środa, 13 kwietnia 2022

Komiksiarstwo na ekranie: The Batman

Donoszę z komiksowego poletka: za oceanem popularność zdobywa całkowicie nowa i oryginalna postać: "Bat-Man", swoisty "człowiek-nietoperz"! Czy warto wybrać się do kina? Zdecydowanie!

Sekcja spoilerowa będzie, ale oznakowana!

Ale, troszkę poważniej - to kolejny już batmański reboot. Zacznijmy więc od rysu historycznego - oto ekspresowa (i odrobinę uproszczona) podróż przez aktorskie adaptacje Mrocznego Rycerza!

Rok 1943, era Batmana łupanego: serial kinowy z Lewisem Wilsonem w roli Człowieka-Nietoperza. Nakręcony po taniości, nietoperze na sznurkach i tak dalej - był to w końcu okres wojennej zawieruchy! Miało to również wpływ na fabułę, gdyż antagonistą był diaboliczny japoński agent.

Rok 1966, era Batmana campowego: komediowa Silver Age w pełnej krasie! W oryginale po prostu "Batman", ale polskie wydanie nadało mu humorystyczny tytuł "Batman zbawia świat". Dzieci oglądały go (i towarzyszący mu serial) dla superbohaterskich przygód, dorośli dusili się ze śmiechu słysząc grobowo poważnego Adama Westa twierdzącego "some days... you just can't get rid of a bomb!"

Rok 1989, era Batmana rekonstruowanego: Tim Burton odszedł w dużej mierze od kojarzonej z postacią estetyki campu i zafundował nam wizję bardziej mroczną: Gotham stało się odrealnionym miastem anarchronicznego gotyku i art déco, a Michael Keaton zagrał swojego bohatera na poważnie - co dla widzów pamiętających jeszcze Adama Westa było lekkim szokiem.
 
Rok 2005, era Batmana pseudorealistycznego: kolejnym etapem był Christian Bale grający Batmana z założeniem "jak Batman mógłby działać w rzeczywistym świecie"? Jakby twórcy wstydzili się komiksowego rodowodu lub nie wierzyli, że cyniczna publiczność w XXI wieku kupi klasycznego superbohatera: wszystko było tu wytłumaczone i "urealnione". Gadżety zmieniły się w militarny sprzęt, kostium w zbroję szturmową i tak dalej... ale nawet ta interpretacja nie uciekła przed wojownikami ninja i mistycznymi halucynogenami. 

I tak oto docieramy do roku 2022! Czy zatem wahadło zaczyna odbijać z powrotem w stronę umowności, czy idziemy w stronę jeszcze wyraźniejszego realizmu? Moim zdaniem wracamy w stronę wersji bardziej wystylizowanej - i bardzo mnie to cieszy!

Chciałbym mieć dla was samorobne, fajne screeny - ale na razie muszę polegać na tych dostępnych online!

Nolan pokazywał Batmana jako miliardera-nindżę; Matt Reeves interpretuje go przede wszystkim jako detektywa. Najbardziej emocjonującymi momentami nie są pojedynki na pięści, a Batman stojący cicho na miejscu zbrodni, przyglądający się kolejnym poszlakom i robiący "hmmm". W komiksach nie jest to nic nowego - standardowym przydomkiem Batmana jest w końcu world's greatest detective, nie world's greatest ninja - ale miło zobaczyć tę jego twarz w kinie. To nie Batman z Justice League, gdzie ratuje sytuację garścią gadżetów i kilkoma kopniakami; to Batman ze swojego własnego magazynu, w którym może powoli przeprowadzić kryminalne dochodzenie. Świetna decyzja! Podobał mi się również Bruce Wayne - tym razem nie lekkoduch-bawidamek brylujący na kawiorowych przyjęciach, a zamknięty w piwnicy odludek z podkrążonymi oczami i włosami w strąkach. Po prostu wiecie, że kiedy Alfred zostawia go samego, puszcza Nirvanę i The Cure.

Aktorsko było bez zarzutu - może wybijał mi się tylko Andy Serkis, który jest tak charakterystyczny, że trudno zobaczyć mi w nim czasem kogoś innego, niż Andy'ego Serkisa!

Skupienie na detektywistycznym pościgu za seryjnym mordercą nie oznacza braku sekwencji akcji - wręcz przeciwnie, jest ich sporo, a walki i pościgi dobrze kontrapunktują bardziej kryminalno-thrillerowe momenty dochodzenia - ale to tylko takie palate cleansers. Realne napięcie zawiera się w scenach dochodzenia i dialogów. Miałbym pewnie problem ze wskazaniem jakiejś signature action scene; ot, tłuką się czy gonią, nic, czego wcześniej nie widzieliśmy. Bez trudu mógłbym jednak wymieniać efektywne, przełomowe momenty dochodzenia!

Film trwa trzy godziny, ale właściwie mi się nie dłużył - może z wyjątkiem części sekwencji akcji właśnie. Wszystko dzięki trzymaniu się jednej z głównych reguł dobrego pisania: nie wystarczy, że scena popycha fabułę do przodu; powinna zarazem budować charakter postaci. Nie chcę tu przesadzać - przy drugim obejrzeniu byłbym być może bardziej krytyczny - ale praktycznie każda kwestia wydawała mi się być znacząca z perspektywy charakterologicznej: ukazywała osobistą perspektywę, przewodni dylemat czy nowy aspekt czyjejś osobistej historii.

Paul Dano jako Riddler występował zwykle z zasłoniętą twarzą, ale samym głosem potrafił zdziałać sporo!

Bardzo dobrym wyborem był też łotr, Riddler. On i Batman są w tej interpretacji zbliżeni w swoim celu, aktorstwie i metodach, ale Riddler nie jest banalnym dark mirror, mrocznym odbiciem; jeśli ukazuje mrok głównego bohatera, to logicznie i zasłużenie. Batman zostaje skonfrontowany nie z kolesiem do pobicia ("ten gość jest jak ja, ale zły; lepiej go sklepię") a z autorefleksją ("ej, ja sam jestem jak ten koleś; gdzieś się chyba pogubiłem"). Nie będzie tu finałowej walki superbohatera z superłotrem - klasycznego marvelowskiego set piece pełnego fajerwerków i efektownej muzyki - gdyż konflikt ten można rozwiązać wyłącznie na poziomie psychologicznym: Batman może realnie pokonać Riddlera nie wrzucając go za kraty, a wyrzucając go ze swojej głowy, rewidując własne skostniałe instynkty. Interesujące jest też ukazanie Riddlera na modłę współczesnych internetowych ekstremistów, streamujących swoje wyczyny i zbierających online following podobnych sobie radykałów; może w przeszłości wydawałoby się to nam przerysowane, ale współczesna historia uczy, że historie takie nie są niestety wyłącznie domeną fikcji.

Już tutaj pisałem, że Catwoman z krótkimi włosami to najlepsza Catwoman! Abstrahując od fryzury, Zoë Kravitz była w tej roli świetna i wnosiła odrobinę sarkastycznego humoru.

Bardzo przypadła mi do gustu ogólna estetyka filmu. Gotham w interpretacji Reevesa nie jest aż tak odrealnione i anachroniczne jak u Burtona, ale i tak ma swój wyraźny styl. Jeśli Burton czerpał z art déco lat '20 i '30, Reeves przechodzi do konwencji noir z lat '40 i '50; miasto jest nieustannie skąpane w deszczu, jego wizualna strona - ciemność i brud - symbolizują to samo w charakterach postaci. Wyraźnie widać też wizualne inspiracje komiksem Batman: Year One, który rysował Dave Mazzucchelli, a kolorował Richmond Lewis; nocne odcienie pomarańczu i żółci wykorzystywane są z wyczuciem, a wiele kadrów wywoływało u mnie reakcję mmm, ładne.

Batman: Year One - podczas seansu będziecie czuć podobną atmosferę... choć fabularnie nie jest to wcale "year one" tej wersji Batmana, i bardzo dobrze! Oszczędzono nam kolejnej wersji zabójstwa Wayne'ów, pereł z naszyjnika sypiących się na bruk i tak dalej; uff!

Doceniam też muzykę - oraz realizację dźwięku ogółem. Motywy muzyczne są pozornie proste, ale funkcjonalnie świetnie skupione na podbijaniu atmosfery napięcia, zagrożenia i niepewności; czasem rytm wybijają w nich kroki wyłaniającego się z cieni Batmana, czasem pomagają oddać emocjonalny stan postaci. Naprawdę solidna robota. 

No dobra, czas na garść spoilerów! Pod poniższym kadrem wchodzę już w detale związane z fabułą; koniec spoilerów obwieści wam kolejna Catwoman.

Inna inspiracja Year One: Selina w jednej ze scen występuje w tym właśnie stroju!

The Batman świetnie zrealizował jeszcze jedno: te klasyczne komiksowe cameos. Podczas sekwencji w Arkham pojawia się uwięziony Joker, zaś w kulminacyjnej scenie akcji nasz bohater - potłuczony i obolały - ratuje się wstrzyknięciem sobie zielonkawego stymulantu. Środkiem tym jest zapewne Venom (bez związku z marvelowskim kosmitą), którym to tradycyjnie wspomaga się Bane - i od którego Batman był w komiksach uzależniony.

Oba powyższe nawiązania wychodzą, moim zdaniem, poza zwykłe OBLIGATORY CAMEO  (ależ mi się to nie podobało w Eternals!) i wskazanie paluchem hey, do you know this guy? Mają swój narracyjny cel: podkreślenie, że oglądamy już nie origin story, nie Year One; Batman ma już nieco doświadczenia i nie jest to jego pierwsza przygoda. Zdążył już stworzyć Venom; wsadził już Jokera za kraty.

