Czas na spotkanie z prozą! Trochę wymęczyły mnie te ostatnie lektury... ale to nie znaczy, że niczego nie polecę. Oto knédżi!
Sleeping Beauties Stephena Kinga oraz Owena Kinga to główny powód, dla którego moje czytelnicze przygody tak się ostatnio wlokły. Słuchajcie, naprawdę lubię Kinga; napisał rzeczy lepsze, napisał gorsze, ale jego książki zajmują dwie półki w moim gabinecie. W najlepszych momentach lubię patrzeć na niego jako na kontynuatora tradycji amerykańskiego horroru, spadkobiercę Poego oraz Lovecrafta; w słabszych jest zaś zakładnikiem własnego sukcesu i popularności, na każdy autentycznie nastrojowy tekst piszącym jakiś szmirowato-grindhouse'owy horrorek o krwiożerczej koparce.
Sleeping Beauties wpisują się w trend jego twórczości, który lubię nazywać "Stephen King tries to replicate The Stand, but fails again". Wydany w 1978 The Stand (bądź, po naszemu, Bastion) to jeden z największych sukcesów tego pisarza; epicka powieść o apokalipsie przyprawiona moralitetowo-religijną metaforyką - and a real page-turner to that. Najlepszy tekst Kinga? Sam nie wiem; są takie, które lubię bardziej, ale The Stand to ścisły top. Autor wspominał później wielokrotnie, że choć cieszy się z ogromnego sukcesu, to gryzie go czytanie od dekad recenzji mówiących "no cóż, The Stand był lepszy".
...sorry, Stephen, The Stand był lepszy. Sleeping Beauties to kolejne podejście do tematu apokalipsy przyprawionej mistycyzmem: z dnia na dzień niemal wszystkie kobiety na świecie zapadają w dziwną śpiączkę i pokrywają się kokonowatą substancją. Gdy ktoś próbuje je wybudzić - wpadają w zwierzęcy, brutalny szał. Społeczeństwo zaczyna się sypać, a nieliczne kobiety, które jeszcze nie zapadły w sen próbują oddalić go końskimi dawkami kawy i narkotyków. Do tego wszystkiego gdzieś w Stanach objawia się kobieta, która nie tylko nie potrzebuje snu, ale i najwyraźniej posiada nadnaturalne zdolności... i wydaje się dosłownie pochodzić z innego świata. Śledzimy losy - jak to zwykle u Kinga - małego amerykańskiego miasteczka, ale również kobiecego więzienia oraz podróżującej popularnej dziennikarki telewizyjnej. Czy śpiące kobiety kiedykolwiek się obudzą - a jeśli tak, to jako kto?
It's a perfectly fine setup, if a little weird. Największym problemem powieści jest wtórność; które to już podejście Kinga do motywu apokalipsa jako moralitet? Pamiętam robiącą to samo fatalną powieść Under the Dome ("Pod kopułą"), która zniechęciła mnie do Kinga na dobrych parę lat; Sleeping Beauties są na szczęście lepsze... ale nadal nie jest to The Stand. Postać głównego bohatera - więziennego psychologa z trudną przeszłością - jest w miarę ciekawa, ale większość pozostałych to znane szyfry: odważni nastolatkowie, małomiasteczkowy tyran-watażka, więźniarka o złotym sercu i tak dalej, i tak dalej. Mało którym wątkiem udało mi się przejąć, a od momentu rozwiązania głównej zagadki - mniej więcej w 2/3 powieści, jeśli nie szybciej - moja motywacja do dobrnięcia do końca dodatkowo oklapła. Nie jest to może książka zła, ale nigdy nie awansowała dla mnie powyżej poziomu powieści słuchanej do gotowania obiadu czy wieszania prania. Od strony krytycznej można pewnie pokusić się o interesujące porównanie figur mesjanistycznych z The Stand oraz Sleeping Beauties - tam mroczny prorok Randall Flagg, tu tajemnicza Eve - ale nie było to dosyć, by ta przydługa powieść zapisała się intensywniej w mojej pamięci.
Książka była pisana we współpracy Stephena z synem, Owenem - i albo panowie mają faktycznie podobny styl, albo wykonali solidną pracę edytorską, gdyż całość czyta się płynnie oraz spójnie. Jest to jednak, moim zdaniem, kingowski średniak; z jego nowszych powieści dużo lepiej bawiłem się przy obyczajowym Joyland czy nastrojowym 11/22/63.
Notes from the Burning Age autorstwa Claire North to drugi powód, dla którego tak powoli szło mi ostatnio czytanie prozy - ale ze zgoła odmiennych przyczyn! To gęsty, mięsisty tekst, który z pełną celowością trawiłem porcjami i powolutku; najsolidniejsza powieść, którą przeczytałem w tej porcji lektur.
Założenia będą znajome wszystkim osobom, które czytały Kantyczkę dla Leibowitza: cywilizacja upadła, a ostatnią ostoją wiedzy sprzed katastrofy staje się religijny zakon. Jego doktryna skupia się w równej mierze na pielęgnowaniu wiedzy o zamierzchłych czasach, co i jej cenzurowaniu - by do podobnego upadku nie doszło już nigdy więcej. Tytułowa Burning Age to już nie wojna jądrowa, jak u Millera; to raczej złożona kombinacja katastrofy klimatycznej, wojen oraz rabunkowej eksploatacji zasobów. Oraz, jak mówią podania, przebudzenia Kakuy - potwornych stworzeń będących personifikacją gniewu niszczonej planety, gdzieś pomiędzy japońskimi kaiju a szamanistycznymi duchami natury.
Teraz Kakuy śpią, ale jeśli zrównasz z ziemią las, rozpętasz wojnę czy przekroczysz pewien próg rozwoju technologicznego - mogą przebudzić się ponownie. A może jednak Kakuy wcale nie istnieją; może nigdy nie istniały i są tylko religijnym mitem oraz narzędziem społecznej inżynierii? Trudno powiedzieć, gdyż narracja naszego głównego bohatera jest zdecydowanie subiektywna.
Ludzkość zawsze będzie dążyła do rozwoju. Czy bieżąca ogrzewana woda to już zakazana heretycka technologia oraz zbytek i luksus rodem z Burning Age, czy jeszcze nie? A oświetlenie elektryczne? A samochód? Zakon spotyka się z coraz większym oporem społeczeństwa, które pragnie wygód oraz ułatwień, bez świadomości długofalowych konsekwencji. A może to właśnie zakon dawkuje technologię nazbyt skąpo, cynicznie wykorzystując wiedzę jako narzędzie władzy oraz społeczno-politycznych wpływów? Czy jesteśmy skazani na cykliczność katastrofy? Notes from the Burning Age jest pełna dylematów, ale - jak to dobra science-fiction - stanowi dyskusję, nie kazanie.
Fabuła bywa zaskakująca, dlatego nie chcę zdradzać tu zbyt dużo; nie jest to zdecydowanie nudnawa pogadanka - są tu wątki gangsterskie, szpiegowskie i polityczne. Samo budowanie świata jest pierwszej klasy; oszczędne, często prowadzone pomiędzy linijkami, ale konsekwentnie odmalowujące wizję Europy po kataklizmie. Tę powieść, w kontraście do Sleeping Beauties, będę pamiętał; Notes from the Burning Age to moja najmocniejsza rekomendacja w dzisiejszej porcji lektur!
Po dwóch powieściach nabrałem ochoty na nonfiction - i padło na The Story Paradox Jonathana Gottschalla. Według autora, podstawą naszego rozumienia rzeczywistości jest historia (rozumiana nie jako history, a story; polski trochę nam tu miesza). Narracje, według Gottschalla, są uniwersalne; słychać w tym echa strukturalizmu Lévi-Straussa czy monomitu Campbella. Gottschall skupia się na sposobach, w jakie zorientowane na story rozumienie świata wystawia nas na pastwę manipulacji i miesza nam w głowach. To przez nie, jego zdaniem, tworzymy błędne schematy działania lub dajemy się wciągnąć w polityczne-ideologiczne wojny: just because they are good stories, with conflicts, villains and a chance of overcoming adversity. Wychodzi od przykładu zamachowca opętanego historią o spisku Żydów przeciw "białej Ameryce"; bo czy nie jest to świetna, dramatyczna historia, pyta Gottschall, ze konfliktem, łotrami i bohaterami? Czy nie pomaga w ułożeniu sobie rzeczywistości, czy nie byłoby prościej, gdyby była prawdziwa? Trochę jak ze złym pieniądzem wypierającym dobry, mówi: schematy i uproszczenia są atrakcyjne i łatwe, szczególnie w epoce zalewu sprzecznych informacji.
To atrakcyjna i prosta teza; akurat taka do wzięcia "na chłopski rozum". Czujecie pewną ironię? Gottschall posługuje się niestety definicją "historii" tak szeroką, że właściwie bezużyteczną. Wszystko, według niego, jest historią; życie jest historią, wyjście do baru jest historią, sprzątanie pokoju jest historią, ciąg wiadomości na twitterze jest historią. Czasem mówi więc o strukturalizmie w literaturze, czasem o social mediach, a czasem o przypisywaniu intencjonalności i eksperymencie Heidera-Simmel... i wszystko to miesza w jedną zupę. Gottschall niby zastrzega, że sam przecież też tylko opowiada historię, a cytowane przez niego pozycje nie są uniwersalnymi prawdami - ale, koniec końców, bierze wszystkie swoje inspiracje za dobrą monetę i nie dowiadujemy się za dużo o krytyce wiekowych już przecież idei Lévi-Straussa czy Campbella. To już skomplikowałoby historię, prawda?
Przedziwna była też jedna z konkluzji Gottschalla - że najlepszą metodą na podniesienie prestiżu nauk społecznych tradycyjnie ignorowanych przez konserwatystów (jak badania oraz analiza społecznych ról i funkcji płci czy rasy) jest wprowadzenie na adekwatne katedry uczelni większej liczby konserwatywnych badaczy - by (w założeniu autora) wytracić krytykantom z ręki argument, że dziedzinami tymi zajmują się "tylko oderwani od rzeczywistości radykalni lewicowcy, którzy opanowali akademię". Ale który konserwatywny badacz poświęciłby lata pracy i kariery na aktywność w dziedzinie, która w najlepszym razie go nie interesuje, a w najgorszym - nawet nie wierzy w jej sens?
Czy receptą na przekonanie płaskoziemców do kulistości Ziemi byłoby wciągnięcia ich na katedry, by pokazać, że w "oficjalnej nauce" wszyscy mają głos? Gottschall - choć niby sam akademik - gubi gdzieś po drodze, że do pracy w danej dziedzinie należy najpierw posiadać wykształcenie, znajomość danych i sprawdzoną metodologię; nasz hipotetyczny płaskoziemiec, pnąc się przez stopnie naukowe, musiałby więc dokształcić się z geografii, fizyki i astronomii... po czym pewnie przestałby być płaskoziemcem. Populacja płaskoziemców na katedrach koniec końców by nie wzrosła. Podobnie z naukami społecznymi - może za dominację poglądów liberalnych na tych polach nie odpowiada jakiś dziwaczny spisek, a fakt, że pracując nad analizą i historią ról społecznych... trzeba zwyczajnie rozumieć analizę i historię ról społecznych, dostrzega się zniuansowanie problematyki i trudno pozostać twardogłowym ultraortodoksem?
Niestety, wplecenie do tytułu książki "paradox" nie daje automatycznie carte blanche do prowadzenia sprzecznych narracji. Gottschall krytykuje powierzchowne rozumienie danych i cherry picking pod budowanie wygodnych tez, po czym wyciąga daleko idące wnioski na bazie "badania" na studentach, które w najlepszym razie mogło być ankietą o bardzo słabej metodologii, albo (dosłownie!) anegdotki "a kiedyś patrzyłem na bawiące się dzieci i takie coś mi przyszło do głowy". Czułem się trochę, jakbym był znowu na uczelni i słuchał "tego fajnego wykładowcy", który wychodzi ze studentami na piwo, snuje swoje teorie i syci się przy stoliku zawołaniami "whoa, far out, man, that's deep". Tyle tylko, że - po odarciu z retoryki - it's not that deep at all.
Bezdomność? To problem, o którym moglibyśmy porozmawiać już ze starożytnymi greckimi filozofami... ale czy na pewno? Czyż Diogenes nie mieszkał w beczce? Czy beczka zatem może być określona domem? W epoce social mediów nasze beczki zmieniają się coraz szybciej; ale w tym wszystkim nie powinniśmy zapominać o sprawdzonym (o czym świadczą liczne analizy państwowości europejskich) rozwiązaniu - zapewnieniu domów. Kryzys bezdomności jest przeważnie skorelowany z liczbą dostępnych nieruchomości; wnioski, w nowej erze i nowych realiach, musimy wyciągnąć samodzielnie.
To lekka, przystępna lektura - celowo zresztą tak skonstruowana - ale mam ogrom zastrzeżeń do jej strony merytorycznej. Gdybym miał znaleźć w niej jedną ważną, interesującą tezę - byłoby nią, jak z tych samych danych i elementów potrafimy ułożyć odmienne historie i narracje. Szkoda, że temu zjawisku autor nie poświęcił więcej miejsca!
Od dawien dawna dochodziły mnie słuchy, że Use of Weapons - trzecia powieść w cyklu Culture Iaina M. Banksa - jest naprawdę dobra. Później z kolei słyszałem, że cykl ten najlepiej zacząć od drugiej powieści, The Player of Games. Zwyciężył jednak komiksiarski impuls sięgania do numerów #1... ale może faktycznie trzeba było zacząć od późniejszych tomów?
Consider Phlebas (bo czym jest science-fiction bez pretensjonalnego tytułu, w tym przypadku: nawiązania do Ziemi jałowej Eliota) opowiada o losach zmiennokształtnego agenta biorącego udział w kosmicznym konflikcie; jego przeciwnikiem jest tytułowa Culture - zunifikowany, utopijny kombinat wielu biologicznych ras i sztucznych inteligencji. Haczyk w tym, że Culture - choć pełni rolę antagonisty - nie jest złowrogim galaktycznym imperium czy przejaskrawionymi bad guys; to po prostu niepowstrzymana siła, która nieustannie włącza w swoje szeregi nowe światy oraz rasy... i owszem, bywają po drodze konflikty czy spory, ale koniec końców Culture nie podbija - Culture asymiluje. Nawet wczorajsi przeciwnicy traktowani są z szacunkiem i znajdują sobie w niej dobre miejsce! Nasz główny bohater przeciwstawia się jej z własnych powodów ideologicznych; pracuje zaś dla obcych przywiązanych do tradycji religijnych, którzy uważają - nie bezpodstawnie - że zwycięstwo Culture będzie końcem starego sposobu życia.
To nie jest zła książka - talk about damning with faint praise - ale zwyczajnie przejechałem się na własnych oczekiwaniach. Nastawiłem się na coś o ogromnej skali; na epos o dziejach cywilizacji, na etyczne dylematy na miarę galaktyk, na coś much more cerebral. Dostałem zaś... szybką powieść akcji, gdzie więcej do powiedzenia mają kosmiczni piraci z karabinami w rękach niż dyplomaci czy agenci wywiadu. Przechodzimy od przygody do przygody, od starcia do starcia, z planety na planetę; miałem skojarzenia z komputerowym Mass Effectem, choć Consider Phlebas wyprzedza tę serię gier o równe dwadzieścia lat.
Były momenty, które budziły moje żywe zainteresowanie - szczególnie niezłe budowanie realiów lub prawdziwie high-concept sekwencja apokaliptycznej gry hazardowej - ale były też takie, przy których umysłowo się wyłączałem; głównie dosyć mechanicznie napisane sceny akcji. Podobała mi się anatagonistyczna, lecz jednak niepozbawiona wzajemnego szacunku relacja bohatera z kontr-agentką Culture... ale pozostałe postacie zacząłem zapominać niemal od razu po skończeniu lektury. Nie byłem też przekonany rytmem narracji, która - jak na niby spójną powieść - była bardzo epizodyczna: przygoda A, przygoda B, przygoda C. Nagle trzeba wyrwać się z łap kanibalistycznego kultu? OK, I guess; przed tą przygodą nic o tym kulcie nie słyszałem, a po pokonaniu bossa nie wrócimy do tematu. Sidequest z Mass Effecta, mówię wam.
Skalibrowałem jednak oczekiwania - i jestem (ostrożnie) chętny do rozpoczęcia kolejnego tomu! Consider Phlebas nie wbiła mnie w fotel, ale rozumiem, dlaczego mogła być tak ciepło przyjęta pod koniec lat '80.
I to tyle na dzisiaj! I pamiętajcie, knédżi zawsze powrócą - prędzej czy później!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz