niedziela, 31 października 2021

Panele na niedzielę: The Dark Circle!

Kontynuujemy nasz marsz przez historię Legionu! Od paru spotkań zwracam waszą uwagę na ewolucję, która zapowiada nadejście Bronze Age; dzisiejszy zeszyt kontynuuje te trendy, więc możecie spróbować już wyłapać niektóre rzeczy samodzielnie. Historia: No Escape From The Circle Of Death!; autor: Jim Shooter, czas: kwiecień 1968. Startujmy!

Scena dosyć dramatyczna, ale bawi mnie strasznie Brainiac 5 wskazujący okładkowego łotra kciukiem w geście "hey, getta load of this guy"

Co tam dziś słychać w trzydziestym wieku? Ano głównie to, że po ataku Fatal Five w ostatnim zeszycie Legion stracił swoją siedzibę. Pocieszna żółta rakieta wbita nosem w grunt została strzaskana pięściami mocarnego Validusa... ale na szczęście nowa baza jest już budowana!

"No i panie, i kto za to płaci? Pan płaci; pani płaci; my płacimy. To są nasze pieniądze, proszę pana. Społeczeństwo."

Jak to, dziwi się rozmówca naszego przechodnia, czyżby Legion został rządową instytucją? Skądże znowu; ufundowanie nowej kwatery to wyraz wdzięczności prezydenta, bo w końcu - pamiętajmy - Legion po raz kolejny ocalił ostatnio Ziemię, a może i całe Zjednoczone Planety ogółem. Sun Boy, Brainiac 5 i Karate Kid plączą się po placu budowy; ten ostatni deklaruje, że wybiera się z wizytą do miejsca, w którym się wychował - Japonii.

Czyżby kolejny osierocony heros? A może po prostu nie układa mu się z rodzicami?

Brainiac 5 z dumą demonstruje wszystkie bells and whistles nowej siedziby Legionu: here's a sample of our wall insulation... manganium inertron - the most indestructible substance in the galaxy! They say even Superboy couldn't punch through a foot-thick slab of this! Budowlaną ciekawostką jest, że pozostałe ściany nie są stawiane, a sprayowane - tak najwyraźniej działa futurystyczny thymoplastic

Co kryje się w już wzniesionej części siedziby?

Nie pamiętam wykorzystania dimensional blastera... ale może przy ponownej lekturze Legionu coś wpadnie mi w oko!

Ferro Lad - zawsze pamiętany!

A co dzieje się po naciśnięciu guzika?

Całe szczęście, że wszyscy mieli swoje flight rings!

Czuć z tych stron młodzieńczy entuzjazm Shootera, który z lubością poświęca parę stron na wycieczkę po nowej siedzibie i stara się uczynić ją as cool as humanly possible. Czego tam nie ma! Zbrojownia pełna gadżetów, sala treningowa, rakietowy garaż, trophy room, sala pamięci o poległych, niezniszczalne ściany, krzesła katapultujące Legion prosto do akcji... brzmi to jak lista atrakcji zestawu Lego za parę stów.

Przy całej tej coolness znika jednak zarazem trochę urok klasycznej kwatery z lat '50. Nie zobaczymy już tej starej, żółtej rakiety; nie będziemy się zastanawiać, jakim cudem mieszczą się w niej wszystkie te pomieszczenia; odrobina silly old charm rozwiała się podczas marszu w przyszłość. Czy zatem lepsze jest wrogiem dobrego? No, nie przesadzajmy! Trzeba w końcu iść naprzód, a nawet dla miłośników estetyki retro zmiany i ewolucja są wymogiem sine qua non. Potrzeba przecież nowości i innowacji, by można było z czymś skontrastować starsze projekty i - dzięki perspektywie i porównaniu - docenić je na nowo! 

Może więc Legion przeprowadza się do bardziej funkcjonalnego lokum, ale stara żółta rakieta pozostanie przecież w naszych sercach - i to jeszcze piękniejsza, bo przecież przeszłość zawsze jest osnuta tą złotą mgiełką. Doceńmy więc starą epokę, ale - razem z Legionem - ruszajmy ku nowej!

Karate Kid wyrusza do Tokio na pokładzie kolejnego z wynalazków trzydziestego wieku - pojazdu pędzącego tak zwanymi core tubes:  

Legion znowu budzi u mnie skojarzenia z królikiem Bugsem, tym razem ekspresowo ryjącym swoją norę i wykopującym się w Chinach lub Australii!

Część zespołu udaje się na zasłużone wakacje - Brainiac 5 z uśmiechem pod nosem patrzy na nową Legion locator board, kolejny świeży gadżet, i zauważa że po konfrontacji z Fatal Five wszystkim przyda się chwila oddechu. Do bazy przylatuje tymczasem Superboy niosąc platformę załadowaną kontenerami; co to takiego? 

Dziesiątki housewarming gifts przesłanych z wdzięcznych planet i od przyjaciół drużyny! This is just the first load!, woła Clark; more to come! To wyjątkowo ciepła scena, szczególnie że jednym z pierwszych darów są repliki trofeów zniszczonych podczas ataku na clubhouse - może i Legion przeniósł się do nowej kwatery, ale trofea te podkreślają więź z historią i zachowanie symbolicznej ciągłości. 

I, przede wszystkim, są to dosłownie housewarming gifts; making a house into a home. Sympatia i wdzięczność ze strony licznych planet i przyjaciół podkreślają jeden z głównych tematycznych motywów Legionu - przyjaźń i wzajemne ciepło właśnie!

Jest jednak jedna skrzynia, której zawartości nikt nie potrafi zidentyfikować...

Są rzeczy, których nawet Brainiac 5 nie wie!

Czas najwyższy wprowadzić łotrów z okładki! Jest nimi organizacja Dark Circle - sojusz pięciu światów, które postanowiły wyłamać się z United Planets pod przewodnictwem Ziemi.

Członkowie rady Dark Circle zasiadają przy okrągłym stole ozdobionym motywem czarnego okręgu - appropriate enough - oraz zwracają się do siebie imionami o posmaku orkowo-blackmetalowym: Gorgoth, Grullug i tak dalej.

Ich organizacja istniała już od jakiegoś czasu, ale właśnie przyszedł czas na ujawnienie się i atak na Ziemię! Dark Circle chce skorzystać z tego, że Fatal Five ukradła dwa z trzech kluczy koniecznych do odblokowania systemów obronnych Ziemi, a Legion jest osłabiony i wymęczony po ostatnim boju. Fabuły kolejnych zeszytów coraz mocniej są ze sobą związane! 

Podobają mi się te całunowate kaptury - sprawia, że członkowie Dark Circle są dosłownie bez twarzy i nadaje ich spotkaniom mrocznego, rytualnego charakteru

Wróćmy jednak do Karate Kida! Ten delektuje się atmosferą Japonii - Japan! One of the few places on Earth in the 30th century to maintain some of its distinctive local cultural flavor! Japan!, cieszy się spacerując z walizką w ręce. Może i wygląda z tą walizą trochę jak podróżujący biznesmen w latach '60, ale mimo to - a może dzięki temu? - i tak przyciąga spojrzenia lokalnych panien:

I mean, check out the lady checking out his butt!

Mysterious tutor to wiekowy Azjata o siwej brodzie; w tym numerze nie poznajemy jeszcze jego imienia. Na dzień dobry Val Armorr - bo tak w cywilu nazywa się Karate Kid - dostaje do rozbicia nie deskę, nie cegłę, a blok metalu:

Oczywiście, Val roztrzaskuje go jednym ciosem dłoni!

Universo, Morlo (wraz ze swymi fantastycznymi CHEMOIDAMI!) i Fatal Five są już nam dobrze znani, ale kim był Hunter? Pojawił się on w jednej z przygód, które pominąłem; była to generalnie wariacja na temat marvelowskiego Kravena, łotra debiutującego wcześniej o trzy lata. Myśliwy, którego pasją są łowy na niebezpieczną zwierzynę - a przecież najniebezpieczniejszą zwierzyną są ludzie, superbohaterowie w szczególności! Nie była to historia szczególnie oryginalna - popularyzujące ten koncept słynne opowiadanie The Most Dangerous Game opublikowano już w 1924; było ono wtedy (nieco marketingowo) nazwane najpopularniejszym opowiadaniem kiedykolwiek opublikowanym po angielsku, a opowiadało o rosyjskim arystokracie polującym na ludzi. Paralele z Kravenem są tu nad wyraz czytelne - pełne nazwisko komiksowego łowcy to w końcu Sergei Kravinoff! A że fabuła z Hunterem nie wnosiła szczególnie dużo do historii Legionu, a sam antagonista był inspiracją w trzecim pokoleniu (The Most Dangerous Game ➡ Kraven Hunter), to zdecydowałem się przeskoczyć jego występ.

Ale ale, my tu gadamy o Kravenach i Hunterach, a nagle ścianę domostwa starego Azjaty rozrywa eksplozja! Val osłania mistrza własnym ciałem i wygląda na zewnątrz...

I to tym razem nie przez armię Stanów Zjednoczonych!

Dziś nie chcę za dużo mówić o ewolucji strony wizualnej - dosyć o tym było podczas dwóch ostatnich spotkań - ale przy tym panelu nie mogę się oprzeć! Pierwszy i drugi plan są jak wyjęte z dwóch epok; cieniowanie i mimika Vala mogłyby już spokojnie znaleźć się w poważnym komiksie z lat '70 lub nawet '80, ale na ulicy wciąż widzimy trochę koślawą, człapiącą machinę prosto z silly Silver Age. Jak zareaguje nasz bohater?

A jakże - rzucając się w wir akcji!

Żołdacy Dark Circle pojedynczo nie byliby wyzwaniem, ale jeden bohater nie da rady odeprzeć samotnie całej inwazji. Próbuje jednak jak może - ciosem karate druzgocząc nawet front jednego z czołgów!

S-S-SUPER C-C-COMBO!

Rozwaga jest lepszą częścią męstwa - Val daje więc nogę do bocznej alejki, gubi pościg i próbuje skomunikować się z resztą drużyny. Gdy informuje Brainiaca 5 o kłopotach w Japonii, jego rozmówca nie ma jednak dobrych wiadomości:

Smartwatch z funkcją rozmowy wideo!

Zostawiamy więc Karate Kida i przenosimy się do nowej siedziby Legionu, gdzie nasz zespół - przypomnijmy, zmęczony po konfrontacji z Fatal Five i w niepełnym składzie - toczy własny ciężki bój. Dark Circle rozgrywa sprawę taktycznie, korzystając nie tylko z wojskowej strategii i siły, ale również z gadżetów w rodzaju izolowanych od elektryczności tarcz, kryptonitu czy platformy grawitacyjnej, która symuluje mocniejsze przyciąganie i unieruchamia nim wrogów. Cosmic Boy zostaje porażony prądem, Phantom Girl postrzelona w ramię - i nawet sam Superboy zostaje przytłoczony falami żołnierzy.    

I tu dochodzimy do okładkowej narracji Brainiaca 5!

Geniusz zespołu przekrada się do magazynu, ale do sukcesu droga jeszcze daleka...

Piękne zastosowanie angielskich okresów warunkowych w wykonaniu Brainiaca 5!

Wtem - niespodzianka! Karate Kid pojawia się w magazynie w błysku światła i, nie marnując czasu, sprawnymi kopnięciami wytrąca żołnierzom broń z rąk. Brainiac 5 błyskawicznie łączy kropki: how? Wait! Of course! The gifts! Tak jest, to dziwna maszyna z początku numeru, ta opisana w nieznanym języku:

Podoba mi się ekspresyjność dolnego panelu - żadnego tła, żadnych innych postaci, wyłącznie Brainiac 5 oświetlony mocą tajemniczego urządzenia!

Ale co właściwie robi ta maszyna? Otóż niepozorne urządzenie dysponuje mocą wystarczającą, by nie tylko pozbyć się z Ziemi wszystkich atakujących sił Dark Circle - i to dosłownie wymiatając je z powrotem na rodzime planety -  ale i naprawić wyrządzone przez bitwę szkody. Widzimy to na dwóch całostronicowych splash pages:

Na blogu trudno oddać skalę, ale to dwie całostronicowe, pełne detali ilustracje! Pokazuje to epicką skalę wydarzeń; pojedyncze splash pages już się pojawiały, ale dwie obok siebie, back to back? Tego jeszcze w historii Legionu nie było!

Wszyscy ruszają do Brainiaca 5 w poszukiwaniu wyjaśnień niezwykłego zjawiska - a on ma już hipotezę. Nieznana maszyna jest według niego na tyle potężna, że jest w stanie zmieniać myśli w fizyczną rzeczywistość; pomyślisz o talerzu ptysiów, bam, masz talerz ptysiów; pomyślisz o Ziemi bez żołnierzy Dark Circle...

A cóż to się dzieje?

Któż to się pojawia? To jeden z Kontrolerów - potężnych istot z innego wszechświata; niegodziwego reprezentanta tej rasy widzieliśmy już w historii o duchu Ferro Lada. Tym razem Kontroler jest na szczęście pozbawiony złych intencji: 

"Skoro już wam daliśmy tę maszynę, to trudno, stało się, radźcie se"

Zgadza się; korzystając z Miracle Machine - bo tak zostaje nazwane to urządzenie - Brainiac 5 miał bardzo dużo szczęścia. Jedna niezdyscyplinowana myśl - i nie ma Ziemi, nie ma całej galaktyki, nie ma naszego wszechświata! Krótko mówiąc, może i w tym zeszycie Miracle Machine posłużyła jako deus ex machina, ale Legion postanawia nie korzystać z niej nigdy więcej (no chyba, że w obliczu naprawdę apokaliptycznego kryzysu) - i zatapia ją w bloku niemal niezniszczalnego inertronu.

Inertron, owszem - ale nie manganium inertron! Coś już chyba czują, że prędzej czy później trzeba będzie się przeprosić z Miracle Machine

Miracle Machine to koncept zbyt kuszący, by zostawić ją odłogiem - i obok Dark Circle oraz zbudowania odrobiny tła Karate Kida jest to główny powód, dla którego odnotowujemy w naszych kronikach wprowadzający ją zeszyt Legionu! Zgodnie z regułami dobrej narracji, nie wróci ona jednak do komiksów przez dobrych parę lat - a wszystkie jej pojawienia się aż do współczesności można będzie policzyć na palcach.

Najbardziej chyba efektowne wykorzystanie Miracle Machine miało, moim zdaniem, miejsce na kartach serii Final Crisis w roku 2009 - a więc ponad czterdzieści lat od omawianego dziś numeru. Jakie cosmos-shaking emergency wymagało jej użycia? Otóż Darkseid - komiczny antagonista New Gods Jacka Kirby'ego - ukończył w końcu pracę nad swym anti-life equation i jest gotowy zniszczyć całą rzeczywistość. Thanos przy Darkseidzie to małe miki; przypomnijmy, Jim Starlin wprost mówił, że tworząc Thanosa zrzynał z Darkseida ile mógł! Tak czy inaczej, w drodze do swego triumfu Darkseid przejmuje kontrolę and miliardami ludzi i funduje nam jeden z moich ulubionych łotrowskich monologów ever:

"When I make a fist to crush your resistance - IT IS WITH THREE BILLION HANDS!"

Powstrzymanie boga to dokładnie okazja, o jakiej myślał Legion w ostatnim panelu dzisiejszego komiksu! Z pomocą Brainiaca 5, Superman wykorzystuje więc Miracle Machine przeciw Darkseidowi; a że Final Crisis to bardzo metaforyczny i intertekstualny komiks, robi to wyśpiewując do urządzenia doskonałą nutę, która jest anty-wibracją samej natury Darkseida:

Grant Morrison, scenarzysta, w pełnej krasie

Darkseid, jak sugerują symbole omegi na jego dłoniach, jest końcem; ale przecież, z drugiej strony, na początku było słowo, był dźwięk, i Superman tą jedną doskonałą nutą zaśpiewaną do Miracle Machine tworzy wszechświat od nowa - od nowa, ale już bez Darkseida. It's crazy stuff, and you can love it or hate it, but one thing is undeniable - it's pure comis!

Ale powoli - ta kosmiczno-biblijno-metaforyczna konfrontacja nastąpi dopiero czterdzieści lat po naszym dzisiejszym numerze, i to nie na kartach Legionu! Co więc zobaczymy na tych łamach za tydzień? Gwiazdy mówią, że będzie to jedna z tych krótkich, ale znaczących historii - ale ze stuprocentową pewnością przekonamy się dopiero... w przyszłości!

piątek, 29 października 2021

Variety Show: Bats, Cats, and the American Way!

Nareszcie weekend! Czas na nieco gadu gadu o nowych trailerach i starych komiksach; it's variety show time again!


Co tam dzieje się w komiksowym światku? Otóż, przede wszystkim, niedawno miało miejsce wydarzenie znane jako DC FanDome. Powstało ono w odpowiedzi na kryzys pandemiczny i pełni rolę wydawniczego konwentu online - to, co przed zarazą działo się na panelach i prezentacjach Comic-Conu i pokrewnych wydarzeń przeniosło się w przestrzeń wirtualną. Była więc okazja posłuchać środowiskowych niusów i obejrzeć świeżo wypuszczone trailery! Najwięcej szumu narobił, zgodnie z oczekiwaniami, ten nowego Batmana - bądź nawet THE Batmana, bo tak z jakiegoś powodu zatytułowano film:


Jestem całkiem pozytywnie zaskoczony! Riddler ma potencjał na bycie dobrym antagonistą, podoba mi się też strona wizualna i kolorystyka; fajne jest nawiązanie do słynnego obrazu Edwarda Hoppera, Nighthawks, w otwierającej scenie klipu. Czy pójdzie za tym coś więcej? Nie sądzę, ale i tak jest to wizualny trop sugerujący, że ktoś myśli nad estetyką filmu.
 
Obraz z 1942 był już wykorzystywany, parodiowany i remiksowany tysiąc razy - ale nadal ma coś w sobie! Był taki moment, że chciałem mieć reprodukcję w pokoju zajęciowym.

Co do aktorów, niektórym Pattinson nadal kojarzy się tylko z filmowym Zmierzchem i marudzą na ten casting, ale słuchajcie - jeśli ktoś spędził lata młodości w fazie emo, z makijażem na oczach i przebierając się z wampira - to przecież brzmi jak dokładna rekomendacja do grania Batmana! Ciekawi mnie też, że wydaje się tu być on zarysowany w mało sympatyczny sposób; ryczy na ludzi, komunikuje się frazesami, łamie zbirom ręce i idzie przez kule jak czołg. Liczę na to, że będzie to zagrane jako coś negatywnego, jako niezdrowy problem, obsesja - Bruce got issues, after all. Bycie paranoicznym samotnikiem nurzającym się w dziecięcej traumie coraz częściej jest tak właśnie portretowane w komiksach: nie tyle cool, co niepokojące.
 
Zoё Kravitz w roli Catwoman też wygląda nieźle, no i przede wszystkim jest to pierwsza od dawna Catwoman z krótkimi włosami! Aż dziwne, bo jest to przecież look komiksowej Catwoman niemal całego dwudziestego pierwszego wieku; moją wizualnie ulubioną Seliną Kyle jest chyba ta, którą rysował Darwyn Cooke:

"Video: Audrey Hepburn in anything" - tak, sam zwykle dokładnie tak ją widzę! Dawno nie wracałem do tej serii, a trzy tomy stoją na półce - pewnie kiedyś to zrobię i napiszę, jak się trzyma po latach!

W sumie jedyna Catwoman, która mi osobiście wygląda dobrze z długimi włosami, to Julie Newmar z serialu telewizyjnego z 1966. '60s charm and all; wiecie, że lubię estetykę tego okresu - a trudno o lepszy przykład wesołego campu niż telewizyjny Batman z Adamem Westem!
 
Osoby mówiące, że Michelle Pfeiffer to jedyna ekranowa Catwoman - muszę z całym szacunkiem zgłosić tzw. opinię odrębną!
 
A skoro już w temat Catwoman zdryfowaliśmy, innym z zaprezentowanych trailerów był trailer do animowanej Catwoman właśnie. To kolejna już animacja DC w stylu anime; reżyserem jest Shinsuke Terasawa. Nie wszystko wizualnie mi tu się zazębia - no cóż, to styl wyraźnie inny niż tradycyjna komiksowa kreska -  ale...
 

...muszę mimo to przyznać, że ten nastrój retro, jazzująca muzyka i pomysł zrobienia z tego buddy movie z Batwoman? To już chyba dosyć, żebym dał tej produkcji szansę w jakiś wieczór, kiedy na nic mądrzejszego nie będę miał sił. Ten ogon przy kostiumie? The silliest thing!

Pojawiły się też klipy z nadchodzących filmów Black Adam, Flash i serialowej Naomi... Ale na tym etapie to bardziej kategoria teaser czy first look, nawet nie pełnoprawne trailery. Klip z Naomi pokazywał główną bohaterkę wybiegającą ze szkoły i niewiele poza tym; klip z Black Adama to głównie Dwayne Johnson wychwalający projekt, parę grafik koncepcyjnych i krótka, niezbyt ciekawa scenka z filmu. Fajnie jednak, że w produkcji tej pojawi się kilkoro bohaterów z Justice Society of America, organizacji poprzedzającej lepiej znaną Justice League - w tym Pierce Brosnan jako Doctor Fate!
 
No dobra, może jeszcze wrzucę tu tylko trailer Flasha, bo sporo osób podekscytowało się powrotem Michela Keatona w roli Batmana:

Osobiście nie jestem jeszcze jakoś super excited - naoglądałem się już Flasha na małym ekranie i, jak mówiłem, właściwie to nadal dopiero trailer trailera. Zobaczymy, jak sytuacja się rozwinie!

A co z wydarzeń pozatrailerowych? Otóż było na przykład lekkie zawirowanie, bo z motta związanego z postacią Supermana - truth, justice and the American way - usunięto tę ostatnią część. Niektórzy zaczęli załamywać ręce nad "atakiem na patriotyzm", "przepisywaniem historii" czy podobnymi halloweenowymi strachami, ale moim zdaniem - czas już był najwyższy na taki ruch! Motto z American way nie pojawiało się wcale w oryginalnej serii komiksowej - jak wiele innowacji pojawiło się w serialu radiowym (o którym kiedyś rozmawialiśmy!), ale nawet to miało miejsce tylko w okresie drugiej wojny światowej, jako patriotyczno-propagandowy chwyt, i po wojnie zniknęło z anteny. Później slogan ten pojawił się w serialu telewizyjnym z lat '50 (to z kolei był okres paranoi antykomunistycznej, więc narodowa propaganda znów wypłynęła) oraz - w formie nostalgicznego nawiązania - w filmie z Christopherem Reevem z 1978. W komiksach the American way nie była raczej szczególnie podkreślana; ba, medialnym wydarzeniem z roku 2011 był nawet Superman zapowiadający, że zrzeknie się obywatelstwa Stanów na rzecz bycia obywatelem świata:
 
W sumie niewiele z tego potem wyszło znaczącego, bo kolejny wydawniczy reset był już za pasem

W filmowej adaptacji z 2006 - Superman Returns - Perry White, lekko cyniczny szef Clarka, mówi zaś już o truth, justice... and all that stuff. Co tu kryć, the American way - hasło propagandy z drugiej wojny - już w latach '70 brzmiało nieco jak smutny żart, a powtarzający je Christopher Reeve miał budzić nostalgię za "starymi, dobrymi czasami".  Z czym bowiem zaczęła kojarzyć się the American way, i na świecie, i w samych Stanach? Interwencjonizm wojskowy; nierówności społeczne; pozbawiony nadzoru kapitalizm skupiony na konsumpcjonizmie i wyzysku. Firmowanie tego wszystkiego to jednak dla Clarka losing proposition; nie dziwię się więc w ogóle, że oficjalnym nowym mottem stało się truth, justice and better tomorrow. Tym bardziej, że jednym z heroicznych przydomków naszego herosa jest właśnie Man of Tomorrow!

Jeszcze jedna krótka historia, o której warto moim zdaniem wiedzieć z komiksowej perspektywy: wynagradzanie twórców nadal kuleje, szczególnie gdy ich prace służą jako podstawa do filmów czy seriali. Kolejnym odcinkiem tej długiej sagi jest to, jak potraktowany został David Aja odpowiadający za wizualną stronę komiksowego Hawkeye'a. Jego design postaci i okładek został wprost wykorzystany w serialu...
Z jednej strony super, że inspiracja jest jasna, ale z drugiej...

...i autor, jak to zwykle bywa, nie zobaczył z tego tytułu dodatkowego wynagrodzenia. Nie chcę was tu męczyć środowiskowymi problemami, ale status twórców komiksów od dawien dawna jest bardzo kiepski i sytuacja zmienia się może na lepsze, ale bardzo powoli. Winna jest temu głównie zasada work for hire - artyści i scenarzyści podpisują w końcu kontrakt z wydawnictwem i tworzą na jego konto; ile nie wlaliby duszy i kreatywności w swoją pracę, koniec końców często mogą liczyć tylko na jednorazowy wyrobniczy czek i ewentualnie trochę cameos and easter eggs, którym ktoś próbuje ich potem uhonorować. Znaną anegdotą środowiskową jest to, że Jim Starlin - twórca Thanosa oraz części postaci z Guardians of the Galaxy - zarobił więcej u DC (króciutką kinową rolą, którą dostał w ramach miłego gestu) niż widząc swoje postacie w marvelowskich blockbusterach. The Hollywood Reporter pisał swego czasu:
“Just received a very big check from DC Entertainment for my participation in Batman v. Superman: Dawn of Justice (Anatoli Knyazev),” Starlin wrote on Facebook Tuesday morning, adding that the amount was “much bigger than anything I’ve gotten for Thanos, Gamora and Drax showing up in any of the various Marvel movies they appeared in, combined.”
A żeby kończyć w takim smutnym tonie - pocieszmy się przynajmniej, że Anatoli Knyazev, którego zagrał Starlin, to w komiksach nikt inny niż nieoceniony...
Każda okazja jest dobra, by na tym blogu pojawił się KGBeast! To też postać Starlina; pomyślcie, że taki Thanos był już na ekranie tyle razy - a KGBeast w kostiumie jeszcze nie! Tyle jeszcze wspaniałych przygód przed nami.

środa, 27 października 2021

Jedz z Anglistą: słodkie!

Czego potrzebujemy na poprawę humoru w te coraz ciemniejsze dni? Oczywiście - słodkiego! Szykujcie więc piekarnik i blachę, bo dzisiaj będziemy robić ptysie. Ależ Anglisto, wszyscy znają przepis na ptysie; zresztą jest na torebce kremu, więc czym tu się dzielić?, zawołacie; może i tak być, ale po poniższy przepis i tak muszę zawsze dzwonić do cioci, więc teraz przynajmniej będzie uwieczniony. Moja ciocia robi wspaniałe ptysie, swoją drogą, ale pierwszy krok jej receptury jest dla mnie na razie nieosiągalny: prodiż se kup, bo ze starego prodiża najlepsze wychodzą, nie tam z piekarnika. Kto więc ma stary prodiż, niech korzysta!

Previously on JEDZ Z ANGLISTĄ: zapiekaliśmy nachosy

Jaki - poza prodiżem - jest sekret udanych ptysiów? Ano właśnie taki, że nie ma żadnego sekretu, najprostsze rozwiązania są najlepsze; nie dajcie się wkręcić w jakieś dwa rodzaje specjalnej mąki czy nie wiadomo co. Czego zatem potrzebujemy?

Nie jest tego wcale dużo, a jak dobre będą efekty!

Tego! Nasze dzisiejsze składniki to:

  • mąka tortowa (1 szklanka)
  • mleko (2 szklanki)
  • pół kostki masła
  • pół kostki margaryny
  • cztery jaja
  • krem do karpatki w proszku

Do tego odrobina soli i szklanka wody, ale tym już chyba dysponujecie niezależnie od okoliczności! No to zaczynajmy; na dobry początek gotujemy szklankę wody z połową kostki margaryny:

Zmieni się to powoli w taki żółty ciap

Zagotowało się? Wszystko nadal gorące? No to zdejmujemy z gazu i dodajemy do garnka szklankę mąki i szczyptę soli, po czym dobrze mieszamy. Ja mieszałem po prostu zwykłą łyżką:

Mieszu mieszu, udowodnijcie swoją fizyczną potęgę mieszając ręcznie coraz gęstsze ciasto!

Efektem końcowym nie musi być idealna kula, taki ciastowy grzyb wystarczy

Standardowo - staramy się przy mieszaniu rozbić ewentualne grudki mąki. Kiedy już mamy ciasto, odstawiamy je do jakiejś miski, by się wystudziło; ja postawiłem miskę z ciastem przy otwartym oknie. Garnuszek wypłuczcie z resztek ciasta, bo teraz zrobimy w nim krem!

Macie już dwie szklanki mleka? No to super; jedną wlejcie do jakiegoś trochę większego naczynia i wymieszajcie z kremem w proszku (na zimno, znowu po prostu mieszając łyżką),  a drugą przelejcie do garnka i zagotujcie. Kiedy mleko w garnuszku się zagotuje, dolejcie do niego część z rozpuszczonym proszkiem - i mieszamy, cały czas gotując na najmniejszym ogniu!

Trochę czasu na tym mieszaniu zejdzie! Na początku będzie to jak mieszanie mleka...

...ale po chwili gotowania krem się zagęści. Znowu - postarajcie się rozetrzeć ewentualne grudki i mieszajcie tak długo, żeby w krem można było wbić łychę na sztorc, jak na zdjęciu!

Łycha stoi? No to oficjalnie skończyliśmy część związaną z gotowaniem! Przerzucamy teraz krem do jakiejś miseczki i - do wciąż gorącego - dodajemy pół kostki masła.

Tak, wrzucamy tę połówkę kostki do gorącego kremu...

...rozdrabniamy trochę - tutaj podziabałem ją zwykłym nożem stołowym, zresztą masło ładnie samo topiło się od temperatury...

...a na koniec chwilka miksowania, żeby konsystencja zrobiła się naprawdę jednolita! Z kremem na razie tyle; możemy go już odstawić do schłodzenia.

To dobry moment, by zacząć rozgrzewać piekarnik - ustawcie go na 210 stopni i niech już się grzeje. Kiedy zajmowałem się kremem i uruchamianiem piekarnika, ciasto zdążyło się schłodzić; wiecie, będziemy teraz do niego wbijać jaja, fajnie by więc było, gdyby od razu się nie ścięły. Grunt, żeby wbijać je pojedynczo, potem mieszać łychą ciasto aż zrobi się znowu gęste oraz lepkie - i dopiero wtedy dodawać kolejne jajo!

Trzy stany jaja: jajo dopiero co wbite - zauważcie, że ciasto spokojnie na tym etapie może być rozbite na takie grudki...

Stan drugi, tzw. sraka - ciasto robi się rzadkie i płynne, ale po chwili intensywnego mieszania łychą...

...osiągamy stan trzeci, czyli ciasto gęste i lepkie!

Przez te trzy stany skupienia - jajo wbite, sraka, lepkie ciasto - będziemy przechodzić cztery razy; przy każdym kolejnym jaju będzie podobnie. Wymieszajcie więc dobrze pierwsze, zanim dodacie drugie! Kto tego nie zrobi - lub doda zakazane piąte jajo - ryzykuje straszliwy los łysego kucharza, którego społeczeństwo wulgarnie zrecenzowało. Cztery jaja i dobre mieszanie przy każdym!

Jesteśmy już na finiszu! Teraz bierzemy piekarnikową blachę, układamy na niej papier do pieczenia i nakładamy ciasto. Wystarczy go na jakieś dwadzieścia ptysiów - każdy to solidny blob nabrany łyżką stołową - ale że jakieś odstępy zostawić trzeba, by mogły ładnie urosnąć, na jedną blachę zmieściłem tylko 16. Ostatnie cztery zrobiłem później w drugim rzucie!

Lepkie ciasto jest - *gasp!* - lepkie, więc lepi się do łyżki, palców i wszystkiego; tę część ptysiowania generalnie lubię najmniej - ale to już prawie koniec!

I do piekarnika! Będzie to trwało w sumie 40 minut: najpierw ptysie lądują w nim na 25 minut w temperaturze 210 stopni, bez termoobiegu...

Elegancko, nic na siebie nie włazi!

...a potem - nie otwierając piekarnika - skręcamy temperaturę na 150 stopni i trzymamy je tak jeszcze kwadrans. Najpierw 25 minut w 210°; potem 15 minut w 150°! Rezultat:

Patrzcie, jak urosły! Woda, margaryna, mąka, sól, jaja - żadnych spulchniaczy, żadnego proszku do pieczenia!

Czas na finał - pakowanie do ptysiów kremu! Na ptysia zrobionego z jednej łyżki ciasta przeznaczamy jedną łyżkę kremu. Tną się łatwo, nie kruszą szczególnie; ja osobiście lubię naciąć je jak bułki do burgerów, zostawiając z tyłu taki pudernicowy zawias:

Tę część pracy z kolei wyjątkowo lubię!

I w ten oto sposób powstały...

Żona przyszła do kuchni jeszcze zanim skończyłem nadziewać je kremem - i od razu miałem ptysia mniej!

Ptysie są chyba moją ulubioną słodką przekąską, ten blog nie mógł się więc bez nich obyć! Przy okazji: słowo ptyś jest samo w sobie na tyle śmiesznie brzmiące, że musiałem sprawdzić jego etymologię. Wikipedia podaje:

Petit-chou - co oznacza dosłownie „kapustkę”. Jest to nawiązanie do kształtu przypominającego kapuścianą głowę. Petit-chou wymawiane po polsku „pti szu” wyewoluowało do słowa „ptyś”.

Jest więc i segment edukacyjny! A co do słodyczy i edukacji, przerabialiśmy ostatnio temat maturalny związany z żywieniem - składniki, sprzęty kuchenne, przygotowywanie, wyjście do restauracji i tak dalej. Temat rozmowy zszedł na rozmaite słodycze, desery i inne guilty pleasures; uczennica stwierdziła wówczas, że jej ulubionym deserem jest kisiel. O, ja też lubię, zauważyłem; szczególnie taki polany słodkim mlekiem.

COOOOOO ALE JAK TO, zapytała młodzież. No i opowiedziałem im, że chyba już w przedszkolu karmiono moje pokolenie kisielem polanym posłodzonym mlekiem czy śmietanką. Zaciekawiło mnie, czy faktycznie jest to kwestia pokoleniowa - zapytałem więc dwóch kolejnych grup, czy słyszały o takiej metodzie serwowania kisielu na deser. Nie słyszały, więc rozbawiony napisałem o tym kolegom (w wieku zbliżonym do mojego). Ich reakcja?

COOOOOO ALE JAK TO KISIEL Z MLEKIEM HEREZJA JAKAŚ

Żadna herezja! Nie ma kisielu nad kisiel polany słodkim mlekiem, a Anglista jest jego prorokiem. By uchronić kisiel taki od kulturowego zapomnienia, podaję wam dziś bonusowy mini-przepis:

Składniki: kisiel (może być nawet instant, chociaż tradycyjny lepszy), kubek, zimne mleko lub śmietanka osłodzona wedle gustu

Przygotowanie: zrobić kisiel, polać zimnym mlekiem. Patrzcie, jakie robią się super mleczne macki po prawej!

Dolewać mleka, nie żałować!

Kisiel z mlekiem: nie pozwólcie, by historia głucho o nim milczała. Kilka dni później jedna z uczennic rzuciła po zajęciach: wie pan co, zrobiłam taki kisiel jak pan mówił - i nawet niezły!

Nawet niezły? Z ust nastolatki to glowing praise!