niedziela, 30 kwietnia 2023

Panele na niedzielę: here we go again!

It's the '70s, baby!

Po raz pierwszy wchodzimy w Panelach na niedzielę w lata '70 i cóż to będzie za zmiana - już od pierwszego numeru! Dekadę tę często pamiętamy współcześnie przez kolorowy, popkulturowy filtr muzyki disco, kung-fu craze, kinowych horrorów czy rewolucji seksualnej; warto jednak pamiętać, że wszystkie te barwne atrakcje stanowiły w dużej mierze formę eskapizmu wobec trudnej codzienności. Lata '70 to dekada największego niżu ekonomicznego od czasów Wielkiego Kryzysu; wyraźnie skończyła się powojenna prosperity, a inflacja oraz wysokie bezrobocie dotykały niemal każdego. Do miast zaczął wkradać się tzw. urban decay; zamykane miejsca pracy oraz brak funduszy miejskich przekładały się na obniżenie jakości życia - lub czasem wręcz powstawanie dzielnic biedy oraz ruin. Chociaż Zimna Wojna wydawała się przystopować, a widmo nuklearnej zagłady nieco odsunąć - cynizm społeczeństwa rósł; skandal Watergate nieodwracalnie nadwerężył zaufanie społeczeństwa do dotychczasowego ładu. Jeśli z latami '50 i '60 może kojarzyć się idylliczny obraz małomiasteczkowej Ameryki - Smallville czy Riverdale o słonecznych ulicach, schludnych jednorodzinnych domkach i gościnnym dinerze serwującym milkshake'i oraz tanie burgery - to popularnym symulakrum lat '70 będą ciemne alejki wielkiego miasta nocą, ze śmieciami rozrzuconymi przez wiatr oraz neo-noirową figurą samotnego mściciela z pistoletem za pasem (jak Clint Eastwood w Brudnym Harrym czy Charles Bronson w Życzeniu śmierci, by wspomnieć o najbardziej emblematycznych przykładach).

Wszystko to musiało znaleźć odbicie również w branży komiksowej. Rozpoczyna się tak zwana Bronze Age - kolejna era po złotej (lata '30 i '40, pierwszy wielki boom popularności komiksu oraz superbohaterów) oraz srebrnej (późne lata '50 oraz całość '60; drugi superbohaterski boom). Warto pamiętać, że jedną z przyczyn dominacji wesołych i optymistycznych superbohaterów w Silver Age była moralna panika rozkręcona dookoła komiksów; jej naczelnym prowodyrem był psychiatra Fredric Wertham, zaś manifestem - jego książka Seduction of the Innocent z 1954. Wertham załamywał w niej ręce nad obecnością w komiksach przemocy, seksu i horroru - a chociaż naciągał fakty aż furczało, to moralnym panikom nie potrzeba wiele. Branża komiksowa została w rezultacie zmuszona do autocenzury; powstało nawet specjalne ciało - Comics Code Authority - które miało strzec moralności na łamach komiksów (bardzo w stylu wcześniejszego filmowego kodeksu Haysa).

Comics Code był nieustannie nagryzany już w latach '60, w miarę słabnięcia medialnego moralnego oburzenia; w latach '70 sprzeciwiano mu się już w pełni otwarcie - czego symbolem jest zaangażowana społecznie i politycznie seria Green Lantern/Green Arrow, na łamach której wprost poruszano problematykę rasową czy narkotykową. Każdy magazyn ukazywał nową dekadę na swój indywidualny sposób, ale wspólnym trendem było coś, co osobiście lubię nazywać "4S":

  • Sex - jako owoc rewolucji obyczajowo/seksualnej;
  • Scares - społeczeństwo było spragnione różnego rodzaju strachów po wcześniejszym moratorium na horror;
  • Society - zmiany społeczne rozgrywano głównie na dwóch frontach: relacji rasowych oraz równouprawnienia płci;
  • Seriousness - i, ogólnie, wszystko to stawało się poważniejsze; rysunek psychologiczny postaci, śmierć, bardziej realistyczna strona wizualna. 

Podróżując wraz z Tytanami przez lata '70 będziemy nieustannie sprawdzać, jak trzyma się powyższa mała teoria mediów według Anglisty! And so, without further ado...

Seriousness widać z miejsca!

...historia: The Titans Kill a Saint, autor: Bob Kanigher, data: styczeń-luty 1970! Naprawdę, wygląda to, jakby ktoś przestawił wajchę - nadchodzi styczeń roku 1970 i bach, Tytani najwyraźniej kogoś zabili, a teraz stoją osaczeni i winni w mrocznej okładkowej kompozycji. Cały ten numer, jak zobaczymy, to bardzo świadoma deklaracja założeń nowej ery; nie uświadczymy już racej, jak w ostatnim zeszycie, Czarnego Narciarza i potężnych wibratorów, które work heap good. 

Co tam więc dziś słychać w latach '70? Otóż wskakujemy do akcji in media res, co samo w sobie jest już pewną innowacją; wcześniej na łamach Tytanów nie widzieliśmy tego manewru zbyt często. I, jak zapowiada okładka, nasza drużyna najwyraźniej wysłała kogoś do parku sztywnych:

Hej, to nasi dobrzy koledzy - Hawk i Dove! Witajcie z powrotem, chłopaki!

Tak jest, Hawk i Dove - po skasowaniu ich własnego magazynu - będą teraz częstszymi gośćmi u Tytanów! Tak czy inaczej, zwróćcie uwagę na styl wizualny; naszym artystą jest niezrównany Nick Cardy, którego eksperymenty z cieniami oraz mocnym tuszowaniem już wcześniej wydawały mi się zapowiadać te nadchodzące konwencje Bronze Age. O Cardym pisałem już często-gęsto w Silver Age, więc przypomnę tylko, że to mój ulubiony rysownik Tytanów z tego okresu - o talentach sprawdzających się zarówno przy dynamicznej akcji, jak i humorystycznej karykaturze lub sekwencji o emocjonalnej wadze.

Na stole operacyjnym leży nieznany nam wąsaty dziadek; Tytani siedzą jak na szpilkach, czekając na diagnozę. Kiedy dostojny wąsacz budzi się po kilku godzinach, udaje mu się wykrztusić tylko kilka słów: don't... blame... yourselves... -- you... were... the... victims... of... your... own... s--

S...trength? S...uperpowers? S...tupidity? Nie dowiemy się nigdy! To powiedziawszy, dziadek wyzionął ducha.

Mówiłem, że Nick Cardy potrafi poradzić sobie z emocjonalnymi sekwencjami?

Zauważmy też, że w Silver Age mielibyśmy raczej jeden panel rozpaczy Donny; wraz z nadejściem nowej ery widzimy coraz więcej przyzwolenia na dekompresję, może wręcz filmowość kadrów. Powolne zbliżenie, skupienie na łzach i szeroko otwartych oczach - widać, że artystycznie dzieje się tu coś nowego!

It's all over!, mówi pielęgniarz, przykrywając zmarłego; he's gone! There's nothing more to be done! Tytanom nie jest lekko... a do tego nagle zostają wezwani do kostnicy. Gdy Robin otwiera drzwi, widzimy tylko jego szok - ale okładka zdradza, przed jakim trybunałem stanie nasza drużyna! Póki co, nie zobaczymy jednak tej sceny; następuje kolejne cięcie, tym razem do Tytanów już opuszczających szpital.

Na zewnątrz czeka na nich...

Lilith!

Pamiętacie, jak w ostatniej porcji listów pojawiła się wzmianka o nowej postaci kobiecej na łamach magazynu? Oto właśnie ona, i niech nie zwiedzie was demoniczne imię - ani się zorientujemy, a Lilith będzie już pełnoprawną członkinią zespołu! Póki co, rudowłosa dziewczyna wprowadza na łamy Tytanów kolejne z moich haseł na "S" - scares. Otóż ma ona supernatural powers; widzi przyszłość, szczególnie tę złą, i ostrzegła wcześniej Tytanów, że wisi nad nimi widmo śmierci. I chociaż nasza drużyna nieco się ciska - a najbardziej ciska się oczywiście Hawk - muszą jednak uznać swoją winę. She's right about us, mówi Robin, gdy urażona Lilith w obliczu wyrzutów obraca się na pięcie i odchodzi; we're guilty all right!, dodaje Kid Flash.

Poczucie winy zżera Tytanów do tego stopnia, że trudno im z czystym sumieniem dać autografy spotkanemu na ulicy młodemu fanowi:

Chłopak woła po imieniu wszystkich poza Hawkiem i Dove - widać ma jakieś standardy!

Modern saint! Celebrated winner of Nobel Peace Prize! W końcu dowiadujemy się, kim właściwie był wąsacz ze szpitala. Ale jak właściwie doszło do tej tragicznej śmierci, i gdzie w tym wina Tytanów? Czas na...  retrospekcję!

I przenosimy się, I kid you not, do roztańczonego go-go club z paniami w negliżu:

Lilith, poza scares, wnosi też do magazynu inny pierwiastek na "S" - sex!

Wyrażenie go-go ma podwójną etymologię - w pierwszym rzędzie z francuskiego, a konkretnie od tytułu filmu Whisky à gogo! z 1949 (à gogo plus-minus w znaczeniu anglojęzycznego galore - obfitości, bogactwa). Kiedy film ten był wyświetlany we francuskich kinach, zgrało się to z pojawieniem się pierwszych dyskotekowych klubów tanecznych - które, w rezultacie, doczekały się slangowego określenia whisky à gogo właśnie. Gdy kluby podobnego typu pojawiły się w Stanach, zaimportowano je razem z nazwą; nazwą, która po angielsku brzmiała dodatkowo dobrze, bo (druga, wtórna część etymologii) kojarzyła się przecież z go, go!, dajesz!, oraz rolą go-go girls - zatrudnionych przez klub tancerek, których rolą było keep the party going.

Go-go girls zaczęły potem kojarzyć się z burleską lub striptizem, ale w latach '60 występowały raczej (skąpo, bo skąpo) ubrane - często na specjalnych podwyższonych scenach lub, jak Lilith powyżej, w zawieszonych klatkach (by były widoczne ponad tłumem na parkiecie).

So anyways, Lilith kończy występ i podchodzi do stolika Tytanów. I knew you'd come here tonight, mówi, po czym z miejsca przechodzi do konkretów: I want to be a Teen Titan! Drużyna próbuje niezręcznie coś tam ściemniać, ale sekretne tożsamości nie przydają się na wiele: Lilith bez trudu wskazuje, który z gości klubu to Kid Flash, a który - Robin. Oburzona Donna pyta tancerki: what is your unique super power -- swinging it?

Hej, Donna, it's as good a power as can be! Ale poza swinging it Lilith potrafi również przewidywać przyszłość, i padają wtedy brzemienne słowa: I know that tonight Titans will open the door for death. Tytani są lekko wstrząśnięci, ale jeszcze nie wierzą Lilith; ta wraca do pracy mówiąc, że niedługo zmienią zdanie.   

Zauważcie też, że w całej retrospekcji panele mają zaokrąglone w telewizyjnym stylu narożniki!

A kogóż to można spotkać na wiecu pokojowym? Tak jest, to nasi ulubieni (?) wiecznie kłócący się bracia - Hank i Don Hall, Hawk i Dove!

"Peace is my thing! Hope is my bag!" - przynajmniej różnica poglądów braci zostaje zarysowana błyskawicznie, bez przegadanych scen znanych z ich własnego komiksu!

Ruch antywojenny oraz podzielone opinie - oto nasze czwarte "S", society! Na scenie pojawia się noblista, doktor Swanson - ale publika nie kupuje jego przesłania; cóż tam warte Noble, jeśli jego rymy są słabe:

O, Kid Flash - niczym sam Barry Allen - korzysta z pierścienia ze skompresowanym w środku kostiumem!

Gasną światła, wywiązuje się zadyma... a sceny akcji są całkiem niezłe!

Duże kadry - niemal na całą stronę - są efektowne, a czarne tło pozwala ładnie wybić się sylwetkom postaci!

Ale w końcu ktoś wyciąga rewolwer, wywiązuje się szamotanina...

...i doktor Swanson zostaje przypadkowo postrzelony w głowę.

Modern day saint nawet umierając stara się trzymać filozoficzny fason:

Jego rymy były słabe, a bit bez wyrazu - ale czy zasługiwał na taki los?

Koniec retrospekcji! No, prawie; przenosimy się jeszcze do kostnicy, w której plemienna rada starszych herosów naciera Tytanom uszu:

ZŁÓŻCIE SAMOKRYTYKĘ

Zauważcie, że kształt ramek wrócił już do normy! Tak czy inaczej, Tytani są zniszczeni poczuciem winy; wędrują po tonących w deszczu ulicach miasta, a konkretnie - po dzielnicy portowej. Żalą się, żalą, aż nagle do kei przybija motorówka, a na niej...

"Meet Mr. Jupiter!"

Nie, nic wam nie umknęło! Mr. Jupiter pojawia się tu po raz pierwszy - wprowadzony od razu jako kontrahent Bruce'a Wayne'a oraz - bagatela - najbogatszy człowiek na świecie. Będzie on odtąd pełnił rolę podobną co R. J. Brande w futurystycznych przygodach Legionu Superbohaterów - czyli filantropa-sponsora młodej drużyny, bo w latach '70 najwyraźniej trudno już uwierzyć, że Tytani utrzymują się z nagród za ujmowanie przestępców. Jupiter zaprasza Tytanów do swojej siedziby:

OK, rozumiem, że chcemy podkreślić, że to nowoczesny zespół na nowe czasy... ale "prejudice and greed" to nie są niby "age-old problems"?

The young people of today must be trained to cope with the world they will inherit!, podsumowuje Mr. Jupiter - a my, pięćdziesiąt lat później, nadal próbujemy! Miliarder-filantrop oferuje Tytanom świeży start i zaangażowanie w nowy program szkoleniowy; to dokładnie nowy początek, którego drużyna potrzebuje. Wyłamuje się tylko Robin - ale nie z powodów ideologicznych; Dick chce po prostu skończyć college, nie może więc zniknąć na kto wie, jak długo.

We understand, Robin!, zapewnia go Donna; everybody's got to make up their own minds as to what they are going to do in life! We wish you luck! 

Nie martwcie się, nie żegnamy Robina na długo!

Tytani stawiają tylko jeden warunek - po tragicznej historii z doktorem Swansonem nie mają zamiaru korzystać już więcej ze swoich supermocy; chcą odnaleźć się, przede wszystkim, jako ludzie. We want to find out who we really are -- and what our thing really is!, podsumowuje Donna.

Niedługo potem Tytani zostają zaproszeni na (oficjalnie nieistniejące) trzynaste piętro wieżowca pana Jupitera, gdzie mieści się kompleks treningowy - stuprocentowo uczciwy, gdyż obsługiwany nie przez ludzi, a wyłącznie przez maszyny. A tam...  

Witaj w drużynie, Lilith!

Czas na symboliczną scenę; Tytani odwieszają kolorowe, superbohaterskie kostiumy z Silver Age... i zakładają nowoczesne, bardziej przyziemne i realistyczne uniformy treningowe:

Lilith jeszcze nie jest pewna, ale ja znam przyszłość - oczywiście, że superbohaterskie kostiumy wrócą... ale zarazem dużo częściej niż w latach '60 będziemy widywać Tytanów w realistycznych, codziennych ciuchach! 

A na koniec...

Zakończenie kompletnie odmienne niż obowiązkowy "suchar na koniec i Tytani szczerzący się do czytelników" z lat '60!

Wow! That was honestly a blast; pierwszy numer z lat '70 - Teen Titans #25 - czyta się dosłownie jak deklarację programową nowej ery. Nowe dylematy, nowe ciuchy, nowa tożsamość zespołu, nowe status quo; nie żartowałem, kiedy pisałem na początku o przestawieniu wajchy! Sex, scares, society and seriousness; te cztery pierwiastki będą kotłować się w różnych proporcjach przez całą nową erę Teen Titans. Dużo można by tu jeszcze powiedzieć, na wiele rzeczy zwrócić uwagę, ale nie ma co się śpieszyć - mamy przed sobą całą nową dekadę! I'm super excited, y'all; będzie przyjemnością przeprowadzić was przez tę - mam wrażenie - często niedocenianą erę w historii komiksu.

It will be experimental; it will be vibrant. Will it always be good? Nah... but it will never be dull!

Ladies and gentlemen, and all the rest - Panele na niedzielę are back in business!


BOOOO YOUR RHYMES ARE NOT FRESH


~.~

Missed an episode? Chronologiczną listę wszystkich naszych dotychczasowych spotkań z Tytanami możesz znaleźć klikając tutaj!

piątek, 28 kwietnia 2023

The New Mutants

Historia X-Menów wcale nie jest taka zawiła!

No dobra, pożartowaliśmy, pośmialiśmy się... ale, prawdę mówiąc, nawet tę przytłaczającą i meandrującą continuity można ugryźć w strawny sposób. Skończyłem właśnie ponowną lekturę The New Mutants Chrisa Claremonta, zanim przejdę więc do wrażeń - spróbuję nakreślić króciutko tło.

Współczesne wydania zbiorcze określają tę serię jako "The New Mutants Classic".

W roku 1963 X-Men po raz pierwszy pojawili się na prasowych stojakach. Jak  wielokrotnie pisałem, wspieram tu w pełni Arnolda Drake'a, który widział w nich koślawą kopię własnego Doom Patrol! Nie ma co tu kryć, X-Meni z Silver Age nie zapisali się złotymi zgłoskami w historii komiksu: długo poszukiwali swojej narracyjnej tożsamości, a skład zespołu był odrobinkę mdły. Cyclops, Beast, Angel i Iceman to na tym etapie niezbyt fascynujące osobowości; ot, czterech wesołych, dobrze sytuowanych białych nastolatków. Charakter Jean Grey - jedynej kobiety w zespole - sprowadza się zaś generalnie do bycia "the girl": okazjonalnej damsel in distress oraz obiektu westchnień chłopaków (oraz, w litościwie szybko wyrugowanym wątku, również samego Profesora X).

Tak było, nie zmyślam!

Trudno dziwić się temu, że seria ta została zamknięta z racji na niską sprzedaż: brakowało w niej tak ważnego pierwiastka Otherness. Koncept Doom Patrol - genetycznego protoplasty X-Men - dział, gdyż drużyna składała się z autentycznych potworów i wyrzutków; w pierwszej inkarnacji X-Men jedynym członkiem de facto odbiegającym od norm piękna był nieforemny Beast (wtedy jeszcze bez futra). Jak na drużynę feared and hated by mankind, nie było szczególnie czego się bać.

Profesor X wspomina obie starsze drużyny; kadry z powieści graficznej The New Mutants, 1982.

Rewolucja przyszła w 1975, kiedy Len Wein oraz Dave Cockrum - w historii Second Genesis - powołali do życia nową inkarnację zespołu. Nieco kierując się własnymi gustami, a nieco za sprawą odgórnej wydawniczej sugestii postawili na wielokulturowość: zamiast reprezentantów białej Ameryki z przedmieść dostaliśmy na przykład Nightcrawlera (Niemca), Colossusa (Rosjanina) czy wywodzącą sie z Afryki Storm. Użycie Otherness w sensie etnicznym było niezaprzeczalne, ale pojawiły się też elementy Otherness fizycznej: demoniczny Nightcrawler miał niebieskie futro, chwytny ogon oraz nieludzką liczbę palców. Zaraz po tym wydaniu specjalnym stery tytułu przejął najbardziej legendarny ze scenarzystów X-Men, Chris Claremont; to pod jego kierunkiem marka stała się klasykiem komiksu superbohaterskiego.

Scenarzyści często pisują komiksy raptem przez kilka-kilkanaście miesięcy, więc dwa-trzy lata to już bardzo solidny staż. Claremont pisał serię Uncanny X-Men przez 16 lat - i nie była to jedyna seria, nad którą wówczas pracował! Jego dziełem są mitotwórcze fabuły, które przez dekady stanowiły i stanowią nadal punkty odniesienia dla innych twórców: The Dark Phoenix Saga; God Loves, Man Kills; Days of Future Past. Claremont z sukcesem stosował elementy soap opery, a pisane przez niego latami wątki nakładały się na siebie i wiły się jak bluszcz (lata później wiele osób porównywało jego styl z tym znanym z serialowych The X-Files). To on wprowadził na łamy marvelowskich komiksów plejadę interesujących postaci kobiecych, zdobywając rzesze fanek oraz nadając X-Menom rangę jednego z najbardziej feministycznych tytułów wydawnictwa (rola, którą w DC pełnił Legion Superbohaterów, inny bezpośredni przodek X-Men).

Debiut drużyny!

Mamy rok 1982; aby umiejscowić to chronologicznie, w głównym magazynie X-Menów wybrzmiały już The Dark Phoenix Saga (1980) oraz Days of Future Past (1981). Claremont pisze pierwszy w historii spin-off ze świata mutantów: powieść graficzną The New Mutants. Lata '80 są znane w branży jako dekada powieści graficznej, graphic novel: komiksów o zamkniętej, powieściowej strukturze (w kontraście do serializowanych fabuł), wydawanych często w twardej okładce oraz na lepszym papierze - na wzór albumów komiksu europejskiego. Inicjatorem skupienia się na tych prestiżowych wydaniach był Jim Shooter, ówczesny redaktor Marvela (oraz wcześniejszy scenarzysta Legionu Superbohaterów); miały one być dostępne nie tylko na tradycyjnych stojakach, ale również w księgarniach. "Prestiżowość" często znajdowała też odbicie w poważniejszej tematyce: pierwszą pozycją z linii była The Death of Captain Marvel, w której tytułowy bohater (heroiczny kosmita, którego tytuł przejęła później Carol Danvers) zmarł na raka. The New Mutants - czwarta powieść graficzna Marvela - jest na szczęście mniej depresyjna; opowiada o Profesorze X biorącym pod swoje skrzydła nowy nastoletni zespół.

Ta właśnie powieść graficzna dała początek niemal stuzeszytowej serii.

"The dream is still good."

Może nie od pierwszego numeru... ale jest to zapewne moment, w którym zacząłem kochać X-Menów. Ich nastoletnie komiksy z Silver Age could be fun, but they were never exactly good; międzynarodowa ekipa z Second Genesis to już z kolei w pełni uformowani dorośli. The New Mutants stanowią - co nie będzie pewnie niespodzianką dla żadnej osoby śledzącej tego bloga - moją osobistą peanut butter & jelly combination: to młodzi superbohaterowie, dopiero u progu dorosłości. Jakiś czas temu zdecydowałem się więc przeczytać tę serię ponownie i spojrzeć na nią znów z perspektywy lat!

Kto więc wchodzi w skład pierwszego nastoletniego spin-offu X-Menów? Przyjrzyjmy się  nowemu pokoleniu - oraz temu, jak realizują problematykę Otherness!

WOOO JEDZIESZ Z DZIADEM, DANI, DAJEEEESZ

Mirage, Danielle Moonstar: współprzywódczyni zespołu, przybyła prosto z rezerwatu Szejenka, której mocą jest tworzenie iluzji na podstawie lęków oraz pragnień danej osoby. Jest starsza niż większość drużyny, ale też najbardziej zapalczywa i buntownicza; jeśli ktoś ma wygarnąć Profesorowi X lub innej dostojnej figurze, będzie to właśnie ona. Bo, co bardzo lubię w tej serii, postacie nauczycieli - chociaż zarysowane pozytywnie - nie są bynajmniej idealne i potrzebują czasem takiego wygarnięcia! Otherness: I'm a Cheyenne to stała mantra Danielle; Claremont pisze ją zgodnie z archetypem proud warrior nation.

Będę mieszał w tym wpisie style różnych rysowników - na przestrzeni ponad 50 numerów autorstwa Claremonta kilku ich było!

Cannonball, Sam Guthrie: drugi współprzywódca zespołu, tyczkowaty chłopak z górniczej rodziny z Appalachów; potrafi latać dzięki odrzutowej reakcji i jest podczas lotu praktycznie niezniszczalny - gorzej jednak ze sterowaniem. Na co dzień raczej spokojny i uprzejmy w południowym stylu, gdyż uprzejmość to właściwie jedyne, na co było stać jego rodzinę. Otherness: Sam pochodzi z małego miasteczka i jest biedny. To dla mnie wyjątkowo ciekawe, gdyż widzimy w końcu nie inność nie tylko etniczną, ale i socjoekonomiczną! Nie mam póki co dowodów, ale jestem też święcie przekonany, że nazwisko Sama to mrugnięcie okiem do Woody'ego Guthrie, ważnej figury amerykańskiego folku.

Karma pojawiła się w komiksach wcześniej, ale to w drużynie New Mutants znalazła dom!

Karma, Manh Cao Xuan: uchodźczyni z Wietnamu potrafiąca krótkotrwale kontrolować ciała innych osób. Mówi z francuskim akcentem (za sprawą francuskich wpływów w Wietnamie) i generalnie jest wyjątkowo tragiczną postacią; jeśli Magneto Claremonta jest wyrzutem sumienia po Holokauście, to Karma (nomen omen) jest wyrzutem sumienia po wojnie w Wietnamie. Otherness: Wietnam... i worek traum z nim związanych.

"I'm Scots."

Wolfsbane, Rahne Sinclair: najmłodsza członkini zespołu, ruda Szkotka będąca właściwie wilkołaczycą: potrafi przyjąć zarówno pełną formę wilka, jak i przejściową, pół-wilczą, pół-ludzką. Z racji na wiek zazwyczaj przypada jej rola niewinnego dziewczęcia zdumionego bezeceństwami Ameryki. Otherness: kolejna ciekawa realizacja - Rahne jest nie tylko Szkotką, ale też katoliczką (co w Stanach ma kompletnie inne konotacje niż u nas; jakim wydarzeniem było na przykład wybranie Kennedy'ego na pierwszego w historii katolika-prezydenta USA). Ciekawe jest też odejście Rahne od popularnego wówczas standardu urody: zamiast bujnych loków prosto z salonu ma - nawet w ludzkiej formie - włosy krótkie i gęste jak wilcza sierść.

A co to za dziwny sport?

Sunspot, Roberto da Costa: ciemnoskóry Brazylijczyk, który ładuje się energią słoneczną i może wykorzystywać ją w formie nadludzkiej siły. Nie dysponuje jednak klasycznym "pakietem kryptoniańskim" - może dźwigać tony, ale jest wrażliwy na urazy jak wszyscy inni. Wiekowo - wczesne liceum, ale już robi się z niego podrywacz i czarujący bawidamek zespołu. Otherness: Roberto jest ciemnoskóry i pochodzi z innej kultury, ale nie zapominajmy o najważniejszym: jego ulubionym sportem nie jest baseball, jak każe X-Menowska tradycja, a obcy i dziwaczny soccer (którą to pasją próbuje zarazić Sama).

W toku przygód zespół się rozrasta, ale to właśnie jego założycielska piątka! To dobra mieszanka charakterów, z odpowiednią porcją zarówno linii konfliktu, jak i porozumienia. Zdziwi się jednak każda osoba, która podejdzie do The New Mutants szukając szkolnych perypetii rodem z Archie Comics! To właśnie drugi powód, dla którego kocham tę serię: Claremont, cały czas piszący główną serię X-Menów (Uncanny X-Men) zrobił bowiem ze spin-offu pole do kreatywnych eksperymentów. Zaczynamy właściwie jako companion book Uncanny (całe fabuły bywają rozwinięciem/uzupełnieniem wydarzeń z głównego tytułu, jak na przykład Profesor X zainfekowany przez Brood), ale z czasem magazyn robi się absolutely buck-wild crazy. Abym nie pozostał gołosłowny:

New Mutants udają się do amazońskiej puszczy, gdzie odnajdują miasto Nova Roma - enklawę starożytnego Rzymu!

Claremont realizuje swoje historyczne pasje pisząc o intrygach senatorów i gladiatorskich bojach, a drużyna wychodzi z tej przygody z nową koleżanką: jest nią córka jednego z noworzymskich patrycjuszy, kontrolująca magmę Amara Aquilla:

Nosi odtąd przydomek Magma! No dobra, dramy a'la Archie Comics też szczyptę znajdziemy; jak widać, pojawienie się arystokratycznej blond piękności nie wszystkim jest w smak.  

W innej przygodzie... czas iść do piekła! A właściwie do wymiaru Limbo, ale bądźmy poważni - marvelowskie Limbo jest pełnym demonów i czarnej magii piekłem, just  without using the forbidden H-word.

Z piekła zrekrutowana zostaje jego królowa - Illyana Rasputin, Magik.

"...humanity's savior... or the means of it's eternal damnation." - eat your heart out, Hellboy! Żartuję, ale tylko trochę: sądzę, że Mike Mignola naprawdę mógł (choćby podświadomie) inspirować się Illyaną tworząc swojego piekielnego ulubieńca. "Demoniczne dziecko" mające sprowadzić piekło na Ziemię, ale sprzeciwiające się temu przeznaczeniu? Broń będąca częścią jej samej (dłoń Hellboya/Soulsword Illyany)? Nawet rola nazwiska "Rasputin"? Koniec końców, to oczywiście różne postacie w różnych historiach, ale paralele są intrygujące - szczególnie, że Mignola pracował też przy X-Menach!

A innym razem...

New Mutants organizują imprezę integracyjną wraz z lokalną młodzieżą... i zdobywają przyjaciela-kosmitę spomiędzy gwiazd!

Jest nim technoorganiczna istota określająca się jako Warlock - ale nie Adam Warlock, to inny marvelowski kosmiczny bohater - której zmiennokształtna natura to stała okazja do wizualnych szaleństw:

Blond kolega to z kolei Cypher, stały gość internetowych list "najgorsza postać z X-Men"!

To w sumie niezasłużona reputacja, bo Doug "Cypher" Ramsey wcale nie jest taką kiepską postacią; ma po prostu mało spektakularną moc - jest nią biegłość we wszystkich językach. Czuć, że w latach '80 Claremont pisał go z myślą o nowoczesnym "języku maszyn", programowaniu; dlatego zresztą on i mechaniczny Warlock stanowią zgrany duet. Co ciekawe, raz na jakiś czas kolejny autor bierze Douga na warsztat i stara się uczynić go "fajnym"; w jednej z takich prób scenarzysta uczynił go mistrzem sztuk walki, naciągając definicję do... mowy ciała i walki będącej językiem. Let's just say, it wasn't very good.

Ale wracając do lat '80 - nie obędziemy się bez skór, ćwieków i ostrzejszej muzyki!

Sam znajduje dziewczynę, która jest gwiazdą rocka! Ale Lila jest również międzygalaktyczną złodziejką, której ambicją jest... ukraść Ziemię. Co powie na to wszystko Ma Guthrie, gdy wybranka jej syna przyjedzie do Kentucky na rodzinny obiad?! Okładka, swoją drogą, to też fajne postawienie na głowie ogranego motywu z "pięknością uczepioną nogi herosa".

Cały wątek Sama oraz Lili jest przeuroczy! Po pierwsze, ćwieki, skóry i gitary, więc już jest fajnie; po drugie: dobry chłopiec Sam Guthrie nigdy w życiu nie pomyślałby, że założy skóry i ćwieki, ale czego się nie robi dla miłości; po trzecie: kosmiczna rockerka Lila nie jest wcale zagrana jako jakiś wamp wykorzystujący biednego chłopca z prowincji; they really are into each other:

Pokaźne uszy Sama to dobry punkt zaczepienia do kolczyków!

Był już starożytny Rzym, piekło, kosmos... to może Asgard? A jakże! Jak to często bywa, Loki i Enchantress knują; Storm zostaje porwana do Asgardu, by zostać nową boginią gromu w miejsce Thora (Loki ma swoje powody), a New Mutants zostają porwani z rozpędu - i jest to okazja, by przeżywali Dungeons & Dragons adventures:

Olbrzymy! Trolle! Niewinna szkocka katoliczka Wolfsbane oczarowana sexy księciem wilków!

Dobry chłopiec Sam Guthrie - wychowany w końcu w górniczej rodzinie - czuje się wśród krasnoludów jak u swoich, zaś Szejenka Danielle nawiązuje więź ze skrzydlatym koniem...

...i zostaje wciągnięta w bycie jedną z Walkirii!

A gdy Profesor X znika, kto zostaje nowym dyrektorem szkoły? Magneto. Mistrz Magnetyzmu, superzłoczyńca o pokaźnym stażu - ale też przecież bliski przyjaciel Profesora. A że sporo się w życiu nacierpiał, he's crazy overprotective when it comes to the kids left in his care - i kiedy jedna z uczennic zostaje pobita, wjeżdża w agresorów na pełnym gazie:

Wzajemny szacunek i zaufanie to podstawa w relacji uczeń/nauczyciel!

Kiedy zaś Avengersi chcą nastukać Mistrzowi Magnetyzmu, New Mutants nie będą stać obojętnie; może to i supervillain, but he's our teach!

"Nasty, nasty Mister America!" Z Kapitanem Ameryką czy nie, Magik rozgrywa Avengersów jak dzieci - i na luzie zabiera Kapitanowi tarczę, żeby się nie ciskał.

Na przestrzeni ponad pięćdziesięciu zeszytów mamy oczywiście zarówno fabuły, od których nie można się oderwać (THIS IS SO GOOD I LOVE IT SO MUCH, myślałem sobie podekscytowany któregoś wieczora idąc dorobić drinka pod dalszą lekturę - było to w okolicach solowych przygód New Mutants wracających chwilowo do domów), jak i some real stinkers (nie wiem, czy jest fizycznie możliwe stworzenie angażującej fabuły o rodzinie Karmy). Mogę jednak potwierdzić: rozumiem doskonale, co kiedyś tak bardzo podobało mi się w The New Mutants, i po prostu niesamowite było śledzenie, ile elementów tej serii wciąż podświadomie we mnie siedziało po latach - od części fraz Sama Guthriego po nauczycielskie przemyślenia. I know, it may sound sappy as all get out, ale podczas pierwszej lektury tej serii nie byłem jeszcze nauczycielem - a dziś mam wrażenie, że za rdzeniem mojego podejścia zawodowego stoją chyba... Profesor X, Magneto i Emma Frost.

"There is no shame in making mistakes (...) Here, my boy, you always have a second chance. You did well today, Sam. And, like those X-Men, you'll do better." Lekcja Profesora X: make your kids feel safe and always give them a second chance.

"There's always the fear that the moment you turn away is the one they need you most." Magneto mówi z kolei: be there for your students, but get used to the fact that it will never feel like enough, 

"They are greatly disturbed, that much is clear... and it's beginning to affect their physical well-being." - Lekcja Emmy Frost: mental and physical health are connected; they both affect your students' performance... and, ultimately, they are more important than grades.

Są tu kolorowe przygody, ale są też poważniejsze kwestie: jest zwrócenie uwagi na rolę zdrowia psychicznego, jest ukazanie depresji (po beznadziejnej konfrontacji z Beyonderem - jednym z kosmicznych bytów Marvela - cały zespół wpada w jej sidła), są całe fabuły obracające się dookoła przemocy rodzinnej, nietolerancji czy nawet samobójstwa. Jak na teenage book, ton jest często autentycznie mroczny - i nie jest to mrok czającego się w cieniach superłotra, a psychiki naszych postaci. 

"Goodnight, teacher." "Goodnight, New Mutants. Pleasent dreams."

Właśnie mrok ten stał się jednym ze znaków firmowych The New Mutants - szczególnie od momentu, gdy artystą został Bill Sienkiewicz. Sienkiewicz rysował wcześniej Moon Knighta, a rozpoczynając pracę nad The New Mutants postawił sobie za cel przesunięcie nieco wizualnych granic komiksu superbohaterskiego. Odbiór jego prac w latach '80 był mieszany - jak przystało na awangardę, dla części czytelników był zbyt nowatorski - ale historyczna perspektywa oddała mu sprawiedliwość; to, moim zdaniem, jeden z najważniejszych rysowników komiksu superbohaterskiego w ogóle.

Do tej pory skrzętnie omijałem w tym tekście wzmianki o Demon Bear Saga - fabule będącej tour de force Sienkiewicza, którą przebojem wszedł na łamy magazynu! Danielle Moonstar stawia w niej czoła demonicznej istocie, która już wcześniej prześladowała jej rodzinę; historia ta została potem (luźno) wykorzystana w filmowej adaptacji.

Asymetryczne, niepokojąco przechylone kadry; agresywne zestawieni czerni i czerwieni; realistyczne rysy twarzy oraz ciężkie cienie - styl Sienkiewicza naprawdę był kompletnie nową jakością w porównaniu z ówczesnym wydawniczym standardem.

"Besides, it's not as if we have a choice." To już nie pastelowa, kreskówkowa dżungla czy słoneczne plaże Brazylii; w tych zeszytach mamy burze śnieżne, sterylny szpital i łzy.

Zwróćcie uwagę na centralny motyw kompozycji - minimalistycznie, geometrycznie zarysowaną twarz Profesora X!

Bill Sienkiewicz doskonale pokazuje, jak strona wizualna może wpłynąć na odbiór komiksu. Scenariusz Chrisa Claremonta nie jest szczególnie odmienny od wcześniejszych; jego narracja nadal brzmi znajomo, a dialogi wciąż wyraźnie prowadzą nasi starzy znajomi. Zmienia się jednak kontekst, zmieniają się punkty ciężkości. Sam wpadający do pokoju przebierającej się Dani mógłby być w rękach innego artysty fun and sexy - tutaj zaś figury są bardziej wydłużone, niezgrabne, a cienie skrywają bardziej rany i blizny niż cokolwiek innego. Tytułowy Demon Bear w interpretacji Sienkiewicza to przejmująca, ekspresyjna kompozycja cieni, szponów i ślepi - podczas gdy rysowany przez kogoś innego łatwo mógłby zdryfować w bycie just another cartoonish monster. Krótko mówiąc - nie dziwi mnie ani trochę, że Demon Bear Saga jest uważana przez wielu za sztandarowe osiągnięcie artystyczne The New Mutants.

Od strony scenariuszowej znalazłyby się pewnie lepsze historie; jak wspominałem, jestem przykładowo fanem późniejszych solowych przygód mutantów. Dani wracająca w rodzinne strony, ścierająca się ze znajomymi z przeszłości, walcząca jako Walkiria o czyjeś życie z samą Śmiercią? It's just great comic books, and with quite an emotional load, too.

No właśnie - postacie ewoluują krok po kroku, fabula po fabule; nagle łapiemy się na tym, że ta wkurzona dziewczyna z rezerwatu z pierwszych numerów jest teraz asgardzką Walkirią decydującą, kto przeżyje, a kto umrze. Co ważniejsze - sensownie pasuje to do jej charakteru!

Sam styl Claremonta jest nieco smakiem nabytym. Ma bardzo specyficzny rytm, kadencję, formę; czasem kwiecista fraza czy stałe powtórzenia wydają mi się wręcz homeryckie w naturze (a czy konwencja ta nie pasuje do superbohaterów?); innym razem mam wrażenie, że scenarzysta czułby się lepiej w czystej prozie.

Ramka trzecioosobowej narracji po ramce! Współcześnie rzadko już widujemy podobny styl.

Co do powtórzeń, sprawa jest prosta: Claremont pisał w erze wydawniczego mandatu mówiącego, że każdy zeszyt powinien być zrozumiały dla świeżego czytelnika. Spodziewajcie się więc, że niemal w każdym zeszycie Sam powie Ah'm pretty much invulnerable while Ah'm blastin'; spodziewajcie się, że ramka narracji za każdym razem wytłumaczy, że Soulsword w dłoni Illyany stanowi the ultimate expression of her mystical power - i to praktycznie tymi samymi słowami, numer po numerze. Ale skłamałbym mówiąc, że frazy te nie nabierają pewnego uroku; z czasem zaczynają wręcz przypominać własny temat muzyczny danej postaci. Oh, it's time for Sam to say the line!

Wcześniej wspominałem, że The New Mutants to często eksperymentalna mieszanka horroru, science fiction i fantasy, nie tylko szkolne perypetie - ale te szkolno-nastoletnie wątki jak najbardziej są obecne, odgrywając istotną rolę w budowaniu nastroju tytułu. Curriculum młodych mutantów to nie tylko bojowe sesje w Danger Room; mamy już w końcu lata '80, zaliczają więc również nowoczesne lekcje informatyki:

"Honored teacher, would you explain?" - muszę spopularyzować ten zwrot i we współczesnej szkole!

A po lekcjach i treningu - wiadomo, czas na relaks!

Nawet w tak lekkich momentach Sienkiewicz utrzymuje mroczniejszą tonację! Mutanci śmieją się i bawią, ale jednak otacza ich ciemność - buduje to ciekawy nastrój.

Co ciekawe, lekka scenka powyżej jest punktem wyjścia do rozmowy na temat medialnej reprezentacji. Danielle nie jest zachwycona westernowym ukazaniem rdzennych ludów, ale nie chce też zaczynać dyskusji; robi to wrażliwa Rahne. Attagirl, Rahne, you tell 'em!, myśli tylko próbująca dodzwonić się do rodziców Szejenka.

Aby dołożyć smaczku szkolnym problemom, poznajemy też konkurencyjną szkołę - Massachusetts Academy, nad którą pieczę sprawuje Emma Frost. Kształci się tam nowe pokolenie organizacji łotrów, Hellfire Club; ich młoda drużyna - konkurencyjna wobec New Mutants - nosi nazwę Hellions.

Nie jest to najbardziej kreatywna z drużyn - stanowi po prostu lustrzane odbicie New Mutants. Zmiennokształtna Catseye to wariacja na temat Rahne; Jetstream posiada moce zbliżone do tych, którymi dysponuje Cannonball; Thunderbird nie jest może Szejenem, jak Dani... ale jest Apaczem.

Lecz Claremont odchodzi jednak od najprostszej sztampy: chociaż obie szkoły mogą rywalizować, to same dzieciaki - już niekoniecznie (a jeśli już, to częściej na płaszczyźnie sportowo-ambicjonalnej). W swoich znajomościach, przyjaźniach, a nawet fascynacjach romantycznych nie przejmują się aż tak bardzo kolorem uniformów; zdarzają się nawet transfery z jednej szkoły do drugiej. Emma Frost - dyrektorka Akademii - z przyjemnością dowali konkurencji, ale chyba po raz pierwszy zaczyna tu być pisana jako nauczycielka. Owszem, nadal nosi fetyszystyczne ciuchy oraz pali papierosa w cieniach jak klasyczna femme fatale... ale priorytetem jest dla niej dobrostan uczniów oraz uczennic, i to dopiero początek jej nowego zniuansowania. Widać, że na tym etapie Claremont zżył się już ze swoimi postaciami tak mocno, że czarno-białe rozróżnienie hero/villain przestaje być adekwatne. Zamiast tego mamy po prostu people: kierowanych własnymi ambicjami oraz systemami wartości; raz ścierających się, kiedy indziej widzących więcej celowości we współpracy. O ile więc fabuły mogą być często komiksowym nonsensem - podróże w czasie, kosmici, roboty - o tyle charakteryzacja pozostaje jednym z największych atutów Claremonta.

You just grow to like these guys.

Ja, wracając do The New Mutants po latach, polubiłem ich po raz kolejny. Tak, to serialowa fabuła, która czasem potrafi być rozwleczona, czasem nieciekawa; i owszem, niekiedy Claremont wydaje się gubić we własnych wątkach lub wieńczy je w mało satysfakcjonujący sposób. Dobrze, jeśli w ogóle kończy je w tym samym magazynie! Project: Wideawake zostaje wprowadzony z początku serii i wychodzi z niego wielkie nic... przynajmniej na łamach The New Mutants. Wszystkie te bolączki bledną jednak w porównaniu z głównym atutem komiksu: sympatyczną obsadą, która przeżywa kolejne przygody już od czterdziestu lat... i do której, jak się okazuje, mogę wracać z kompletnie nową, dojrzalszą perspektywą - oraz nadal dobrze się bawić w ich towarzystwie. A że trochę bliższy jest mi teraz zapewne Profesor X niż dobry chłopiec Cannonball?

No cóż; jak powiedziałby Sam Guthrie, them's the breaks.


(Są jeszcze przynajmniej dwa powracające motywy, które chciałbym omówić w związku z oryginalną serią The New Mutants - ale doszedłem do wniosku, że podwoiłoby to chyba długość wpisu. Spotkajmy się więc lepiej z mutantami raz jeszcze, w przyszłym tygodniu!)