i, niby zupełnie mimochodem, wtrąca wzmiankę o wynikających z zanieczyszczenia pożarach tamtejszej rzeki. To interesujące fakty podane z przystawką innych interesujących faktów, z podobnie interesującymi faktami na deser. Wait, what?, myślałem wielokrotnie w trakcie lektury i sięgałem po telefon, by poczytać więcej o jakimś rzuconym pozornie od niechcenia zagadnieniu - jak choćby o tych pożarach rzeki Cuyahoga.

Co do języka, to był on chyba najlepszy ze wszystkich popularnonaukowych pozycji, które ostatnio czytałem: barwny, elegancki, miejscami wręcz poetycki. Brannen dba, by skala opisywanych przez niego wydarzeń była zrozumiała dzięki licznym obrazowym porównaniom - a mowa przecież o wydarzeniach dosłownie geologicznego formatu, o zmianach biosfery całej planety. Główną tezą autora jest odczarowanie nieco koncepcji apokaliptycznego katastrofizmu (nieco ironicznie; jakby wbrew marketingowemu podtytułowi) - stara się podkreślić, że masowe wymierania rzadko kiedy były efektem jednego, prostego wydarzenia; zazwyczaj (jak w przypadku wspomnianego wymierania u kresu dewonu) były to sploty przynajmniej kilku czynników. Niefortunne zbiegi okoliczności, można powiedzieć; ale - na przestrzeni miliardów lat - istnieje przestrzeń, by równocześnie wydarzyły się nawet zjawiska mało prawdopodobne (geologiczne "równocześnie" to oczywiście również obszar millenniów).  

No i w końcu punkt obowiązkowy: szóste wymieranie, to spowodowane działalnością człowieka. Brannen i jego rozmówcy są tu ostrożni w ocenach; zgadzają się oczywiście co do naszego negatywnego wpływu na różnorodność biosfery, ale do statusu geologicznego masowego wymierania jeszcze nie dotarliśmy - i raczej nie dotrzemy. Jak mówi jeden z rozmówców, wielkie wymieranie skali tych poprzednich oznaczałoby, że nie martwimy się o nosorożce, ale o szczury. Tym niemniej, nie czujmy się zwolnieni z odpowiedzialności: działalność człowieka rozregulowuje cykl węglowy planety; korzystając z paliw kopalnych wypuszczamy do obiegu znaczące nadmiarowe ilości energii. Samo w sobie - nie doprowadzi to raczej do wymierania... ale katastrofy wywoływane są przez synergię wielu czynników, a my - na własne zamówienie - tworzymy właśnie jeden z nich.    

China Miéville stanowił lukę w mojej znajomości fantastyki, postanowiłem więc zapoznać się z jedną z najszerzej docenionych jego powieści: Perdido Street Station. Autor związany jest z gatunkiem new weird; nie klasycznego fantasy, niekoniecznie steampunka, nie do końca horroru, ale czegoś odwołującego się do weird fiction z początków ubiegłego wieku, tych pulpowych, okołolovecraftowskich tradycji. To literatura, która ma budzić reakcję niezwykłością; kiedy nikogo nie wzruszą już ograne elfy i krasnoludy, kiedy opatrzyły się steampunkowe cylindry i gorsety - czas na wielokulturowe, złożone miasto, w którym koegzystują ludzie, ludzie-owady komunikujący się gestykulacją oraz feromonami, wyciągnięci ze słowiańskiego folkloru vodyanoi czy zmodyfikowani magią i mechaniką remade, często przestępcy karnie przerobieni na "użyteczne" stworzenia. Patrzymy na miasto - głównie jego ciemne, biedniejsze uliczki - z perspektywy pary kochanków: Isaaca, akademika-wyrzutka, który zostaje zaangażowany przez okaleczonego człowieka-ptaka do ponownego umożliwienia mu lotu, oraz Lin, owadziej artystki, która znajduje hojnego mecenasa: nieludzkiego bossa półświatka, pragnącego unieśmiertelnienia w sztuce.

Wszystko to przypomina bardzo Planescape, jeden z settingów Dungeons & Dragons - spopularyzowany szeroko przez Planescape: Torment, grę komputerową rozgrywającą się w podobnych dekoracjach (wielokulturowe, wielorasowe miasto oraz świadoma rezygnacja z archetypicznych "elfów i orków"). I nieprzypadkowo piszę, że to właśnie Perdido Street Station przypomina Planescape, a nie odwrotnie: powieść jest o parę lat późniejsza niż erpegowe podręczniki!

Worldbuilding jest tu bardzo satysfakcjonujący i stanowi największy atut powieści; pierwsze rozdziały, gdzie poznajemy dopiero świat Bas-Lag, to jak grzebanie w kufrze ze skarbami - jeden ciekawy koncept goni drugi, jedna osobliwość ustępuje miejsca kolejnej. Bardzo dobrym manewrem jest również stereoskopowe podzielenie narracji pomiędzy parę protagonistów: Isaac oprowadza nas po mieście z perspektywy naukowca, podczas gdy rzeźbiarka Lin patrzy na nie bardziej artystycznym (i owadzio złożonym) okiem, akcentując inne niż partner detale.

Wszystko niestety sypie się, gdy główny wątek nabiera tempa - ot, polowanie na nadnaturalnego potwora, nudne do tego jak flaki z olejem. Miéville świetnie opisuje otoczenie, pięknie ustawia scenografię, ale akcja w jego wykonaniu jest blada i pozbawiona pazura; ani nie jest to dynamiczna proza, ani nie rzuca nowego światła na postacie, ot, właśnie trochę taka my cool role-playing campagin: the book. Mniej więcej w połowie powieści znika też perspektywa Lin, i ładny formalnie zamysł (ten dualizm perspektyw, nauka/sztuka) zostaje wywalony do kosza; bez żadnej interesującej syntezy, żadnego komentarza. Całe potencjalnie interesujące wątki (strajk dokerów, który mógłby być bardzo intrygująco rozpisany przez autora określającego się jako socjalista) są załatwione skrótowo i rozczarowująco, robiąc za tło dla yet another monster hunt. Metody pokonania zjadającego ludzi potwora to w końcu sensacyjne bzdurki (szczególnie, że wyciągane są szczerze mówiąc z  rękawa, z minimum narracyjnej podbudowy); portret robotniczego strajku - oraz związanych z nim napięć rasowych oraz politycznych - miałby zaś realną, społeczną wartość. To trochę jak moje rozczarowanie Iainem M. Banksem - I expected something cerebral, a dostałem kosmiczną nawalankę na lasery (u Banksa) albo gonienie za potworem tygodnia (Miéville), gdzie zwroty akcji przypominają kolejne, wątle powiązane sesje RPG (dzisiaj pakt z demonami! a dzisiaj roboty!). Zacytowana na okładce recenzja z Kirkus Reviews określa tę powieść jako flawlessly plotted... i jest to bzdura aż huczy, gdyż akurat plotting jest tu najsłabszym elementem. Może osoba pisząca tę opinię była - w 2001 - trochę zachłyśnięta nowością koncepcji new weird?

Język jest w porządku, chociaż przypominał mi styl Lovecrafta - gdy można użyć kilku zwrotów, Miéville wybierze ten najbardziej osobliwy, jakby siedział ze słownikiem wyrazów bliskoznacznych i rozkminiał "hm, hm, nie napisze przecież "held", kiedy mogę napisać "pinioned". Z początku - podobnie jak u Lovecrafta - ma to swój urok i buduje atmosferę niezwykłości; z czasem - podobnie jak u Lovecrafta - robi się powtarzalne i czujemy, że dynamika oraz klarowność prozy zostały złożone na ołtarzu pogoni za poczuciem obcości. Pierwsze wykorzystanie "pinioned" zamiast "held" wywołuje myśl oh neat, that's unusual; dziesięć kolejnych zmienia już ten manewr w drinking game.

Brzmi to pewnie, jakby Miéville leżał na ziemi i inkasował ode mnie kopa za kopem, ale nie martwcie się - wytrzyma; to uznany autor, nie pastwię się tu okrutnie nad jakimś debiutantem. Otwarcie Perdido Street Station oraz jej finał są naprawdę solidne, a worldbuilding zapada w pamięć - nawet jeśli miasto New Crobuzon to w sumie Sigil zaadaptowane dla czytelników prozy. Główna intryga jest jednak rozwleczona, a wiele elementów (perspektywa Lin, wątek strajku) ma niewykorzystany w pełni potencjał. It's frustrating; that greatness is within reach, but it's not quite here yet. Może w późniejszych książkach Miéville'a? Niewykluczone, że sprawdzę w przyszłości!

Miéville ostatecznie nieco mnie wymęczył (gdyby tylko książka była o 200 stron krótsza!), potrzebowałem więc jakiejś nonfiction na przepłukanie podniebienia. Padło na Panic in Level 4: Cannibals, Killer Viruses, and Other Journeys to the Edge of Science Richarda Prestona. Preston pisze do New Yorkera - magazynu, który od dawna szanuję - a poza tym jest autorem książek z pogranicza beletrystyki i nauki, trochę w stylu thrillerów Crichtona.

Panic in Level 4 to trochę ścinki zgarnięte z jego warsztatu: wspomnienia z pracy badawczej nad poprzednimi książkami oraz kilka starszych (lecz poszerzonych) tekstów z New Yorkera. W otwierającym książkę reportażu Preston wspomina, jak z trudem ubłagał o wpuszczenie do laboratorium wirusologicznego, gdzie oczywiście - jak ostatni baran - dopuścił do rozszczelnienia ochronnego kombinezonu. Dobrze zarysowuje to charakter narracji: Preston nie kreuje się herosa, a raczej (z pewną zbudowaną przez dystans wspomnień czułością) spowiada się z potknięć, nietrafionych pytań i gorszych momentów. Dużo tu pisania o reporterskim warsztacie; autor zdradza trochę swoich prywatnych technik i zawodowych trików. Jak robić notatki, jak skłonić ludzi do otwarcia się, na co zwracać uwagę?

Tematyka wspomnień meandruje dosyć mocno: od zabójczych wirusów oraz rządowych laboratoriów przechodzimy do profilu braci Chudnovsky, ekscentrycznych matematyków, którzy w domowym zaciszu skonstruowali superkomputer służący im do obliczania - przy użyciu własnego algorytmu  - coraz dokładniejszych przybliżeń liczby π (na mojej żonie - z wykształcenia między innymi matematyczce - nie zrobiło to wrażenia; jak ktoś nie ma na siebie pomysłu, to zaczyna przybliżać  π, stwierdziła). Inne tematy to na przykład wielkie amerykańskie drzewa (hemlocks, które nie mają tak naprawdę nic wspólnego z poison hemlock), interpersonalne boje związane z projektem mapowania genomu ludzkiego (chyba najmniej angażujący temat) czy zespół Lescha-Nyhana (schorzenie genetyczne związane z autoagresją lub wręcz autokanibalizmem). Podtytuł zapowiada Journeys to the Edge of Science, ale twardo trzymamy się nauki - i chociaż podlana jest lekko sensacyjnym sosem, to Preston nie traci jednak nigdy empatii i nie zmienia narracji w niesmaczny freakshow.

Szybka, lekka lektura, ale koniec końców nic wyjątkowego; książkowy odpowiednik telewizyjnego filmu dokumentalnego pełnego naukowych ciekawostek.


Nagrodę tego wydania magazynu literackiego Knédżi oddaję... Peterowi Brannenowi za The Ends of the World! To książka faktograficznie głębsza niż Panic in Level 4, a do tego napisana językiem barwniejszym, naturalniejszym oraz wywierającym większy emocjonalny wpływ niż ten Miéville'a. Owszem, Brannen ma o tyle łatwiej, że pisze o autentycznych wydarzeniach o niewyobrażalnej wręcz skali - ale i tak jest to najlepsza językowo książka w dzisiejszym wydaniu, chociaż mieliśmy tu również dwie powieści. Hojne pochwały dla Petera Brannena, ale zasłużone!   

Na dziś to już koniec, ale nie traćcie nadziei - Knédżi powrócą!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz