poniedziałek, 27 lutego 2023

Muzyczne Poniedziałki: I guess I'll always be just a rolling stone!

Kiedy wczoraj pisałem o kolejnym nastoletnim idolu z kart Teen Titans, w głowie od razu zaczęła mi grać poniższa piosenka! Ten melancholijny szlagier z 1962 przedstawia właśnie taki smutny los młodzieżowego gwiazdora, którego w komiksie doświadczał Sammy Soul/Murdock:

Ricky Nelson nie jest może współcześnie takim household name jak Elvis Presley - szczególnie w naszym kraju - ale były lata, kiedy konkurował z Królem na listach przebojów (12 rankingowych hitów Nelsona w latach 1958-59 na 11 Presleya). W artykule na stronie goldradiouk.com możemy zaś przeczytać:

In the late 1950s, Ricky Nelson wasn't just a teen idol. He was the teen idol.

Indeed, it's claimed that the December 1958 issue of Life magazine with Ricky on the front cover actually coined the phrase "teen idol" to describe him.

Warto też zauważyć, że zjawisko było z początku lat '60 na tyle nowe, że tytuł piosenki był zapisywany jeszcze osobno, jako Teen Age Idol! A oto okładka wspomnianego numeru Life:

Czy faktycznie termin "teenage idol" narodził się na właśnie tutaj? Jak zwykle przy takich językoznawczych dylematach - trudno stwierdzić! Z pewnością pomaga to jednak legendzie Ricky'ego Nelsona.

Osobiście pamiętam też Ricky'ego z występu w klasycznym westernie Rio Bravo. Ech, muszę sobie odświeżyć ten film!

niedziela, 26 lutego 2023

Panele na niedzielę: The Rock'n'Roll Rogue!

Nareszcie, czas wrócić do Tytanów! I cóż to za piękny powrót: przed nami młodociany idol rocka, łowcy głów, nowy kostium Wonder Girl (ale nie ten, o którym myślicie!) oraz nieco lekkiego rasizmu z lat '60. Hey, nobody's perfect! Historia: The Rock'n'Roll Rogue, autor: Bob Haney, data: wrzesień-październik 1969.

Chłopaki w tle przerażeni, zszokowani, zalęknieni

Okładka podkreśla rewolucję z ostatniego numeru - Wonder Girl odpuściła sobie już dziewczęcą tuniczkę i założyła doroślejszy kombinezon, który na lata stanie się jej głównym strojem. "Back off, tigers -- the NEW Wonder Girl is here!" brzmi jak echo wcześniejszej o trzy lata słynnej frazy, którą Mary Jane wprosiła się na łamy Spider-Mana...

The Amazing Spider-Man #42, 1966

...ale ciekawy jest kontrast - zamiast zalotnego "you hit the jackpot, tiger!" mamy wojownicze "back off, tigers!" Jak zwykle, może to być dzieło przypadku, ale w kontekście komiksiarstwa słówko "tiger" zawsze będzie chyba kojarzyć się z Mary Jane. Ale nie po nią tutaj przyszliśmy; co nowego u Tytanów, co tam dziś słychać w latach sześćdziesiątych?

Ano słychać rockowy koncert młodzieżowego idola:

Nazywa się Sammy Soul - i nie jest pierwszym młodzieżowym idolem, którego widzimy na kartach Teen Titans!

Spójrzcie tylko, jak szczerzą się Robin i Speedy! Dziewczęta na widowni wzdychają, Kid Flash wyraża pewien sceptycyzm wobec emocjonalnej autentyczności wykonawcy... ale nim wejdziemy w głębszą krytykę manufactured teen pop stars, Sammy Soul niespodziewanie zauważa kogoś za kulisami i daje dyla ze sceny!  

Oto trójka, której tak się przeraził - jego starsza kuzynka, jej mąż oraz nienazwany przedstawiciel organów ścigania ("fuzz")!

Powieść z 1941 przywołana przez Kid Flasha - What Makes Sammy Run? - opowiada o karierze biednego żydowskiego chłopaka, który (wszelkimi sposobami) robi karierę w Hollywood. Skąd u tradycyjnie średnio bystrego Wally'ego znajomość takiego tekstu kultury? Ano pewnie stąd, że w 1965 zaadaptowano ją na broadwayowski musical! 