Zamiast pierwszej przygody - oglądamy więc moment transformacji: przejście od czystej zemsty do odpowiedzialności, od mroku do światła (ładna wizualna metafora z flarą w finale), od agresji do empatii. Batman zaczyna film monologując jak watchmenowski Rorschach - socjopata i pastisz "mrocznego mściciela". Zastanawiałem się wówczas, czy ktoś na tyle utracił perspektywę, że głos krytycznej parodii stał się głosem traktowanym poważnie i bezrefleksyjnie; na szczęście jednak - był to wyłącznie punkt wyjścia do przemiany bohatera. Całe to gadanie o mroku i zemście to rojenia odludka z piwnicy, który dopiero z czasem dorasta do dojrzalszej perspektywy. Dlaczego Bruce zawala początkowo współpracę z Seliną? Bo traktuje ją jak narzędzie, nie jak osobę. Dlaczego później udaje mu się rozwikłać jedną z zagadek Riddlera? Bo w końcu zaczyna traktować poważnie przyziemne doświadczenie szeregowego policjanta, na którego wcześniej nawet by nie spojrzał.

I am vengeance!, które padło już w trailerze, to stwierdzenie, którego nie sposób traktować poważnie. Adam West w 1966 rozgrywał więc Batmana na śmiesznie, ze świadomością absurdu; Christian Bale brał to hasło w nawias jako świadomy element aktorskiej kreacji postaci; Robert Pattinson rozgrywa je zaś jako młodzieńczą niedojrzałość i naiwność, z której udaje mu się wyrosnąć. I liked that a lot.

I jeszcze jedno interesujące odejście od konwencji: finałowo evil is not that cool; Riddler okazuje się być żałosnym, smutnym nerdem, który zaczynał być może ze szczytnymi założeniami, ale zafiksował się na własnej goryczy i poczuciu krzywdy. Pamiętacie, jak Joker Ledgera zrobił furorę wśród internetowych edgy nastolatków i studenciaków? Riddlerowi raczej to nie grozi; pokazuje on nie efektowne akcje i szokujące żarty, lecz aspołeczność i alienację. He's a warning story; look at what you can become.

A żeby nie kończyć tej części spoilerowej tak poważnie, film ma też małą perełkę dowcipu, być może celową, być może nie: widzimy w nim Catwoman, Riddlera, Jokera i Pingwina... czyli kwartet postaci z campowego Batmana z 1966! Once you know it - you can't un-know it ever again; sorry!   

Koniec spoilerów! Powyżej: Eartha Kitt, która w serialu z 1967 była pierwszą ciemnoskórą Catwoman.

The Batman to najlepszy film komiksowy, na którym byłem w kinie od dawna. Czy mógłby być nieco krótszy? Pewnie tak, ale nawet przeciągnięcie niektórych scen budowało moim zdaniem dobry dramatyczny efekt i napięcie! Największą zaletą filmu jest jednak wejście w bardzo konkretną gatunkową konwencję; to kryminał/thriller, unrelenting in its noir inspirations. Na dobrą sprawę - to nadal byłaby dobra fabuła, gdyby zamiast Batmana w głównej roli obsadzić klasycznego detektywa w znoszonym prochowcu. Cieszy mnie, że widzę na ekranie to, co tak lubię w komiksach: "superbohaterskość" to wyłącznie mitologizujaca dekoracja, która może zawierać w sobie mnogość gatunków i konwencji: space operę, nastoletnią komedię, kryminał noir, thriller szpiegowski, horror, klasyczną "wielką przygodę"... i ogrom innych. Powtarzałem od dawna i powtarzać będę, że mówienie współcześnie o jednorodnym "kinie superbohaterskim" czy "komiksowym gatunku superbohaterskim" to radykalne spłaszczenie analizy. Marvelowski filmowy standard widowiska naładowanego dowcipami oraz efektami specjalnymi to, pomimo ogromnego sukcesu, nie jedyny kierunek adaptacji komiksu - i The Batman jest na to świetnym dowodem!

 

(I już absolutnie ostatnia obserwacja, obiecuję - The Batman jest też dowodem na możliwość odejścia od spopularyzowanej przez Marvela konwencji połączonego kinowego uniwersum. Zamiast jednego wielkiego serialu można zrealizować komediowy Suicide Squad, kryminalnego Batmana czy space operę z Green Lantern... i owszem, filmy te mogą okazjonalnie mrugać do siebie okiem, ale nie muszą wcale być połączone w stuprocentowo spójną meta-fabułę. Ostatnie lata udowodniły chyba, że widzowie nie zgłupieją, jeśli zobaczą równolegle - czy to w kinie, czy w telewizji - kilka interpretacji danej postaci, a otwiera to drzwi dużo większej stylistycznej i kreatywnej wolności. Ale to już temat na cały osobny wpis!)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz