piątek, 23 lutego 2024

Journey into Mystery by Kieron Gillen

Hej, wiecie od którego numeru zaczęła się pierwsza komiksowa seria Thora, ta z 1966? Jeśli ktokolwiek powie, że #1 - jak wszelkie prawa logiki by nakazywały - to jeszcze wiele ma do nauczenia się o komiksiarstwie! Nie, nie; pierwszy zeszyt serii The Mighty Thor nosił numer #126. Dlaczego?

Ano dlatego, że zgodnie z ówczesną wydawniczą praktyką zmieniono tylko tytuł, ale poza tym starszy magazyn pozostał ten sam. Przygody Boga Gromów ukazywały się wcześniej na łamach Journey into Mystery; dostojnego periodyku o tradycjach sięgających jeszcze roku 1952 - a więc czasów wydawnictwa Atlas. Był to magazyn jeszcze sprzed Silver Age, sprzed okresu drugiej eksplozji popularności superbohaterów, pełen za to rzeczy będących na topie w latach '50: horroru, wielkich atomowych potworów, science-fiction. Z historycznej perspektywy warto przytoczyć szczególnie dwa zeszyty: Journey into Mystery #69 z 1961 to pierwszy komiks wydany pod szyldem nowego wydawnictwa Marvel (co prawda ex aequo z innym, Patsy Walker konkretnie); w numerze #83 (1962) zadebiutował zaś Thor, którego przygody cieszyły się taką popularnością, że w końcu całkowicie zdominowały magazyn - i doprowadziły do zmiany jego nazwy.

W latach '00 Marvel pozazdrościł DC jubileuszowych wydań najdłuższych serii - Action Comics z Supermanem czy Detective Comics z Batmanem świętowały wówczas osiemsetne numery. Hej, musiał zawołać ktoś w marvelowskiej redakcji, przecież my też sroce spod ogona nie wypadliśmy! Pojawiła się więc dosyć karkołomna inicjatywa powrotu do oryginalnego numerowania; w 2009 Thor z dumą mógł pokazać na okładce numer #600. Kiedy opadło konfetti, wszyscy zorientowali się, że nie ma to za bardzo sensu: trzeba ostro się gimnastykować, żeby wyszło akurat 600 numerów ("tę serię z lat '90 zignorujemy w numerowaniu, bo..."), a ponadto wróciła naczelna kwestia: to chyba nie 600 numerów Thora, tylko 600 numerów Journey into Mystery?

I tak właśnie - w 2011, wraz z numerem #622 - przemianowano serię na Journey into Mystery; Thor, żeby było łatwiej, po skończonym jubileuszu przepączkował do własnego miesięcznika, ponownie nazwanego The Mighty Thor (może po to, by po paru latach zrobić kolejny jubileusz).

Ladies, gentlemen and all the rest - comic book history!

Przez takie właśnie manewry komiksiarstwo ma od lat reputację hobby wyjątkowo nieprzystępnego i dezorientującego! Cały ten wstęp ma jednak na celu uspokojenie osób niepotrzebnie przerażonych: chociaż zaproponuję wam dziś zeszyty Journey into Mystery #622-645 - jest to tak naprawdę osobna, zamknięta seria, nie odpowiednik wskoczenia do serialu w dziewiątym sezonie.

Well, not more than any other comic book, at least!     

Wydanie zbiorcze właściwie oddaje już te boje o tytuł walkowerem; "e, wiecie co, niech już będzie już po prostu LOKI".

Bo to seria o Lokim właśnie - pierwszy jego regularny miesięcznik, co prawda bez imienia na okładce w momencie wydawania... ale nie wchodźmy już w ten galimatias z tytułami! Jest to moim zdaniem komiks, który zrobiła z Lokiego współczesnego protagonistę; historia o drugiej szansie, odkupieniu... lecz i o niewzruszonym przeznaczeniu oraz nieuchronności boskich losów. Jest w przemyślany sposób zabawna oraz w przemyślany sposób tragiczna - a okazjonalnie w przemyślany sposób jadowita. Krótko mówiąc: dokładnie taka, jak sam Loki!

Działo się to wszystko niedługo po oblężeniu i zniszczeniu Asgardu (kolejnym, gdyż - jak wiemy - wszystkie mity są cykliczne). W całym tym zamieszaniu Loki zginął, i była to prawdziwa śmierć... ale, jak to bóg, odrodził się niedługo potem w ciele młodego chłopca. A więc był to znowu Loki, ale zarazem jednak nie ten stary łotr Loki, nie ten złoczyńca mający na sumieniu niezliczone życia; młody Loki był czystą kartą, a postępki własnej starej wersji napawały go odrazą. I tak właśnie postanowił się zmienić; nie być po raz kolejny wrogiem i zdrajcą Asgardu... choć nurt boskiego przeznaczenia nieuchronnie w tym właśnie kierunku go ściąga. Nikt oczywiście nie wierzy w przemianę - gdyż bądźmy szczerzy, jak tu wierzyć w cokolwiek, co mówi Loki - poza jego starszym bratem, Thorem, którego protekcja to jedyny powód, dla którego młody Loki nie zostaje z miejsca wygnany na kopach z Asgardu.

Ale może tylko zaślepiony rodzinną miłością Thor jest na tyle durny, by dać się nabrać po raz kolejny; i może i my, czytelnicy, jesteśmy nabierani już od pierwszej strony?

...ale co, jeśli jednak nie?

...ale co, jeśli faktycznie tak?

To chyba nadal najlepsza historia z Lokim, jaką czytałem - niech więc wprowadzi was w nią Ikol, bird familiar Lokiego... a zarazem echo duszy Lokiego-starego łotra! 

Już same segmenty "previously on..." są tu wybitnej urody!

Kieron Gillen to płodny scenarzysta - u Marvela pisał między innymi wiele komiksów z orbity X-Menów oraz Young Avengers; jednym z jego najbardziej rozpoznawalnych komiksów wydanych pod szyldem Image jest zaś seria The Wicked + The Divine (również o bóstwach zreinkarnowanych w ludzkich ciałach - go figure). Na tym blogu wspominałem zaś o nim przy okazji serii Angela, przy której pracował razem z Marguerite Bennett! Journey into Mystery to chyba nadal najlepsze wprowadzenie w styl tego autora; pozornie przygodowy i komiczny, ale podszyty tragizmem oraz głębszą tematyką.

Główne źródło komizmu w Journey into Mystery? Loki jest znowu dzieciakiem, i to bynajmniej nie dorosłym w ciele dziecka; he's a kid, body, mind and soul. A co musi mieć w rękach młodzieniec z początków XXI wieku? Komórkę, oczywiście!    

"The humans of the internet are uncouth!" Don't we all know it, Loki, don't we all.

Nie jest to jednak dziaderski humor spod szyldu "hehe, te dzieciaki tylko patrzą w ten telefon"; komórka w rękach asgardzkiego boga to zamierzony symboliczny kontrast: nie tylko konfliktu starego i nowego (w tym starego i nowego Lokiego!), ale i syntezy między nimi: Gillen już w pierwszej dekadzie tego wieku pokazywał, że trudno o bardziej naturalne środowisko dla Boga Kłamstw i Psot niż Internet - pełen dezinformacji oraz trolli... kto wie, może i tych mitycznych! Temat technologii wraca zresztą w serii w innym jeszcze wydaniu - ale o tym może później; na razie przenieśmy się do Krakowa:  

A w Krakowie - jak to w Krakowie: deszcz i opętania! Przy okazji - ukłony dla artysty, architektura wygląda tu autentycznie polsko.

Na łamach Journey into Mystery pojawia się też Daimon Hellstrom, szerzej znany jako Son of Satan...

W Polsce to wiecie, "nie dzwoniliśmy po egzorcystę" mówi się tak, jak "nie dzwoniliśmy po pizzę"; taki obraz nasz.

Wspominam o epizodzie z Synem Szatana nie tylko z racji na swojskie klimaty: pierwszemu spotkaniu Daimona z Lokim oraz jego boską koleżanką imieniem Leah towarzyszył dialog, który ponad dekadę lat temu był hitem komiksowego internetu:

...hej, my też jesteśmy w internecie!

Precisely! Wraca tu motyw technologii, a ja skorzystam z okazji, by przedstawić koleżankę Lokiego: Leah to służka Heli, bogini zaświatów. Gillen bawi się tu ładnie mitologiczną, magiczną funkcją imion; Loki oraz jego familiar Ikol, Hela oraz Leah, handmaiden stworzona dosłownie z odciętej dłoni bogini-matki; it's all very cute, ale czuć też, że scenarzysta nie rozgrywa tego wyłącznie dla samej cuteness: imiona oraz symbole mają swoje znaczenie - szczególnie, jeśli nasza historia dotyczy bóstw i mitów. Albo, inaczej rzecz ujmując:

Maska Guya Fawkesa spopularyzowana przez "V for Vendetta" Alana Moore'a, potem ponownie przez filmową adaptację, potem kojarzona z internetowym aktywizmem... i znowu Loki z komórką w dłoni! 

Zarzucam czasem twórcom, że są odrobinę zbyt precious z takim symbolizmem i metatekstualnością; Ram V męczył mnie podobnymi manewrami w swoich historiach z Justice League Dark, a Neil Gaiman piszący o bóstwach i personifikacjach konceptów zbyt często dryfował jak na mój gust w pompatyczność, z rzadka tylko przełamując nastrój odrobiną humoru. U Gillena proporcje wyglądają odwrotnie: Journey into Mystery to generalnie lekka, przygodowa, humorystyczna historia... więc momenty patosu i tragizmu uderzają tym mocniej, jak obuch z zaskoczenia w potylicę. To tylko żarty, zdaje się mówić scenarzysta, it's all just playfulness and mischief...     

...until suddenly it's not.

Dobrym przykładem takiej mieszanki humoru i patosu - oraz motywu postępu technologii! - może być sekwencja, w której Nightmare, władca Wymiaru Snów, wykuwa swój potężny quasitolkienowski artefakt:

Nie wszystkim zapewne kontrast taki przypadnie do gustu; sometimes the whiplash can break your neck, but I love it!

A skoro już pojawił się Nightmare, to nawet ten najbardziej ograny z ogranych motywów - protagonista skonfrontowany z urzeczywistnieniem własnych koszmarów - jest tu rozegrany z rzadkim wdziękiem oraz techniczną pomysłowością; młody Loki nie walczy właściwie z potwornym odbiciem Thora, a dosłownie z tym, co kryje się w nim samym, z echem starego Lokiego, z przeznaczeniem... i z narratorem:

Loki fizycznie zrywa przepowiednię/narrację, ale jednak nadal ją płynnie kontynuuje i jest jej częścią!

Poza komórką w ręce Lokiego Gillen gra motywem technologii powołując do istnienia Bogów Manchesteru, symboliczną destylację zmian w naszej świadomości, do których doszło w wyniku rewolucji przemysłowej: 

"...all rails lead to Manchester."

Lokomotywa wygląda groźnie, a Gods of Manchester traktowani są na niebiańskiej arenie jako uzurpatorzy, nieznana frakcja... ale bogowie są bogami; koniec końców, Asgard czy Olimp wywołują przecież podobną grozę i również emanują obcością. Manchester to po prostu stal, nity i para, nie gromy czy tęczowe mosty - trochę jak nowi bogowie z powieści American Gods wspomnianego Neila Gaimana (2001) czy Jenny Sparks, Spirit of the 20th Century Warrena Ellisa (1996). To ciekawe, że tylu brytyjskich autorów nurkuje w ten koncept; może faktycznie wiedzie ich duch Manchesteru!

Nie, nie chodzi im o unicestwienie starego ładu - jeśli przynajmniej wierzyć Panu Wilsonowi (który zresztą nie chciałby wcale być niczyim "panem"), rzecznikowi Manchesteru.

So, would you believe Master Wilson? 

...would you believe Loki? To ciekawa paralela; obaj są boskimi outsiderami, którym żaden panteon nie chce zaufać - ale nie można zignorować ich istnienia. Im dłużej coś jest ignorowane, tym większym staje się problemem; czy będzie to wzrost Manchesteru, czy echo starego Lokiego. Postacie są jednak tego świadome, nie zmierzamy więc do najbanalniejszych konfliktów i rozwiązań - wszyscy są tym, kim są, mają własne cele oraz interesy; często sprzeczne, ale pozwalające zwykle na pewną dozę kompromisu czy przynajmniej uniknięcia większych strat. This is where a trickster-envoy-diplomat comes in.  

Odyn akurat jest niedysponowany, mamy więc troistą Wszechmatkę - która wie, że reputacja Lokiego jako niegodnego zaufania paradoksalnie zmienia go w przewidywalny czynnik. Ale czy na pewno?

O tym już przekonajcie się samodzielnie! Loki lawiruje od zaświatów po Krainę Snów, od piekieł po Manchester; składa obietnice i przyrzeczenia, z których - jak to dobry trickster - zawsze się wywiązuje... chociaż rzadko w sposób, którego kontrahenci się spodziewali. Niektórzy pragną potem więc jego głowy, ale szybko im zwykle przechodzi; inni wzruszają po prostu ramionami i mówią oh, that Loki!; jeszcze inni dziękują za nóż wbity w plecy, gdyż intencje były przecież szczytne, a rezultaty - dobre, a przynajmniej akceptowalne dla wszystkich.

Or are they? And is it all just a trust-building part in yet another long con?

Jednym ze starych komiksowych porzekadeł jest, że trudno pisać dobrego Batmana-detektywa, gdyż wymaga to stworzenia autentycznie angażującej, zawiłej zagadki kryminalnej. Podobnie jest z Lokim: żeby sprawdził się jako trickster, autor musi być odpowiednio clever, witty, charming. Kieron Gillen radzi sobie śpiewająco: buduje system interesów oraz frakcji, po którym Loki może tańczyć, a następnie sprawia, że oszustwa i podstępy naszego młodego boga mają motywację oraz sens. To nie wodewilowy Loki wołający w finale "HAHA ZDRADZAM WAS WSZYSTKICH" i znikający w kłębach dymu; Gillen dostarcza swojemu bohaterowi odpowiedniej motywacji i psychologicznej głębi.

Kiedy oglądałem telewizyjnego Lokiego, nie mogłem oprzeć się porównaniom z Journey into Mystery - zdecydowanie na korzyść komiksu z 2011. "Odkupienie łotra" w MCU wydało mi się mało przekonujące, niewiele było tam pola do manewru; trudno traktować Lokiego z pełną sympatią, jeśli jest jednak odpowiedzialny za inwazję na Nowy Jork, takie tam. Komiksowa gruba kreska jest znacznie skuteczniejsza - stary Loki umiera, a młody jest jeszcze nieznaną jakością, nie jest obarczony występkami... Można to na upartego zrealizować zachowując nawet Toma Hiddlestona w obu rolach! Wydaje mi się, że serial chciał czerpać z Journey into Mystery, ale po drodze coś się koncepcyjnie posypało.

Jeśli więc lubicie Lokiego - mogę tylko zachęcić do zagłębienia się w jeden z najlepszych komiksów z tą postacią, a zarazem początek szerszej roli Lokiego jako protagonisty - jedną z jego kolejnych serii pisał nawet Al Ewing, którego chwaliłem za wybitną pracę nad Hulkiem! To jednak Kieron Gillen zdefiniował współczesnego Lokiego; interpretacja ta była tak silna, że późniejsi scenarzyści mogli albo ją imitować, albo dyskutować z Gillenem - ale niemożliwym było uciec od grawitacji Journey into Mystery z 2011. The greatest tale that Loki has ever wrought?

Perhaps. Not impossible at all.

"Journey into Mystery.
A Comedy in Thirty Parts (or a Tragedy in Thirty-One)"

Tak się rozgrywa komiksową metatekstualność; rób notatki, Ram V! Czytając Journey into Mystery Kierona Gillena będziecie mieć wrażenie, że to leciutka, przygodowa lektura w sosie niezłego humoru - aż nagle zacznie kiełkować wrażenie, że jest za tym wszystkim coś więcej. To sztuczka godna samego Lokiego - i kto wie, może i wy będziecie pod jej urokiem! A zatem... dobry punkt wejścia?

A jakże! Duża w tym rola sprawnych i uroczych "previously on..." Gillena.

Trudno o bardziej ekstremalny przypadek; dzisiejszym dobrym punktem wejścia jest zeszyt o numerze #622! Ale wiecie już dobrze, że te numery to właśnie to; tricks and mischief. No dobrze, jeszcze odrobina mischief na koniec:

Oh, that Loki!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz