piątek, 3 stycznia 2025

Knédżi: futurologia, gałki oczne, paleontologia i wiedźmin!

Świąteczne prezenty już rozdane, spotkania towarzyskie zaliczone, można paść i się regnerować przez ostatnie dni wolnego! Niech towarzyszą wam w tym Knédżi; dziś dwie pozycje beletrystyczne i dwie non-fiction.

Szczęśliwego nowego roku i tobie, Blade!

A skoro nastał już futurystyczny rok 2025, to na początek wyruszymy w przyszłość!

Richard Yonck - wielokrotnie publikowany futurysta - na stronach The Rise of Intelligence podjął się ambitnego zadania zdefiniowania, czym jest inteligencja oraz jak może wyglądać jej rozwój w przyszłości (przede wszystkim w aspekcie AI). Szumny podtytuł - From the Big Bang to the End of the Universe - stanowi zaś wskazówkę, że całość napisana jest z perspektywy tzw. big history: nie tylko udokumentowanej historii ludzkości, ale również tej o skali geologicznej lub wręcz astronomicznej.

Gdzie przebiega różnica pomiędzy inteligencją a świadomością? Czy przykładowo można za "inteligentną" uznać kolonię termitów, która podejmuje działania bardziej złożone, niż byłoby w mocy pojedynczego owada? Yonck skłania się ku niemalże matematycznej definicji Alexanda Wissnera-Grossa, zgodnie z którą inteligencja jest maksymalizacją przyszłej swobody działania. Lecz ponownie, stawia to tylko dalsze pytania: czy (i jak?) system komputerowy może taką przyszłą swobodę rozumieć i uwzględniać?

Jak to z książkami futurologicznymi: otrzymujemy tu garść tła historycznego, garść współczesnej analizy trendów oraz dwie garście lepszych lub gorszych spekulacji. Książka została wydana w 2020, wiele prognoz na "połowę kolejnej dekady" możemy więc już weryfikować... i ich celność nie jest wybitna, by wspomnieć tylko wykorzystanie naturalnego interfejsu (głosu posługującego się niespecjalistycznym językiem) jako dominującej metody w korzystaniu z technologii. Tak to już jest z futurystami: zafiksują się czasem na jakimś aspekcie rzeczywistości ("Alexa, play Despacito") i przestrzelą z ekstrapolacją.

Sporo można tu poczytać o transhumanizmie oraz związanych z nim dylematach i problemach; o technologii wpływającej na naszą percepcję rzeczywistości, o maszynach imitujących pracę ludzkiego mózgu (czy jesteśmy w stanie zgodzić się, że jeden neuron mógłby zostać idealnie zreplikowany jako sztuczna konstrukcja? jeśli tak, to dlaczego nie cały mózg, jak w historii o statku Tezeusza?), o maszynach projektujących nieskończenie doskonalsze nowe maszyny. Dryf ku science-fiction następuje dość szybko i choć autor ma przyzwoitość, by podkreślić, że "docieramy teraz do granic prawdopodobieństwa", to miałem wrażenie obcowania ze spekulatywną publicystką, nie tekstem naukowym. Przewróciłem też oczami przy wprowadzeniu do narracji hipotezy wielorakiej inteligencji Gardnera, która była rozmontowywana dosłownie w każdym tekście związanym z edukacją oraz neurodydaktyką, z którym miałem kontakt jako nauczyciel; takie właśnie momenty każą mi zastanawiać się, na ile precyzyjne były założenia cytowane przez Yoncka w obszarach, na których znam się jeszcze słabiej.    

Przyjęło się humorystycznie narzekać na brak dokładności w prognozach pogody - a te, w porównaniu z futurologią, są przecież żelazną i twardą nauką, analizującą widoczną sytuację meteorologiczną. Co można więc powiedzieć o precyzji przewidywań futurologów, którzy starają się uwzględnić niezliczone trendy, przełomy technologiczne, czynniki polityczne, ewolucję społeczną...? Choćby Yonck stawał na głowie, trudno określić jego książkę inaczej, niż zestaw (w różnym stopniu stymulujących) pytań oraz spekulacji. Wbrew entuzjastycznym reklamowym opiniom, zdecydowanie nie poziom Carla Sagana.

Kontynuując moją podróż przez literaturę retro zdecydowałem się zahaczyć o Jacka Vance'a - autora fantasy, z którym nie miałem do tej pory szerszego kontaktu! Wiedziałem o nim tyle, że wymyślony przez niego system magii został z wielkim sukcesem zaadaptowany do Dungeons & Dragons: mag musi w nim "przygotować" zaklęcie, zapamiętać je, ale - z racji na ludzkie ograniczenia - może przenosić w głowie tylko określoną liczbę formuł naraz. Cykl The Dying Earth odcisnął się zresztą mocno na erpegowym poletku i wymieniany jest nie tylko jako inspiracja D&D, ale też nowocześniejszych systemów, jak na przykład Numenera (gdzie po przeprowadzce zaginął mój podręcznik?).

A Ziemia faktycznie umiera; opowieści Vance'a rozgrywają się w dalekiej przyszłości, gdy gwiazdy - w tym nasze słońce - gasną już i znikają z nieba. Ludzkość również chyli się ku upadkowi; starożytne technologie odeszły w zapomnienie - choć wciąż są obecne w odosobnionych enklawach, i, po erpegowemu mówiąc, bossem podziemi może być równie dobrze smokopodobny stwór powołany do życia przez maga, jak i zakonserwowany w słoju mózg szalonego naukowca z minionej ery. Science fantasy pełną gębą; wszystko to bardzo dramatyczne i barwne, szczególnie jak na lata '50, gdy powstawały pierwsze teksty cyklu.

Jak zestarzał się pierwszy tom The Dying Earth? Tak sobie, moim zdaniem; otwierające go opowieści są wybitnie baśniowe i widać, że Vance dopiero buduje założenia apokaliptycznego świata. Wielcy magowie z pełną powagą wygłaszają wszystkie frazy, które na przestrzeni dekad zaczęły kojarzyć się z parodiami fantasy oraz pryszczatymi nastolatkami siedzącymi przy erpegowym stole. Ho, it is I!, przedstawia się czarodziej, by kontynuować z takim właśnie stylizowanym napuszeniem. Rzecz jasna, ma to swój niewinny, szczery urok, ale konia z rzędem osobie, która nie uśmiechnie się chociaż trochę!

Opowiadania - mamy bowiem do czynienia ze zbiorem opowiadań - to w pełni osobne fabuły, ale powiązane realiami oraz powtarzającymi się okazjonalnie postaciami. Im dalej w las, tym ciekawiej; tym więcej widzimy już apokalipsy (pre-apokalipsy?) science fantasy, tym bardziej oddalamy się od tego ho, it is I! O dziwo, jeden z obecnych w zbiorze tekstów był mi już znany od dwudziestu kilku lat: Liane the Wanderer wydrukowany był w Polsce w 1999 na łamach antologii Złota księga fantasy pod redakcją Roberta Silverberga, pod alternatywnym tytułem Krosno ciemności. A więc jednak miałem wcześniejszy kontakt z Vancem, zdążyłem po prostu zapomnieć! To zresztą chyba najlepszy tekst z tego tomu; zwięzły, efektowny, z dobrym momentem zaskoczenia - oraz pamiętnym łotrem przyodzianym w pelerynę obszytą gałkami ocznymi. Creepy!

Czy wrócę do kolejnych tomów The Dying Earth? Całkiem możliwe, ale będzie to raczej miało walor spokojnego kopania w archiwach i poznawania zaniedbanego klasyka - nie entuzjastycznego pędu.

Dinozaurowy szał z lat '90 odcisnął się u mnie najwyraźniej na stałe - wtedy super było obejrzeć w kinie Park jurajski, lata później wracam zaś okazjonalnie na prehistoryczne poletko by zobaczyć, cóż tam nowego odkryli badacze. Naprzeciw wychodzi mi niemiecki paleontolog Armin Schmitt oraz jego The Lost World of the Dinosaurs - przystępna, konwersacyjna wręcz w stylu pozycja, w której stara się przybliżyć laikom nieco wiedzy o minionych erach.

Schmitt to podróżujący po świecie praktyk, ale dopiero doktorant - książka nie ma więc startu do publikacji tuzów dziedziny jak profesor Michael J. Benton (którego zresztą Schmitt z czcią wspomina). To nie metodycznie prowadzona naukowa narracja, a bardziej zbiór luźno powiązanych faktów oraz ciekawostek: raz dotyczących danej ery, raz konkretnego gatunku czy rodziny dinozaurów. Czy w końcu tyranozaur był głównie drapieżnikiem czy padlinożercą? Jakiej wielkości były najpotężniejsze zauropody? I jak to było z tymi piórami? Schmitt zarysowuje współczesny konsensus i nierzadko dorzuca własne trzy grosze, często w całkiem zabawnej formie. Nie wiem, na ile jego poza "idealistycznego akademika" jest literacką kreacją, ale komiczna była jego przygoda z wejściem na forum internetowe, by wykłócać się o tryb życia spinozaurów... co skończyło się festiwalem trolerki, flejmem oraz wymianą uszczypliwości z anonimowym internautą, który - szok! - nie legitymował się nawet żadnym dorobkiem naukowym (Schmitt urodził się w 1972, nie jest więc więc sam żadnym dinozaurem).

Wśród ciekawych trendów w książce prym wiodły dwa: po pierwsze, archeologowie coraz więcej pracy wykonują nie w terenie, a przy użyciu nowoczesnych technologii; nowatorskie techniki skanowania, potężniejsza moc obliczeniowa czy zastosowanie sztucznej inteligencji otwierają nowe perspektywy w analizie zbiorów, które rozsiane są po światowych muzeach i katedrach paleontologii. Po drugie - w przeszłość odchodzi amerykocentryczność badań nad dinozaurami; jeszcze do niedawna największe, najlepiej opisane pola skamielin zlokalizowane były w Stanach Zjednoczonych (słynne Bone Wars z końca XIX wieku doczekały się u Schmitta osobnego rozdziału). Dziś badacze coraz częściej zdobywają dostęp do znalezisk w innych częściach globu; Ameryka Południowa oraz Chiny to dwa kierunki, o których Schmitt wspominał najczęściej. Dla ciekawych - o Polsce również trochę było, szczególnie w kontekście skamielin triasowych!

Jak wspomniałem: nie jest to kompleksowe dzieło na skalę tekstów profesora Bentona, ale jak najbardziej sympatyczna i godna uwagi pozycja - szczególnie ciekawa z racji na niemiecką perspektywę autora.

Nie mogło dziś obejść się bez najnowszego bestsellera z rodzimego pola fantasy! Andrzej Sapkowski wrócił z kolejnym tomem przygód wiedźmina, tym razem opowiadającym o młodości Geralta oraz jego pierwszych sezonach na szlaku. Wywołało to wśród fandomu pewien niepokój - czy Rozdroże kruków nie będzie czystym odcinaniem kuponów, niepotrzebnym w sumie prequelem odpowiadającym na pytania, których nikt nie zadawał? Z miejsca przychodziły do głowy franczyzowe filmy w rodzaju Solo; nie był nawet najgorszy, ale czy faktycznie trzeba było opowiadać, dlaczego Han Solo nazywa się Solo i jak dokładnie zdobył Sokoła Millennium?  

Rozdroże Kruków upstrzone jest takimi właśnie sekwencjami: dowiadujemy się, dlaczego wierzchowiec wiedźmina nazywa się Płotka; widzimy pierwszą konfrontację Geralta ze strzygą (podczas której jest dużo mniej doświadczony, niż w opowiadaniu z 1986); poznajemy też dokładniejszą genezę wiedźminów jako takich. W rękach mniej wprawnego autora byłby to festiwal fanserwisu na miarę słabszych filmów komiksowych, ale Sapkowski - ze swoich erudycyjnym stylem oraz precyzyjną konstrukcją fabuły - serwuje nam chyba najsprawniejszy warsztatowo tekst o wiedźminie!

Urok nowości? Możliwe, lecz będę przy tym obstawał. Książka jest niedługa, a więc praktycznie obrana ze zbędnego tłuszczyku - a zarazem pojawia się w niej wszystko, za co uwielbialiśmy Sapkowskiego od zawsze: efektowne dialogi, barwne postacie, odpowiednia porcja komentarza społecznego (Sapkowski zresztą przecież już dekady temu wybijał się progresywnością na tle konserwatywnej polskiej fantasy). I już komfortowy powrót w znajome realia byłby wystarczający; byłbym ucieszony mogąc znowu, jak za dawnych lat, ruszyć na szlak razem z Geraltem... ale właśnie wtedy Sapkowski odpala swą magiczną sztuczkę: to, co wydawało się ciągiem indywidualnych przygód w stylu wczesnych opowiadań stopniowo okazuje się splatać w centralny wątek - aż do finału w prawdziwie westernowym stylu, w którym powraca praktycznie każda wprowadzona na łamach książki postać i rekwizyt. Sapkowski nie jest zadowolony z jednej strzelby Czechowa; konsekwentnie wiesza ich na ścianie całą baterię, by w kulminacyjnym momencie wypalić w zgranej kanonadzie.

Czy znajdziemy tu epicką skalę znaną z sagi? Oczywiście, że nie. Czy coś zaskoczy nas w charakteryzacji Geralta-młokosa? Również wątpliwe. Otrzymujemy jednak dosłownie wzorcową technicznie powieść przygodową, efekt dekad rzemieślniczego doświadczenia najsprawniejszego rzemieślnika polskiej fantasy; powieść, którą wciągnąłem jednego dnia i zaraz miałem ochotę przeczytać ponownie. "To już nie ten Sapkowski, co kiedyś", słyszę czasem fanowskie marudzenia, na co mogę tylko stanowczo odpowiedzieć: nie, dokładnie ten sam, a może nawet lepszy. It's tight, it's well plotted, it ends with a bang; rozumiem rozczarowanie osób, które po długiej przerwie chciały zanurzyć się w tym świecie na dłużej, ale moim zdaniem nie ma tu ani jednej zmarnowanej strony.

Jestem też pod stałym wrażeniem konsekwencji Sapkowskiego, który na postawione w wywiadzie pytania o miecze wiedźmina (jeden, dwa, na plecach, przy pasie, jeden tu, drugi tam, jak w końcu?) odpowiada, że to duperele jakieś i wszystko jedno; nie o to w książce chodzi. To dla mnie cudowna odtrutka na pedantyczną, obsesyjną twarz współczesnych fandomów, które skupiają się często na "lore", encyklopedycznych pierdołach, na tym przysłowiowym "ile pali Batmobil?". A przecież to wszystko - z całą miłością do fikcyjnych światów - duperle jakieś, bądźmy szczerzy. Nie o to w historiach chodzi. Dziękuję, panie Sapkowski, i proszę tak trzymać!


Dzisiejszą nagrodę magazynu literackiego Knédżi otrzymuje... Andrzej Sapkowski, oczywiście, za Rozdroże kruków! Jestem pod wrażeniem udanego powrotu i stylu, który nie zwietrzał ani troszeczkę; o ile Sezon burz przeczytałem bez większych emocji, o tyle tutaj naprawdę dałem się omotać i zbałamucić pisarskiemu rzemiosłu; poczułem ten moment zadowolenia, kiedy wszystko nagle zaczęło się zazębiać. Może idę zbyt daleko, ale wyczuwam tu nieco postmodernistycznej kpiny; wiele osób uważało, że opowiadania to najlepsze teksty o wiedźminie (z czym osobiście się nie zgadzam, ale dziś nie o tym), więc Sapkowski zaczyna w "opowiadaniowym" stylu... aż nagle łapie czytelnika za kark i mówi HA, I CO TERAZ, ŚWIŃSKI RYJU, CZYTAŁEŚ CAŁY CZAS POWIEŚĆ! Brawo, brawo, brawo.

Knédżi powrócą - jak zwykle!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz