piątek, 12 marca 2021

Knédżi: genderless languages, językoznawstwo internetowe, polski fandom i płaskoziemcy

Tytuł brzmi z pewnością bardzo groźnie, ale to tylko kolejne knédżi! Co tym razem zostało przeze mnie przetrawione - w formie papierowej, audio czy elektronicznej? Wiecie, ze nie dyskryminuję; knéga je knéga!

Ancillary Justice planowałem nadrobić już od dłuższego czasu, choćby z racji na wianuszek nagród, które powieść zdobyła. To kolejna big scale science-fiction story; mamy w niej wizję futurystycznego imperium, które aneksuje kolejne planety; sztywny system konwencji społecznych pełen rodów o zawiłych wzajemnych relacjach prestiżu i patronage względem innych; międzygwiezdne statki zarządzane przez sztuczne inteligencje i obsługiwane przez tytułowe ancillaries - ludzkie ciała chirurgicznie pozbawione wolnej woli i kontrolowane przez system statku jak jeszcze jeden rodzaj maszyn. Główną postacią książki jest sztuczna inteligencja zniszczonego statku, która aktualnie zamieszkuje właśnie takie ancillary body i - jak można się domyślać - ma zestaw rachunków do wyrównania.

Gimmickiem książki jest to, że ta sztuczna inteligencja ma problem z rozróżnianiem płci - po pierwsze, mówimy o bezpłciowej sztucznej inteligencji zarządzającej bezpłciowymi w sumie ancillaries, więc po co jej to; po drugie jej rodzimy język nie wykorzystuje form rodzajowych. Wszystkie postacie wprowadzane w narracji są więc domyślnie określane jako she i czasem tylko mamy próby rozszyfrowania płci, jeśli jest to istotne dla fabuły; przypomnę, akcja rozgrywa się w mocno hierarchicznym społeczeństwie rodowym pełnym sztywno skodyfikowanych reguł zachowania.

Jak to z niektórymi książkami bywa - opisywanie Ancillary Justice i myślenie o niej sprawia mi więcej przyjemności, niż sprawiała mi sama lektura. Nie jest to książka, w którą łatwo wejść - poza płciowym gimmickiem (który, swoją drogą, sprawdza się w prezentowaniu wrażenia obcości i outsiderskości naszej AI) zostajemy wrzuceni in media res akcji, a jakby tego było mało narracja nawiguje pomiędzy kilkoma wątkami rozgrywającymi się w różnych okresach. Jasne, składanie wszystkich kawałków puzzli jest intelektualnie stymulujące, ale momentami it felt more like work than fun; mój proces czytelniczy był stałą sinusoidą work work work - OK, now I get it, now I'm having fun! - oh wait, not really, back to work - i tak w kółko. Brakowało mi też odrobinę jakiegoś wynagrodzenia za to nieustanne kombinowanie; niby książka omawia złożone kwestie, jak tożsamość, imperializm czy relacje kolonialne, ale ich dyskusja sprowadza się trochę do podkreślenia, ze wszystko to trudne i zawiłe kwestie. Jak mówiłem, jest to z pewnością powieść, o której fajnie się myśli, ale raczej nie bierzcie jej jako lektury na wyluzowanie się po wyczerpującym dniu.

Because Internet to rzut oka na ewolucję, która zachodzi w językowym krajobrazie na skutek dostępu do internetu i tego, jak wiele konwencji zmieniło się lub zmienia. Napisana lekko, ale prezentująca odpowiednio dużo teorii językoznawczej - jest to książka, którą mógłbym polecić każdej osobie korzystającej z internetu (a więc, spójrzmy prawdzie w oczy, współcześnie niemal każdemu). Jak to przy okazji języka bywa, jest to też nieco próba analizy historyczno-kulturoznawczej; autorka omawia w niej różne grupy użytkowników internetu, od starszego pokolenia, które tworzyło podwaliny cyfrowej kultury w latach '70 i '80, aż po współczesność, gdzie z dostępem do internetu właściwie się rodzimy. 

Czy internet był dla tych pokoleń alternatywą dla offline life, czy jego rozszerzeniem i przedłużeniem? Które aspekty języka internetu są bliższe tekstom, a które mowie? Dlaczego komunikatory działają według określonych konwencji? Czy przy omawianiu emoji można oprzeć się na systemie analitycznym związanym z gestami? Dlaczego twitter jest wymarzonym narzędziem do analizy językowej? E-mail czy email, Internet czy internet? Autorka podchodzi do tych wszystkich pytań z energią oraz z humorem - i jestem pewny, że zainteresuje nie tylko językoznawców! Dwa kciuki w górę z mojej strony i najmocniejsza rekomendacja spośród ostatniej porcji lektur.

Historie fandomowe to pozycja omawiająca polski fandom fantastyki: jego korzenie, historię i ewolucję. Autor przeprowadza nas przez okres od głębokiego PRLu z odgórnym racjonowaniem papieru i opowiadaniami w Młodym Techniku aż do współczesności - z internetem, Pyrkonem i tak dalej. I o ile czytało mi się przyjemnie, o tyle nie wiem, do kogo właściwie ta książka jest skierowana.

Historie fandomowe są podzielone na dwie części - pierwsza, bardziej historyczna, naszpikowana jest nazwiskami działaczy z epoki, zarysem ówczesnych organizacji oraz więcej niż kilkoma słowami o sieci wzajemnych relacji i animozji środowiskowych; druga, bardziej współczesna, to właściwie nieco rozbudowany reportaż z Pyrkonu. Siebie, jako odbiorcę fantastyki i - dare I say it - członka fandomu umiejscowiłbym gdzieś na styku obu tych światów. Z jednej strony dorastałem z pudłem starych numerów Fantastyki (jeszcze wówczas nie Nowej) kupowanych przez ojca i miałem okazję spotkać się na żywo - i to nawet na towarzyskiej stopie - z niektórymi autorkami i autorami opisywanymi w książce; z drugiej - moja aktywność fandomowa to już przecież era internetu, gdzie nawet Nowa Fantastyka jest już przecież dosyć stara. No i właśnie - obawiam się, że część historyczna z jej elementarzem nazwisk (i czasem bardzo skrótowo omówiona twórczością) może być nieprzejrzysta dla współczesnego czytelnika, z kolei część aktualna i reportażowa może stanowić zbiór oczywistości... ale to może tylko moje nieuzasadnione obawy. Ciekawy byłbym opinii kogoś, kto wywodzi się tylko ze "starego" bądź tylko z "nowego" fandomu - chociaż wiadomo, trochę jest to z mojej strony poszukiwanie tego mitycznego idealnie kulistego czytelnika.

Tak czy inaczej, brakuje mi w tej książce nieco pazura. Nie będzie dla nikogo zaskoczeniem, że polskie środowisko fantastyczne rodziło się w okresie komuny, miało więc mocne wychylenie antyrządowe i prawicowe; i niestety, z upływem lat ta działalność antykomunistyczna (też mocno wyolbrzymiana w kombatanckich wspominkach, swoją drogą) dryfowała w mało sympatyczne obszary ksenofobii, seksizmu i radykalizmu poglądowego. Tak, autor wspomina o tych problemach; i tak, rozumiem, ze pozostawienie niektórych wypowiedzi bez komentarza może być zabiegiem zachęcającym czytelnika do wysnucia własnych wniosków  - ale kiedy mamy przytoczoną publiczną wypowiedź jednego z autorów-celebrytów, który z rozmarzeniem opisuje strzelanie do imigrantów, to brak odautorskiego komentarza wygląda trochę na niechęć do ruszania środowiskowej świętej krowy. By oddać sprawiedliwość - są w Historiach fandomowych fragmenty oddające głos np. autorkom, które opisują swoje doświadczenia na tym historycznie zmaskulinizowanym polu, ale chętnie zobaczyłbym jeszcze szerszą analizę pod tym kątem.

Druga część książki - ta bardziej reportażowa - skupia się na zjawiskach współczesnego fandomu: serialach, grach, cosplayu, środowisku online i tak dalej. Myślę, że jeśli macie kontakt z fandomem fantastyki, to nic nowego tutaj nie przeczytacie; no może poza komentarzami starej gwardii, gdzie autorzy z epoki wylewają swoje krytycyzmy i żale: kiedyś to było, drukowaliśmy pirackie książki na powielaczach, a potem na tym samym powielaczu antykomunistyczną bibułę, a teraz co to jest? jakieś turlanie kostkami, jakieś przebieranki, ja tam patrzę na to z pogardą. To naprawdę prawie dosłowny cytat! Mnie osobiście cieszy niezmiernie, że fandom się unowocześnia, a takie marudzące dinozaury przestają być jego twarzą. 

(I jeszcze, tak trochę znikąd, uwaga natury merytorycznej: jako przykład nobilitacji literatury pulpowej autor podaje tu, że książkowy esej o Lovecrafcie opublikował sam Michel Houellbecq. O słabszy przykład trudno; nazwisko eseisty może i znane, ale akurat ten tekst został wielokrotnie rozmontowany jako - delikatnie rzecz ujmując - bardzo luźna autorska impresja. I mówię to jako osoba, która Lovecraftem się zajmowała, z akademickimi przypisami, źródłami i ze wszystkim.)

Ostatnia na dziś pozycja, Światy Równoległe, również została wydana przez specjalizujące się w non-fiction wydawnictwo Czarne; to chyba w ogóle moje ulubione wydawnictwo i jedyne, którego stronę internetową regularnie odwiedzam sprawdzając nowości. To raczej lekka, popularnonaukowa pozycja; autor opisuje tutaj garść popularnych średnio naukowych poglądów - antyszczepionkowców, płaskoziemców, kreacjonistów; chemtrailsy, homeopatię, audiofilów inwestujących w magiczne japońskie kable za dwa tysiące dolarów sztuka; entuzjastów irydologii czy fanów Jerzego Zięby - i wykorzystuje tę menażerię mniej jako okazję do pośmiania się, a bardziej do analizy, skąd bierze się popularność i żywotność takich grup oraz co warto o nauce wiedzieć, żeby nie paść ofiarą podobnych przekrętów.

Osobiście niczego nowego się tu nie dowiedziałem, ale to sympatyczna lektura, podana w edukacyjnym, empatycznym tonie. Jasne, mamy tu garść dosyć komicznych przykładów, ale głównym celem jest zaprezentowanie rozmaitych manipulacyjnych technik. Omawiane są więc takie rzeczy, jak klasyczna metoda naukowa oraz jej słabe i mocne strony; mamy ostrzeżenie przed argumentacją z autorytetu, selekcją danych pod tezę i emocjonalną manipulacją. Głównym wnioskiem wydaje się być, że pseudonauka wciska się w każdą ciemną, nieznaną plamkę w mapie naszej wiedzy - i tam, razem z myśleniem magicznym i odwoływaniem do naszych instynktów, stara się zakorzenić. Z racji na ton autora - który naprawdę jest cierpliwy i nienapastliwy, skupiony na edukacji, a nie wyszydzaniu - śmiało polecałbym tę książkę szczególnie młodzieży, jako taką my first book about pseudoscience. Zakres tematyczny jest szeroki, więc nudno nie jest, a informacje podane są z odpowiednią dozą humoru!

Kolejne knédżi już stoją na półce lub czekają w pamięci odtwarzacza - cóż mogę więc powiedzieć więcej, niż do następnego razu! Kiedy? Jak zwykle... w przyszłości!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz