Stary stereotyp dotyczący country mówi, że mniej więcej połowa tekstów jest o prowadzeniu ciężarówki - i nabijajcie się ile chcecie, ale od czasu do czasu fajnie jest posłuchać za kółkiem dokładnie takiego grania! Oto więc Crosswind, kawałek Chrisa Stapletona, który przypadł mi do gustu chyba nawet bardziej niż promujący album singiel White Horse:
Kiedy Stapleton śpiewa o kids with a CDL - nie jest to na szczęście żadna straszna choroba; CDL to po prostu amerykańska Commercial Driver's Licence.
Przez lata dosyć regularnie tworzyłem tematyczne składanki country: każda dokładnie po 25 utworów, każda o konkretnym zacięciu tematycznym. Jest tam wprowadzenie do gatunku, są stare klasyki; jest country mroczniejsze (z dużą porcją diabłów i piekieł), bardziej imprezowe (beer & dancing!) oraz sentymentalno-romantyczne. Kiedy wróciłem do blogowania, pracowałem właśnie nad składanką o tematyce drogi i podróży; brakowało mi jeszcze siedmiu utworów... i projekt nieco stanął, może za sprawą tego, że znowu spełniam się w Muzycznych Poniedziałkach.
Może jednak czas wrócić do tej rozpoczętej składanki - myślę, że za sprawą Crosswind brakuje mi już tylko sześciu kawałków!
Jedną z największych radości czytania starych komiksów - owszem, czas stawić czoła faktowi, że Generation X to już stary komiks - jest dla mnie identyfikowanie rozmaitych smaczków i nawiązań z epoki. W przypadku The New Mutants był to Tom Selleck jako Magnum P.I., wrażenia z musicalu Cats czy wchodzący do kin Conan Barbarzyńca; młody mutant Cypher grał w Dungeons & Dragons, w pokoju Illyany Rasputin straszył pluszowy Garfield, zaś kosmita Warlock transformował się w samego Sly'a Stallone'a. Zobaczmy dziś, jakie markery czasu odnajdziemy łamach Generation X, pokolenia mutantów dorastającego w latach '90!
Zaczniemy bardzo znajomo: od klasyków science-fiction. Czołowym miłośnikiem tego gatunku był w New Mutants Sam Guthrie, Cannonball; to jego ustami Chris Claremont chwalił Clarke'a, Nivena czy Heinleina. I to właśnie Heinlein powraca na łamach Generation X, ale czas leci - w 1997 Everett może już załamywać ręce nad jakością kinowej adaptacji:
"Starship Troopers" faktycznie spotkali się z fatalnym przyjęciem; film mocno odbiega od oryginalnej powieści.
Co ciekawe, z czasem ekranizacja odzyskała nieco honor - gdy opadły początkowe emocje, widownia dostrzegła, że Paul Verhoeven zinterpretował militarną historię Heinleina po swojemu, tworząc satyrę na propagandę, faszyzm i wojsko ogółem. Nadal nie jest to dzieło nie wiadomo jak wybitne, ale dosyć gorzki żart niezaprzeczalnie zupełnie przeleciał początkowo nad głowami wielu odbiorców.
W poprzednim tekście poświęconym Generation X wspominałem, że komiksowy Legacy Virus stanowi bardzo czytelną analogię wirusa HIV oraz związanej z nim paniki. To wiodąca interpretacja, z którą spotkacie się zapewne w każdym opracowaniu i analizie... ale w latach '90 świat żył też przecież jeszcze jedną chorobą: gąbczastym zwyrodnieniem mózgu, potocznie znanym jako "choroba wściekłych krów". Lęk związany z tym schorzeniem - wywoływanym przez infekcyjne białka prionowe - był tak silny, że w 1996 Unia Europejska zakazała eksportu brytyjskiej wołowiny. I oto, w konsekwencji, mamy doktor Moirę MacTaggert spekulującą na temat wirusa Legacy jako choroby prionowej:
Kto przeżył te czasy, pewnie pamięta: choroba Creutzfeldta-Jakoba to "ludzka" odmiana choroby wściekłych krów, wywołana spożyciem skażonego mięsa; średni czas od wystąpienia objawów do zgonu to 13 miesięcy.
Wśród najdziwniejszych reakcji na kryzys choroby wściekłych krów był wydany w 1995 komiks Skrull Kill Krew autorstwa Granta Morissona oraz Marka Millara. Opowiadał o grupie śmiertelnie chorych ludzi, którzy spędzali ostatnie dni życia polując na Skrulle - zmiennokształtnych kosmitów, których ostatnio widzieliśmy na ekranie w serialowej Secret Invasion. Dlaczego? Otóż widzicie, Skrulle byli oryginalnie przeciwnikami Fantastycznej Czwórki; gdy grupa zwiadowcza na Ziemi została pokonana, Reed Richards nie chciał ich zabijać - obcy zostali więc zahipnotyzowani i zmuszeni do życia jako nieszkodliwe krowy.
You see where this is going, right? Kadr z zeszytu Skrull Kill Krew #2, 1995
Krowy-Skrulle trafiły w końcu do rzeźni i zostały przerobione na burgery - po czym okazało się, że tkanki kosmitów mają kiepski wpływ na spożywających je ludzi. Część z nich zyskała co prawda moce zmiany formy, ale było to okupione śmiertelną, degeneratywną chorobą oraz problemami psychicznymi.
Jakby tych szaleństw było mało, wśród postaci jest tam brytyjski skinhead, którego skóra pod wpływem wirusa zaczyna powoli robić się czarna:
Skrull Kill Krew #4, 1995
Nie wiem, który z panów był bardziej odpowiedzialny za te cuda - Morrison czy Millar - ale powiedzmy, że mam swoje typy. OK, dość już o chorobie wściekłych krów; co tam słychać na froncie politycznym? Otóż Angelo ma do powiedzenia kilka słów na temat prezydentury Clintona:
Podejrzewam, że Skin chciał powiedzieć "affair", choć może użyłby mocniejszego słowa!
Sprawa Pauli Jones była niejako preludium do mocniej chyba pamiętanego skandalu z Moniką Lewinsky - Jones, pracownica rządowa z Arkansas, oskarżyła Clintona o składanie jej niedwuznacznych propozycji (w okresie, gdy był jeszcze gubernatorem tego stanu). Początkowo sprawa rozbiła się o brak dowodów, ale to w trakcie procesu Clinton wygłosił swoje słynne "I did not have sexual relations with that woman" w odniesieniu do Lewinsky. A samo to, relatywnie szybko wykazano, stanowiło już krzywoprzysięstwo - i grunt zaczął się palić Clintonowi pod nogami na tyle, że zgodził się na ugodę z Paulą Jones poza salą sądową, byle tylko zakończyć ten spektakl.
Uff, Skin wciągnął nas w ciężki temat! Spójrzmy więc na coś lżejszego: oto, jak młodzi mutanci przyozdobili worek treningowy:
Tak, to Magneto w klasycznym hełmie z Silver Age - ery, w której był dwuwymiarowym łotrem pragnącym po prostu PANOWANIA NAD ŚWIATEM!!! (koniecznie wielkimi, wytłuszczonymi literami)
Kadr pochodzi z jednego z ostatnich zeszytów Generation X - seria została zamknięta w 2001. Może to więc być odniesienie do pamiętnej sceny z wyginaniem łyżki z Matrixa (1999), ale samo połączenie pomiędzy łyżkami a zdolnościami paranormalnymi jest nieco starsze! W latach '70 na telewizyjnym wyginaniu łyżek rzekomo wyłącznie siłą woli wylansował się Uri Geller; twardo przekonywał, że faktycznie ma psychokinetyczne moce... ale jego sekrety zostały rozpracowane przez Jamesa Randiego.
Australijskie Towarzystwo Sceptyków przyznaje nawet satyryczną nagrodę Złotej Wygiętej Łyżki osobom oraz organizacjom, które szerzyły w danym roku najwięcej pseudonaukowych dyrdymałów na australijskiej ziemi:
Podkreślają, że to super wartościowa nagroda: drewno pochodzi z arki Noego, zaś łyżka - pokryta złotem dzięki technikom z Atlantydy - była wykorzystana podczas Ostatniej Wieczerzy.
Kto jeszcze ma paranormalne zdolności? Najwyraźniej Jubilee, która już w 2001 przewidziała, że bubble tea stanie się wystarczająco popularna, być trafić do menu Starbucksa!
Walnęła się co prawda o 20 lat - Starbucks wprowadził bubble tea do oferty w 2021 - ale komu z nas się to nie zdarza?
Zabawnie jest widzieć bubble tea jeszcze jako egzotyczną nowinkę - teraz można ją dostać nie tylko w wielkomiejskim Starbucksie w Stanach, ale nawet na dzikich Kaszubach. Tak jest, Monet; nigdzie już nie będziesz bezpieczna.
Trudno też o coś ważniejszego oraz bardziej tożsamościowotwórczego dla pokolenia X niż muzyka! Spójrzmy, cóż tam nucą, grają i śpiewają mutanci w latach '90; zaczynamy od nieśmiałego...
..."what is a "Pearl Jam"?
Actually, that is a fun little anecdote: Eddie Vedder, wokalista, wyznał kiedyś w wywiadzie, że nazwa zespołu wzięła się od jego babci imieniem Pearl; babci, która miała przyrządzać - wedle przepisu rdzennych Amerykanów - super dżem na bazie psychotropowego pejotlu. Parę lat później wyznał zaś, że cała ta historia to totalna bzdura, ale hej - jaka efektowna!
Jonothon - moody, alternative British guy - jest muzycznym guru zespołu, ale wszyscy zdecydowanie mają swoje preferencje:
Monet śpiewa tu "God Only Knows" Beach Boysów; nic więc dziwnego, że robi to siedząc na koledze, który właśnie surfuje na sucho!
Co na ustach Gen-Xowej nastolatki robi piosenka z 1966? To właśnie część alternatywnego etosu tej ery: it's cool to enjoy retro stuff, alternative stuff, niche stuff - byle tylko nie dać się wtłoczyć w aktualny radiowo-telewizyjny mainstream. Hanging five, którym szczyci się Everett, to surfingowy trik polegający na wystawieniu stopy przed front deski - a więc albo on, albo rysownik nie do końca łapie, o co chodzi. Caroline, No to kolejny utwór Beach Boys - z tej samej zresztą płyty, co God Only Knows - i jest zabawnie zgrabne, że sad boy Jonothon can play that one sad song.
Piosenka śpiewana pod prysznicem przez Paige nie tylko nie jest smutna, ale też nie potrzebuje żadnego wprowadzenia:
No i co z tym osławionym alternatywnym etosem, zapytacie być może; czy Spice Girls nie leciały wtedy w każdym radiu po dziesięć razy dziennie, a dwadzieścia w niedzielę? Macie oczywiście rację, ale uwzględnijmy dwa fakty! Po pierwsze, Paige nuci sobie ich piosenkę w najbardziej chyba intymnym, niewymagającym towarzyskiej autokreacji momencie; po drugie, jeśli ktoś z grupy miałby - kolokwialnie rzecz ujmując - mieć wylane na towarzysko-subkulturowe identyfikatory, byłaby to właśnie kujonka Husk. Ona już wtedy przejmowała się przyszłością w X-Menach oraz ratowaniem świata, nie towarzyską popularnością.
Paige dba o higienę, a Jonothon - jej wybranek - nastoletnim zwyczajem śpi niestety w syfie. Syf ten jest jednak bogaty w informacje o jego muzycznych gustach!
Jest całe pudło oznaczone "ska", są półki podpisane "punk" i "goth", widać plakat Siouxsie and the Banshees, a "Never Mind the Buzzcox" to najpewniej odniesienie do albumu "Never Mind the Bollocks, Here's the Sex Pistols" - muzyczna lektura obowiązkowa dla brytyjskiego nastolatka!
Parsknąłem właśnie śmiechem, bo rzuciłem okiem na komentarze pod klipem Cities in Dust i cóż mówi ten najbardziej upvote'owany?
"I was a dark teenager who listened to Siouxsie and Banshees .... that was a long time ago ..."
Z pewnością pisał to sam Jonothon! Kolejny najpopularniejszy komentarz pochodzi zaś od tegorocznego siedemnastolatka (o nicku NoG0dsNoMasters, żeby było jeszcze lepiej), który sam dokopał się do tego nagrania i gwarantuje, że we're not going to let this die. Ach, dark teenagers uniting over the decades - byłem jednym z was!
Mrocznym trudno nazwać Słoneczny patrol! Serialem ery New Mutants był zdecydowanie Magnum, P.I.; w Generation X odniesienia do Baywatch nie padają z aż taką intensywnością (too mainstream!), ale w jednym z humorystycznych zeszytów widzimy na przykład karykaturę Pameli Anderson:
Narratorem z pilotem w ręku jest tu sam Stan Lee - cała seria lubiła w końcu metatekstualne zabawy!
Oj, Stan, Stan! Słowa o our own luscious Emma Frost nie zestarzały się chyba zbyt dobrze. Wspomnijmy jednak Baywatch, który nadawano twardo przez ponad dekadę; można się dzisiaj chichrać z ujęć na biusty i nagie torsy, ale w latach '90 - kiedy jeszcze mieliśmy dwa, w porywach trzy kanały telewizyjne - serial ten wnosił jednak w nasze życia odrobinę plażowo-przygodowej radości.
Jeszcze jeden komiksowy smaczek: wiecie, kto z początku kariery pruł przez fale w Słonecznym patrolu? Jason Momoa, aktualny ekranowy Aquaman! You gotta admit, it's pretty terrific.
Baywatch jest wspominany raczej w kontekście satyry na mainstreamową rozrywkę; młodzież ma swój własny serial, który jest cały cool, dark and alternative. Jaki? A zgadnijcie:
Tak, jeden z numerów to nawet bezpośredni hołd dla Buffy!
Skoro mieliśmy czołówkę ze Słonecznego patrolu - to przypomnijmy sobie również, co w latach '90 działo się nocami!
Buffy to serial nierozerwalnie związany z komiksiarstwem, nie tylko z racji na protagonistkę-superbohaterkę. Jej twórca, Joss Whedon, pisał później X-Menów oraz reżyserował kinowych Avengersów - ale najciekawsze wydaje mi się, że otwarcie przyznawał, że Buffy była bardzo mocno inspirowana postacią Kitty Pryde, młodą członkinią X-Menów z ery Claremonta. Zanim Whedon dostąpił zaszczytu pisania faktycznej Kitty Pryde, stworzył cały serial właściwie po to, by pisać o niej swój wampirzy fanfik. Chwyciło!
Monet: Vampire Slayer nie jest jakąś przełomową historią; ot, solowa przygoda M, która zmaga się poza murami szkoły z wampirami - dla X-Menów nic nowego, mieli w końcu przejścia nawet z samym Drakulą (dzięki za bycie public domain character, Vlad!). Ciekawy jest za to sposób, w który Monet zdobywa informacje o wampirach; służy jej do tego najmroczniejsze źródło...
Informacji w internecie regularnie szuka też Paige Guthrie - zagłębia się wtedy w miejsca, o których współcześni użytkownicy sieci mogą nie mieć już pojęcia: do Usenetu!
Hej, zupełnie jak Blue Beetle parę lat później; tam szukali informacji o demonach na wschodnioeuropejskiej (oczywiście) grupie alt.evil!
Komputery to nie tylko poważne skarbnice wiedzy; lata '90 to przecież także popularyzacja domowej elektronicznej rozrywki. W co gra Jubilee?
W Quake'a, a w co!
Artie i Leech, najmłodsi uczniowie szkoły, mają zaś na ścianie plakat z chyba najsłynniejszą bohaterką gier z lat '90:
Młodociani fani Lary Croft wyglądają tu jak Spider-Ham oraz miniaturowy Doktor Doom, gdyż majstrują przy swoich holograficznych projektorach! Emma nie jest zachwycona ich zachowaniem... ale sama też nie jest ponad zabiciem odrobiny czasu z padem w dłoniach, jak widać.
W innej fabule - mocno surrealistycznej - mamy podróż do innych wymiarów i gadającego szczura; gadający szczur również robi żarty z gier wideo, ale są one mniej na czasie. Wybaczcie jakość panelu, ale Generation X nie doczekała się jeszcze ładnego współczesnego wydania zbiorczego:
WARP CHAMBER - wielkimi literami, żeby nie przeoczyć nawiązania - to klasyczny koncept z Super Mario Bros., gry święcącej triumfy w 1985!
Czemu szczur częstuje nas językiem z gier nieco drugiej świeżości? Ano dlatego, że scenarzystą jest tu Larry Hama, który sam nie był już wtedy młodzieniaszkiem; urodził się w 1949 i był znany przede wszystkim z komiksów linii G.I. Joe z lat '80. Czuł więc pewnie, że fajnie byłoby dorzucić coś o grach wideo dla nowego pokolenia - ale jego punkty odniesienia utknęły gdzieś dekadę wcześniej! A może to to prostu szczur jest takim retronautą, kto wie.
Ciekawe jest też zastosowanie komputerów w jeszcze jeden sposób: dla komunikacji. Dzisiaj to już oczywista oczywistość, ale w latach '90 miała miejsce prawdziwa rewolucja: nagle można było komunikować się z całym światem, a wygląd, wiek czy płeć nie miały w cyberprzestrzeni żadnego (teoretycznie) znaczenia. To ważna zmiana szczególnie dla wykluczonych do tej pory outsiderów, którym dano możliwość bezpiecznego (teoretycznie) nawiązywania kontaktów z przestrzeni szkolnej biblioteki czy własnego pokoju! Outsiderem takim jest z pewnością Skin, którego mutacja - dodatkowe sześć stóp szarej skóry, którą może rozciągać jak gumę - jest widoczna na pierwszy rzut oka i dla większości ludzi obrzydliwa:
"Prematurely grey."
W tej dekadzie również Angelo, dzięki chatroomom i odrobinie kreatywnych półprawd, może realizować się społecznie! W innej scenie - już pod koniec wydawania magazynu - Paige Guthrie nadal siedzi nad komputerem; narracja wymienia wśród jej zainteresowań writing code, wireless systemsintegration technology...
"...Emmylou Harris, and Buffy."
To jeden z dosyć rzadkich momentów, gdzie z Paige wychodzi jej country background! Emmylou Harris, ikona muzyki country, jest droga również i mojemu sercu - na tyle, że to właśnie do duetu jej oraz Marka Knopflera tańczyliśmy z żoną na początku wesela. Nigdy nie mówcie, że nie dostarczam wam tu soczystego materiału plotkarskiego!
I już na koniec: Generation X przypomniała mi też erę, w której telefon komórkowy był czymś nowoczesnym oraz ekscytującym. Spójrzcie tylko, jak Angelo cieszy japę!
Chłopie, nie wiesz, na co się piszesz! Jak stwierdzono już dobrych parę lat temu, nosimy teraz w kieszeni Prostokąt Koszmarów, w którym możemy na żywo śledzić upadek cywilizacji.
Kidding, kidding; nie bądźmy tak pesymistyczni - dzięki telefonom możemy też oddawać się tak wysoce wartościowym zajęciom, jak czytanie blogów!
Zakończmy tu może nasze dzisiejsze poszukiwania śladów epoki w Generation X; z łatwością znaleźlibyśmy dużo więcej podobnych wspomnień zastygłych w bursztynie, ale myślę, że pokazałem wam już reprezentatywną próbkę. To na pewno nie ostatni raz, gdy wracamy do tego komiksu; chciałbym skupić się jeszcze na jego ewoluującej stronie artystycznej (w tym jednym bardzo ciekawym wydaniu specjalnym)... oraz na przeniesieniu przygód młodych mutantów na ekran!
Przyznam się bez bicia, nabijałem się ostatnio z zabawnego brzmienia czeskich napisów na opakowaniu płatków - chociaż, koniec końców, okazały się słowackie, which just goes to show how much I know. By zadośćuczynić dumnej nacji Czechów Słowaków, pokażę dziś, że i za naszą południową granicą powstają fajne muzycznie rzeczy! Oto Metastavy - kwartet z Pragi, który w udany sposób nawiguje pomiędzy soulem, jazzem i hip-hopem.
Tego dokładnie było mi dziś trzeba! A kto ma ochotę na więcej czeskiego grania (w klimatach gotyckiego rocka, dla odmiany), może zaś cofnąć się do wpisu ze stycznia 2022 i posłuchać nieśmiertelnego hitu o letnim bobrze w Mississippi.
Nadszedł piątek, nadszedł weekend, nadchodzi... Variety Show! Co dziś znajdziemy w przeglądzie komiksowych głupotek?
It's that time again!
...so, uh, Madame Web - of all people - is getting a movie now.
Miejmy tę perłę komedii za sobą - Dakota Johnson, gwiazda Fifty Shades of Grey, rusza na podbój poletka superbohaterskiego wraz z rodziną postaci whose whole shtick is tying people up; say what you will, there is a lot of bondage jokes here.
Komiksowe doświadczenie uczy, że każda postać jest czyjąś ulubioną... ale poważnie, Madame Web? Nie pamiętam chyba ani jednego komiksu - a trochę ich czytałem - w którym byłaby angażującą centralną bohaterką; mam wrażenie, że to jak robić ekranizację X-Menów, a na pierwszym planie postawić Cerebro: system służący do lokalizacji mutantów. For me, Madame Web has always been more of a plot device than a character - ale, szczerze mówiąc, taką rolę sugeruje też trailer, w którym tytułowa Madame zbiera trzy młode bohaterki. I tak, pani tytułująca się "Madame" biorąca pod opiekę grupę dziewcząt brzmi lekko sugestywnie, więc w ten żart może nie będę już może brnął!
A skoro już mówimy o tej trójce protegowanych: WOOOO ARAÑA! Anya "Araña" Corazon to postać z wczesnych lat '00, do której mam uczciwy sentyment: na próżno szukałem jej w animowanym Across the Spider-Verse (niby tam była, ale bardzo in name only i w mocno alternatywnej wersji), i proszę bardzo: dowiadujemy się, dlaczego trafiła na margines w tamtym projekcie. Czy oznacza to, że podobnie nieobecna Silk również jest zarezerwowana przez inną produkcję? Pozostaje mi mieć nadzieję!
W tym roku wróciłem do pierwszej serii Anyi Corazon, Heart of the Spider - części inicjatywy Marvel Next, która miała w 2005 zawojować serca dojrzewających millenialsów. Były to komiksy o młodych superbohaterach i superbohaterkach (a więc wiecie - moje poletko zainteresowań), a towarzystwo było całkiem zacne: stamtąd wywodzą się Runaways oraz Young Avengers, do tej pory jedne z najbardziej uznanych teen books Marvela. Nie da się ukryć, że w tym zestawieniu Araña to trochę runt of the litter; jeśli tamte komiksy okazały się sporymi sukcesami, które doczekały się kontynuacji oraz wznowień... to pisana przez Fionę Avery Araña po prostu przyszła i przeminęła, dzieląc los wielu innych pajęczych postaci. Może to kwestia tego, jak bardzo zatopiona w latach '00 była to seria?
Tak, tak, to trawestacja ikonicznej frazy "welcome to the X-Men, Kitty Pryde - hope you survive the experience!", ale zwróćcie uwagę na coś innego - ten długi płaszcz pozytywnego bohatera, te garniaki goniących ich zbirów!
W ukazanej w tym komiksie wersji lat '00 wszyscy żyją nadal gdzieś pomiędzy Matrixem a World of Darkness, i inspiracje te są noszone na pełnym widoku. Z jednej strony mamy świat nowoczesnej technologii, hakerów i komórek; z drugiej: new age'owego mistycyzmu, wiekowych sekretnych stowarzyszeń (niektóre są tak antyczne, że pochodzą - uwaga - z Europy), zwierzęcych totemów i apokaliptycznej atmosfery przełomu millenniów. Długi płaszcz i ciemne okulary to strój obowiązkowy - obojętnie, czy jesteś znającym kung-fu hakerem, czy włóczącym się po gotyckich klubach wampirem.
Nowoczesna komórka - jeszcze sprzed ery smartfonów! Musisz wybrać swoje superbohaterskie hasło kodowe, "kinda lika a handle on the Internet"!
Chichrałem się już z Emplate'a - nemezis Generation X - że jego włosy wyglądają jak zdjęte z jeża Sonica; w przypadku Anyi Corazon jest to podwójnie prawdziwe. Rysunki czerpią z popularnego wówczas mangowego stylu; robią to raczej imitatorsko i kreska nigdy nie jest, moim zdaniem, szczególnie dobra, ale jest to bez wątpienia element tej kapsuły czasu! To w końcu jeszcze okres, kiedy przyjaciółka bohaterki mogła mówić do niej "Anya-chan" i robić to zupełnie nieironicznie:
FUZZY, głosi koszulka Anyi - czyt to komentarz na temat kolczastej fryzury? I czyżby Lynn nosiła ciemne okulary i długi płaszcz - z gołym brzuchem pod spodem, bo przecież nie nosi go z zimna? Tak jest, to zdecydowanie lata '00!
Trochę się nabijam, ale wyłącznie z czułością - Arañanaprawdę była pewnym powiewem świeżości i już za sprawą samej tożsamości latynoskiej nastolatki wybijała się na tle pajęczych postaci dominujących w latach '90. Na topie była też biotechnologia; świat żył wciąż rewolucjami takimi, jak klonowanie czy sekwencjonowanie DNA. Zamiast napełnianych glutami mechanicznych webshooterów z lat '60 Araña załapała się więc na symbiotyczny, organiczny pancerz:
Latynoska nastolatka pokrywająca się niebieskim symbiotycznym pancerzem o robaczym motywie - brzmi znajomo? Anya wyprzedzała jednak Blue Beetle z DC o dwa lata!
Autorka wyraźnie bawiła się doskonale w kwestii kostiumu! Gdy Anya musi stworzyć jakąś heroiczną tożsamość, zostaje zabrana na zakupy, gdzie ekipa stara się skompletować w miarę spójny look. Wśród odrzuconych pomysłów widzimy na przykład...
...matrixową Trinity, Sailor Moon i Wonder Woman!
To dosyć klasyczna komediowa sekwencja, ale podkreśla ewolucję zachodzącą w komiksowych latach '00 - wychodzimy już z Dark Age, a akceptowalny strój superbohaterki przestaje przypominać skąpy kostium kąpielowy. Fiona Avery, ustami swojej bohaterki, mówi na ten temat parę słów; skonfrontowana z kolejnymi kiepskimi wizjami Arañabez wahania pyszczy wszystkim dookoła.
Do stylówy na Trinity dołącza też kostium a'la Uma Thurman w "Kill Billu", który zresztą był przecież pastiszem stroju Bruce'a Lee. Anya szuka jednak czegoś oryginalnego!
I tak właśnie dostajemy jeden z moich ulubionych komiksowych non-costumes: adidasy, t-shirt, plecak na sprzęt; dla zamaskowania tożsamości - poręczne gogle, które można szybko schować do kieszeni, a żeby chronić ręce przy wspinaczce: sportowe rękawice.
Paleta kolorystyczna - błękit, czerwień i biel - odwołuje się jednak do klasycznego kostiumu Petera Parkera!
W odróżnieniu od Spider-Mana, Arañanie strzelała jednak sieciami - korzystała z mechanicznego grappling hook z pajęczym motywem. Sam nie wiem, dlaczego ten projekt tak bardzo do mnie trafia; nie jestem szczególnym fanem "realistycznych" superbohaterów, i męczyło mnie na przykład mozolne konstruowanie stroju Batmana jako "praktycznej" zbroi szturmowej w filmach Nolana. Fiona Avery trafia jednak moim zdaniem w idealny balans - jestem w stanie uwierzyć, że nastoletnia superbohaterka z lat '00 tak właśnie by się ubrała. There's enough flair in it to be superheroic, and enough thought for it not be too ridiculous. No i, oczywiście, wyszczerzona radośnie japa pomaga sprzedać całą tę kompozycję!
Uczciwie oceniając, Araña: Heart of the Spider nie jestserią szczególnie dobrą; heroiczna droga naszej bohaterki jest bardzo formulaiczna, a Fiona Avery konstruuje wszystko powolutku - i zanim na dobre rozstawi planszę i zaludni ją obsadą bohaterów oraz łotrów, komiks dobiega już końca. Wiele konceptów, które wtedy były cool, dziś budzi też raczej wesołość - jak na przykład nemezis Anyi: gotycki nastoletni egipski zawodowy morderca (ależ pakiet przymiotników!). Heh, it's the Yu-Gi-Oh kid again, myślałem nad kolejną stroną, ale jednak mieli uczciwie fajną dynamikę: wróg doceniał heroiczną naturę bohaterki na tyle, że owszem, nadal był gotowy ją zabić - do tego go wynajęto - ale zgodnie z kodeksem honorowym, bez osobistej niechęci i głupich personalnych zagrywek. Moja ulubiona wersja Arañyi pojawiła się chyba później wMs. Marvel, gdzie sama Carol Danvers przyjęła Anyę jako praktykantkę - Brian Reed fajnie zarysowywał tam dynamikę i charaktery obu postaci, i wspominam ten epizod jako jeden z najlepszych momentów oryginalnej Civil War.
Czy Madame Web - by wrócić już do filmu - okaże się równie interesującą mentorką, co Captain Marvel? Jakoś śmiem wątpić, i szykuję się raczej na to, że dostaniemy rozwleczoną origin story - gdzie przez 90% seansu będziemy widzieć pajęcze dziewczęta przed założeniem masek. Ale i tak obejrzę ten film dla samej Anyi Corazon; she was a fun kid back in the day, i - jeśli zatrzymać trailer w odpowiednim momencie - widać ją już nawet w kostiumie i z markowym grappling hookiem:
Ale hej, gdzie t-shirt i plecak?
Madame Web nie zapowiada się na dobry film... lecz przyznam, z coraz większą sympatią patrzę na wysiłki studia Sony. WB ucięło nagle bardzo zaawansowaną produkcję filmowej Batgirl tłumacząc, że "film nie spełniał ich kryteriów jakości"; Sony tymczasem wymyśla jakiś projekt absolutnie z kosmosu (Morbius, Kraven, Madame Web), kręci coś, co wygląda jak pilot serialu stacji CW i sru, na kinowe ekrany na całym świecie! If nothing else - you have to admire the chutzpah; i kto wie, może będą tak rzucać o przysłowiową ścianę tak długo, aż coś w końcu się przyklei. I salute you, Sony Pictures.
Z innej beczki: po bardzo przyjemnej lekturze Justice League Dark zapragnąłem dłużej pozostać w magicznych rejonach uniwersum DC; cofnąłem się więc do pisanej przez Billa Willinghama serii Shadowpact z 2006, w prostej linii przodka JLD - chociaż tak naprawdę jedyną postacią twardo łączącą obie drużyny jest Detective Chimp. Ale czy to nie wystarczy?
O właśnie, szybka wstawka! Na tegoroczne Halloween po raz pierwszy przebrałem się w strój komiksowy - i był to właśnie world's greatest detective... Detective Chimp!
Oto jedno z moich rzadkich zdjęć! Jak widzicie, strój po prostu stworzony dla mnie; wystarczyło dokupić odpowiednią czapkę i założyć marynarkę. Obok kolega Sz. przebrany za eukaliptus - nie pytajcie; photo cropped to protect the innocent.
Wracając do Shadowpact - to sympatyczna, eklektyczna drużyna identyfikująca się jako champions of lost causes; Bill Willingham, najbardziej znany z Fables, ma dobre ucho do dialogów i solidne wyczucie magicznych klimatów. A że przed chwilą chwaliłem Arañyę za kostium, zacznijmy omawianie Shadowpact właśnie od tej kategorii!
Już na początek dostajemy cios między oczy, bo pierwsza przeciwniczka drużyny ma Power Girl-style boob window - ale, ponieważ to komiks o magicznych zakątkach DC, jest to boob windoww kształcie głowy kozła.
To zarazem jeden z najgorszych i absolutnie najlepszych pomysłów! Hey, lady, how does it stay on?
Głupie pytanie; it's magic! Ubawiło mnie też mrugnięcie okiem do filmowego Hellboya, który wyszedł niedługo wcześniej; po jednym ze starć Blue Devil - aktor, który podpisał cyrograf z piekłem, ale wykorzystuje demoniczne moce w służbie dobra - otrzymuje cenną radę:
"...like that red guy in the movies?"
Innym uroczym nawiązaniem jest Phantom Stranger - kosmiczny byt DC, a zarazem narrator komiksu - trawestujący Roberta Browninga:
...chociaż podejrzewam, że to hołd nie tyle dla Browninga, co przede wszystkim dla Stephena Kinga - który inspirował się poematem "Childe Roland to the Dark Tower Came" tworząc cykl Mrocznej Wieży.
Ostatnie dwa tomy wyszły w 2004 - wtedy, co filmowy Hellboy! Mamy więc kolejną kapsułę czasu, choć Willingham unieśmiertelnia nieco odmienne aspekty popkultury, niż Fiona Avery.
Podobnie jak późniejsza Justice League Dark, Shadowpact operuje z Oblivion Bar - położonego poza konwencjonalną przestrzenią lokalu, do którego wstęp mają generalnie tylko osoby władające magią... oraz różnej maści nadnaturalne stworzenia. Co ciekawe, barmanem w tym okresie jest niejaki Eddie Deacon:
Ach, "looking at the Internets"!
Eddie Deacon to co prawda nieco ćwok, ale jest kolejną postacią, do której mam długi sentyment! Występował on bowiem w pierwszym komiksie z Batmanem, który w życiu przeczytałem. Wtedy był jeszcze małym chłopcem; chłopcem występującym z objazdową trupą dziwolągów, gdyż urodził się zdeformowany - zamiast rąk i nóg posiadał focze płetwy. W kulminacyjnej scenie historii łotr groził, że zrzuci go z wieży:
Wspomnienie na łamach Shadowpact...
...i oryginalna scena - wydana po polsku w 1991 w tomie Przysięga zza grobu!
Widać, że rysownik Shadowpact pracował dosłownie z rysunkiem Neala Adamsa w ręce! W oryginale: "A Vow From a Grave!", Detective Comics #410, kwiecień 1971
Miesiąc temu ściągnąłem ten komiks z półki, by zrobić kilka zdjęć; daję słowo, że od tego czasu zdążył się nieco bardziej rozpaść - najwyraźniej przez samo to, że został otwarty. Może klej już się kruszy, może niektóre kartki latają luzem, ale tom ten zawsze będzie jednym ze skarbów mojej kolekcji! Żeby nie nadwerężać go za bardzo, od razu zrobiłem jeszcze jedno zdjęcie z tej samej historii; oto...
...KLESZCZE JUDO!
Coś w sformułowaniu "kleszcze judo" tak do mnie przemówiło, że nawet trzydzieści lat później wołam czasem KLESZCZE JUDO! trzymając kogoś; albo, kiedy gramy w coś z kolegami i wyjdzie mi niezły ruch, obwieszczam nad stołem "ooo mam cię teraz w kleszczach judo". Jak to mawia kolega R., this guy and his self-made memes! Hej, self-made są najlepsze; ręczna robota, butikowa jakość, bogaty kontekst historyczny.
Wracając do Shadowpact, jest tam naprawdę sporo uroczych konceptów. Blue Devil, przykładowo, zostaje w pewnym momencie zdegradowany w piekielnej hierarchii (czyli w praktyce awansowany, bo w piekle im niżej, tym lepiej) i wskakuje na poziom bycia rhymer - demona komunikującego się rymem, jak Etrigan (gone, gone the form of man - rise the demon Etrigan!). Blue Devil nie czuje się raperem i wolałby tego uniknąć... ale za co właściwie otrzymał awans obniżenie pozycji? Ano za to, że jego superbohaterska kariera to świetny marketing dla piekła!
"Ah, yes, you've made us cool."
Piekło i tamtejsze transgresywne zabawy to w ogóle powracający motyw; gdy dochodzi do diabelskiej rozprawy sądowej, zamiast na Biblię przysięga się na...
"Sure, why not?"
Bawiłem się przy Shadowpact solidnie, i chociaż pewne aspekty komiksu trącą już nieco myszką - to hej, mają prawo, wychodził niemal dwadzieścia lat temu! Jeśli podoba wam się Justice League Dark, jest to jednak chyba nadal najlepszy komiks w podobnym klimacie; paradoksalnie lepszy nawet niż pierwsza wersja JLD, ta z 2011. Ale o tym może kiedy indziej!
I ostatnie już głupotki: jeden z podręczników do angielskiego zaskoczył mnie ćwiczeniem dotyczącym... serialu Riverdale, jednego z moich ulubionych seriali komiksowych - kolorowego, dziwacznego i szalonego, a przy tym zaskakująco pełnego nawiązań do Archie Comics oraz amerykańskiej kultury ogółem!
I think it's sensational, too! When it comes to cheesy, trashy fun - it's hard to beat 💖
A na koniec - jeszcze jedna przerażająca opowieść! Robiłem zakupy w sklepie typu "wszystko za grosze", gdy w moje oko wpadł ten oto przystojny dżentelmen:
Aquaman firmujący... wodę po goleniu!
Pokusa była zbyt ogromna; wysupłałem Piętnaście Nowych Polskich Złotych i postanowiłem przetestować ten morski wynalazek.
KING OF ATLANTIS OCEAN RIDER
Surprising absolutely no one, it's pretty crappy; zapach to wysoce wyrafinowany bukiet "nic - z nutką mydła", ale w jednym oddam sprawiedliwość: nie podrażania skóry po goleniu, w przeciwieństwie do niektórych płynów kosztujących pięć razy tyle (palcem pokazywać nie będę). Ważne, że koledzy zazdroszczą - za 15 ziko zdobyłem fajne pudełko na karty i pysznego drinka alkoholowego; od czasu do czasu pytają, czy dokonałem już degustacji. Co 80%, to 80%!
Chyba zachowam go jednak na specjalną okazję, a dziś wysączę coś innego! I was zachęcam do przyjemnego spędzenia wieczoru; skorzystajmy z weekendu!
To już pięćset wpisów na blogu! A że okazja ta wypadła akurat w jeden z Muzycznych Poniedziałków, myślałem nad utworem, dla którego ta właśnie liczba byłaby centralna. Trudno pobić w tej kategorii 500 Miles, klasyka muzyki folk/country; utwór coverowany przez absolutnie wszystkich, od Rosanne Cash po Helenę Vondráčkovą (gdzie podbiła liczbę do tisíc mil... ale śpiewała w duecie, więc it's only fair, I guess). A ponieważ mam ostatnio ochotę na lata '80, posłuchajmy dziś 500 Miles w interpretacji zespołu The Hooters - i nacieszmy się nastrojowym teledyskiem!
Wersja ta jest o tyle nietypowa, że zawiera hołd wobec wydarzeń na placu Tianmen - piosenka ukazała się w 1989, więc była to artystyczna reakcja wręcz natychmiastowa!
Ale, by nie wchodzić w tak poważne tematy (choć trudno nie popaść przy 500 Miles w refleksyjny nastrój), 500 wpisów! Ile to tysięcy słów wklepanych w klawiaturę, trudno zliczyć; raz mądrzejszych, raz głupszych, ale niezmiennie przynoszących mi radość. Nadal sprawia mi szczerą przyjemność dzielenie się z wami fajnymi rzeczami; nadal robi dobrze na głowę, gdy w pewnym momencie dnia przestawię mózg z ustawień "praca/dom/obowiązki" na tryb bardziej kreatywny. And so, we've gone 500 miles together... and the Torchbearer of Silly Comic Book Blogging is still here!
Poprosiłem Ozrabala, bohatera komiksu Mikropolis, by skomentował to fantastyczne osiągnięcie:
Wątpliwe, Ozrabalu!
Wpis numer 500 to w końcu tylko przystanek na blogowej trasie; już w tym tygodniu dotrzemy do stacji oznaczonej 501... a później - na wiele, wiele kolejnych!
(wiem, wiem, panel z Ozrabalem był tu już tydzień temu - ale jest zbyt dobry, by pojawił się tylko raz!)
Nareszcie - Panele na niedzielę! Przez ostatnie tygodnie spędzaliśmy weekendy bez nich, ale nie bez powodu: jestem właśnie w trakcie budowy, a niedługo już (miejmy nadzieję!) przeprowadzki. Udało się jednak wygospodarować chociaż jedną luźną niedzielę; jakaś regeneracja jest w końcu potrzebna... a jak lepiej się zregenerować, niż z kawką oraz Teen Titans sprzed pięćdziesięciu lat? Czas zamknąć two-parter rozpoczęty w poprzednim zeszycie! Historia: The Tomb Be Their Destiny, autor: Bob Haney, data: listopad-grudzień 1971.
Previously, on Teen Titans: drużyna wybrała się do Werony, gdzie ich sponsor - pan Jupiter - otwierał właśnie nowe laboratorium. Widząc słynny balkon Julii Lilith uznała, że stanowi jej reinkarnację; dla porządku zakochała się nawet w kolesiu o imieniu Romeo, który należał do familii rywalizującej z panem Jupiterem. Seniorowi rodu Della Logia w ogóle nie było to w smak, i w konsekwencji Kid Flash - jak Merkucjo - wyłapał nóż pod żebro (ale jeszcze żyje). W finale Lilith i Romeo uciekli, kryjąc się w odkrytej podczas prac budowlanych krypcie... a Tytani, podążając ich śladem, odkryli trzy katafalki. Hej, jeśli Romeo i Julia zajmowali dwa, to czyj był trzeci? Zaraz się przekonamy!
A więc... cóż tam dziś słychać w dekadzie disco? Otóż słychać pana Jupitera, który znowu plecie jakieś seksistowskie kocopoły:
"Like any female, she wants to be the star of a great tragic love story!" - pan Jupiter, jak to często bywa, prezentuje nieco mniej postępową perspektywę niż jego młodzi podopieczni. Dodatkowo, teraz to jemu przypada rola naczelnego sceptyka; Kid Flash leży w końcu w szpitalu!
Swoją drogą - przepiękne, heroiczne yiiiii--! młodego łucznika! Jakaś garbata figura umyka z grobowca, który w chwilę później zaczyna się sypać; ze stropu lecą czaszki i w ogóle. Czuć, że Nick Cardy wykorzystuje poluzowanie Comics Code i może pozwolić sobie na nieco horror imagery, ale skąd tyle czaszek pod sufitem? Sprawdźcie lepiej, czy i u was się nie zalęgły!
Lilith i Romeo - porwani przez garbatego prześladowcę!
Dostajemy szybką przebitkę do willi rodu Della Loggia; brutalny Calibano tłumaczy wujowi, że Kid Flash obraził honor rodziny i sam się prosił o kosę. You did right, przyznaje senior; but I fear the law will not see it that way! Calibano to w ogóle lepszy przyjemniaczek: gdy wuj zleca mu doprowadzenie do domu Romea, Calibano z miejsca postanawia go zgładzić i wytłumaczyć to "oporem" uciekiniera. Byłaby to wygodna sytuacja, gdyż to on zostałby wówczas dziedzicem rodu!
Tymczasem na pobliskiej wyspie Romeo oraz Lilith are being menaced by the guy from the crypt - który wygląda nieco jak współczesny Calibano, ale jest bardziej garbaty i ma raczej trupią cerę.
Jeśli Lilith i Romeo stanowią reinkarnacje szekspirowskich Julii oraz Romea, to współczesny Calibano jest reinkarnacją Calibana sprzed stuleci... który przecież nadal jakimś cudem żyje... więc co to za reinkarnacja? Lepiej o tym za długo nie myśleć.
Lilith zagląda do umysłu Calibana i widzi sceny, których Szekspir nie umieścił w tragedii: Calibano oraz Romeo pojedynkują się o względu Julii, a ten pierwszy pomimo garba - jak dosłownie każda osoba w tej fabule, by wspomnieć tylko wuja-seniora - okazuje się być Italy's greatest swordsman. Widząc śmierć ukochanego, Julia zadaje sobie śmiertelny cios sztyletem:
W niewytłumaczalny sposób Calibano zasypia w grobowcu - i budzi się setki lat później, władając do tego doskonałym angielskim.
Gdy wszystko jest już jasne, Calibano postanawia zgładzić nowego Romea tak samo, jak zrobił z oryginalnym. A ponieważ wszyscy są tu wyśmienitymi szermierzami...
Lilith, gdzie te lekcje dżudo? Będziesz tam tylko stała w tej kiecy jak paprotka? Przecież widzieliśmy już nieraz, jak rzucasz przeciwnikami!
Niestety, Lilith jest bardzo bierna i stanowi tylko obserwatorkę pojedynku; zrzućmy to na karb jej dezorientacji ogólnie surrealistyczną sytuacją. Tymczasem w Wenecji Weronie: najprostszą metodą odnalezienia zaginionych przyjaciół jest wypytanie o ploty lokalnego gondoliera! Widzicie, wszyscy zasuwają tu gondolami:
Na dziobie ponurej gondoli stoi Calibano współczesny!
I owszem - gondole pogrzebowe faktycznie istnieją! Raczej nie w Weronie, ale Haney musiał dokonać tu jakiegoś chociaż pobieżnego researchu.
Nawet figura anioła na dziobie jest względnie podobna!
W ostatnim numerze Tytani zostali poproszeni przez Interpol o bliższe przyjrzenie się rodowi Della Loggia, a z tą gondolą dzieje się coś wybitnie osobliwego; pan Jupiter z Robinem wyskakują więc do wody i zostają na czatach, zaś Donna i Roy płyną dalej - na ratunek Lilith. Docierają w samą porę, gdyż Calibano antyczny już wznosił rękę do zabójczego ciosu!
Roy się nie patyczkuje:
Wow, prosto w serce! Kolejna ofiara na czarnej liście Tytanów.
No dobra, jeszcze nie; Calibano jest najwyraźniej jakimś żywym trupem, gdyż cichaczem znika ze sceny... ale Roy o tym nie wie, i tłumaczy spanikowany, że chciał tylko wytrącić mu strzałą broń z ręki. Uh-huh, sure.
Przyczajeni pod wodą Robin oraz pan Jupiter widzą z kolei, że gondola pogrzebowa otwiera dno i zaczyna zrzut tajemniczych pakunków:
Dokładnie jak u Szekspira!
Hola, hola, myślą nasi herosi, czyżby jakiś przemyt? Robin rusza więc wojować z nurkami, zaś pan Jupiter wygrzebuje się na pokład gondoli stawić czoła ich mocodawcy - co okazuje się wątpliwym pomysłem:
Calibano współczesny jest dużo bardziej stylowy!
...ale nawet najlepszy styl nie uratuje go przed kulką w plecy! Doprawdy, trup ściele się gęsto w tym zeszycie; a co lepsze, strzelec-backstabber to...
Wuj-senior! Co prawda rywal pana Jupitera, ale kieruje się jednak kodem honorowym.
A jest to kodeks surowy!
"His death is only fair payment!" - wuju, w tym tempie siostrzeńcy szybko się skończą!
Pokonany Calibano starszy wraca do swojej krypty...
Hej, Calibano, musimy popracować nad twoim poczuciem własnej wartości!
...chociaż w sumie nie ma na to czasu, gdyż gość sprzed wieków oddaje ducha - powiedziałbym więc, że Speedy jednak powinien dopisać go do listy ofiar. Kończymy sceną grupową w grobowcu, która wyjaśnia raczej niewiele:
No, przynajmniej pan Jupiter i jego rywal znaleźli jakąś płaszczyznę porozumienia!
Uff! Mamy to za sobą; ten szekspirowski epizod to moim zdaniem naprawdę jedna z gorszych fabuł Boba Haneya. Nic się tu nie klei; pierwsza cześć w naciągany sposób starała się powtórzyć główne story beats klasycznej tragedii, zaś druga wywala już właściwie inspirację za okno - więc tematycznie wszystko się rozłazi. Nie widzimy już w ogóle rannego Kid Flasha; cały wątek reinkarnacji zostaje zawieszony bez solidnego rozwiązania, absurd goni absurd - ale przynajmniej ani razu w tym zeszycie nikt nie mówi molto, a to już w porównaniu z poprzednim molto dobrze!
I co, myślicie, że to już koniec? Fat chance! Jesteśmy przecież w erze "48 stron za jedyne 25 centów!", a więc normą są dodatkowe historie i backupy. W tym numerze interesują nas dwa - pierwszy to krótka fabułka autorstwa Steve'a Skeatesa, drugi zaś - historia budująca nieco tła i charakteru Lilith, co wybitnie jej się przyda po robieniu dziś za dekorację w main feature. Ale zacznijmy od Steve'a Skeatesa i jego Aqualada; oto... The Girl From the Shadows!
Zaczynamy in media res!
Pamiętacie być może, że Skeates był mocno rozżalony utratą stanowiska scenarzysty Tytanów - do tego stopnia, że napisał nawet w innym magazynie fabułę, w której dogryzał Haneyowi. Najwyraźniej jednak emocje trochę opadły... a może do Skeatesa dotarło, że nie padł ofiarą złej woli, a niefortunnych wydawniczych przetasowań personalnych? Tak czy inaczej, widzimy dziś jego powrót na łamy Tytanów - z ulubionym bohaterem, rzecz jasna. Aqualad, w interpretacji dokowego detektywa lat '70, goni tym razem za jakąś femme fatale! Oto i ona, poznana na nadmorskiej potańcówce:
"?"
Szczerze mówiąc, na trzech stronach tego backupu nie ma zbyt dużo fabularnego mięsa - Aqualad przyjmuje zaproszenie i odnajduje w dokach tajemniczą dziewczynę; nim ta ma szansę wyjaśnić, o co chodzi, zostaje zaatakowana przez zbira imieniem Lelant - którego Aqualad szybko nokautuje.
Lelant ma strój stylizowany na nurka, są to więc pewnie jakieś intrygi z Atlantydy.
Szybko, mówi blond dziewczę, musisz iść ze mną! Ale niestety Aqualad nie ma więcej czasu (może przebywać na powierzchni tylko przez godzinę), a Skeates - stron; wodny chłopak daje przymusowego nura w odmęty i kończymy z wybrzmiewającym to be continued.
Los chciał inaczej!
Jest to bowiem początek historii, która nigdy nie doczekała się zakończenia - i zarazem definitywnie ostatni już scenariusz Skeatesa na łamach Teen Titans. Miło, że wrócił; chętnie poczytałbym więcej detektywa Aqualada - ale czy za sprawą braku osobistych chęci autora, czy polityki wydawnictwa, które wolało w tym okresie reprinty niż oryginalne historie w backupach, nie było nam to dane. Szkoda! Historia może i zapowiadała się bardzo konwencjonalnie, ale z przyjemnością zobaczyłbym Haneya i Skeatesa łączących siły w jednym magazynie.
To właśnie Haney jest scenarzystą drugiego backupu: The Teen-Ager from Nowhere. No właśnie, Lilith - jak wcześniej Wonder Girl - faktycznie jest trochę from nowhere; dziś dowiemy się czegoś o jej dzieciństwie!
"Lilith! Legendary sorceress! Lilith! Believed to have been Adam's first wife -- before Eve! Lilith! Symbol of the mysterious and eternally feminine!"
Jak widzimy, narracja idzie bardziej w stronę mitycznej Lilith jako pierwszej mistyczki niż demonicznej buntowniczki! Ale historia nie rozgrywa się w biblijnym Edenie, a w małym miasteczku w Kentucky, gdzie lokalna społeczność poszukuje zaginionego chłopca. Kto może pomóc bardziej, niż dysponująca już zdolnościami paranormalnymi mała Lilith?
"We never thought of lookin' in it!" - kąśliwa satyra na mieszkańców Kentucky, nie mam innego wytłumaczenia!
Wiadomo jednak, że każdy dobry uczynek musi być ukarany - i małomiasteczkowa społeczność błyskawicznie obraca się przeciw rudej dziewczynce:
Cardy widocznie stara się, by oczy faktycznie były "strange"!
Na szczęście w okolicy jest jej ojciec, a uspokojona Lilith zdradza, że widziała wszystko "w swoim umyśle": chłopiec próbował uratować psa, który wpadł do studni, i sam do niej wleciał. Faktycznie - poszukiwacze znajdują w szybie jeszcze rzeczonego zwierzaka; dochodzą więc do wniosku, że zbyt pośpiesznie osądzili dziewczynkę.
"Fools thet we are!"
Lokalsi nie przejmują się za bardzo dziecięcymi opowieściami o nadprzyrodzonych mocach, ale rodzina nie może tego zamieść pod dywan - przy kolacji młoda telepatka zdradza, że wyczytała w myślach rodziców interesujący fakt: jest adoptowana.
Państwo Clay są kochającą rodziną, ale Lilith chciałaby jednak poznać również tę biologiczną.
Młoda udaje się więc do lokalnego sierocińca, gdzie dyrektorka przyjmuje ją ze zrozumieniem... i zdradza, że jej matka również miała mediumiczne moce. Nie może jednak powiedzieć więcej; rodzice nie chcieli, by córka cokolwiek o nich wiedziała, a i według własnej opinii pani dyrektor rozgrzebywanie przeszłości przyniesie jej tylko cierpienie. Jest to jednak chociaż jakiś strzęp wiedzy! I feel like a great weight has lifted off me, myśli Lilith opuszczając sierociniec, but someday I must find them -- my real parents -- and learn who I really, truly am! Póki co - może jednak spokojnie dorastać pod opieką państwa Clay.
"...but to be continued..."
...i historia poszukiwań rodziców Lilith, dla odmiany, faktycznie będzie kontynuowana! Ciekawie patrzy się na Lilith ze współczesnej perspektywy; zaryzykowałbym stwierdzenie, że jest pierwszą postacią łączącą elementy teenage superhero oraz nadnaturalnego horroru - stanowi poprzedniczkę późniejszych o dekadę postaci takich, jak córka demona Raven z The New Teen Titans czy królowa piekieł Illyana Rasputin z The New Mutants. Owszem, widzieliśmy wcześniej - na łamach Legionu Superbohaterów - Dream Girl oraz Princess Projectrę; element grozy był u nich jednak wyraźnie słabszy: ot, pochodziły z planet, na których ich zdolności (prorocze sny oraz tworzenie iluzji) były codziennością. U Lilith widzimy zaś ten pierwiastek wyobcowania, niezwykłości, tych nieufnych wieśniaków niemalże z widłami i pochodniami w rękach! I tak, Projectra również straszyła wieśniaków na swojej planecie, ale dynamika była tam zupełnie inna: robiła to celowo, a prosty lud nie bał się magii jako takiej, a raczej symbolu władzy wykorzystanego przez szlachciankę.
W tym numerze historia z Lilith jest zdecydowanie najlepsza - trzymajmy więc kciuki, by Haney trzymał poziom... oraz żebym i ja znalazł okazję, by usiąść znów w niedzielę do pisania. Lojalnie ostrzegam, że póki co może z tym być krucho - ale zdarzają się miłe niespodzianki, jak dziś!
~.~
Missed an episode? Chronologiczną listę wszystkich naszych dotychczasowych spotkań z Tytanami możesz znaleźć klikając tutaj!