Ciekawostka komiksowa związana z What Makes Sammy Run? - Jack Kirby, twórca stojący za sukcesem Marvel Comics, w wywiadzie pod koniec lat '80 odniósł się do tej książki w kontekście relacji w wydawnictwie. Kirby odszedł z Marvela czując, że albo sam zmienia się w bezwzględnego Sammy'ego Glicka, albo widzi tę postać w Stanie Lee:

KIRBY: Well, I realized I was creating something I didn’t want to create.

PITTS: But, how did–

KIRBY: Did you ever read “What Makes Sammy Run” by Budd Schulberg?

PITTS: No.

KIRBY: Read “What Makes Sammy Run”. Sammy, in that book, is the kind of a character you wouldn’t want to be responsible for developing. I felt that I was developing a Sammy– which I was, in Stan Lee. I felt it was my time to go.

Jak zwykle - wszystko w komiksiarstwie jest ze sobą jakoś powiązane! Ale wróćmy do Tytanów: publika rozczarowana ucieczką idola wznosi raban; dziewczęta wzdychające przed chwilą ze łzami w oczach teraz rzucają krzesłami, generalnie robi się ostro. Aby uspokoić publikę, Tytani sami wskakują na scenę:  

Piękne salto Robina na drugim panelu!

Dig the groovy new threads! Pierwszy krok w celu udobruchania widowni już wykonany, ale dla uczciwości trzeba też zwrócić wszystkim kasę za bilety. Podejmuje się tego Kid Flash:

"Have no fear... Kid Flash is here!" - hej, każdy superbohater musi jakoś zacząć pracować nad swoją catchphrase! Wally ma jeszcze przed sobą nieco roboty.

Ale o o właściwie chodziło z ucieczką? Przenosimy się do luksusowej rezydencji, gdzie Sammy może i żyje w luksusie - ale przez wszystkich dookoła jest traktowany jako dochodowa maszynka do robienia pieniędzy. Starsza kuzynka wraz z mężem oraz menedżer idola nie mogą się dogadać, kto właściwie jest opiekunem właścicielem chłopaka:

No i po gitarze!

Gdy dorośli się rozchodzą, Sammy zostaje zagadany przez Tytanów - przylecieli do niego swoim Titancopter pragnąc dowiedzieć się, co stało za ucieczką ze sceny. Czas na smutną historię!

"I got famous and made a lot of bread" - pieniądze są tak parokrotnie określane w tej historii!

Also: wow, is Wonder Girl coming on strong to that guy! Tym niemniej, Bob Haney prezentuje nam tu kolejną nastoletnią fantazję: młodociany idol nie jest korporacyjnym produktem z tekstami i muzyką pisanymi przez komitet; chłopak autentycznie cierpi, a jego muzyka płynie z duszy. Jasne, cierpienie jest trochę łatwiejsze w willi z basenem, ale Sammy przehandlowałby luksusy za kochającą rodzinę! Aww.

Gdy następnego dnia Sammy gdzieś przepada, Tytani postanawiają go znaleźć; pierwszą poszlaką jest zniszczona przypadkiem gitara: 

Zapowiedź z dolnej ramki nie kłamie!

Wewnątrz rozbitego instrumentu Tytani odnajdują przyklejoną karteczkę - ukochany wujek Matt tłumaczy na niej chłopakowi, że ruszył do Ameryki Południowej poszukiwać El Dorado. Sure, why not! Może brzmi to trochę jak wymówka wymyślona na szybko ("sorry, młody, ruszam szukać legendarnych skarbów za granicą, have a nice life - bye!"), ale nie bądźmy cyniczni! Sammy'emu to wystarczyło - bierze swój gwiazdorski helikopter (który najwyraźniej potrafi pilotować) i rusza do Wenezueli.

Ale nawet tam fani nie dają mu spokoju:

"EL SAMMEEE! BUENO! BUENO!"

No nie wiem, Sammy, może to przez ten helikopter? Jakiś taki mało dyskretny! Sammy ucieka wąskimi uliczkami przed ekstatycznym tłumem; nie chcę już być Sammym Soul, myśli; chcę być zwykłym chłopakiem, nazywam się Sammy Murdock! Hej, czy oznacza to, że jego wujek nazywa się...

...Matt Murdock?!

Przekonamy się już za chwilę! Sammy zostaje uratowany przez pomocnego chłopca imieniem Juan:

"My uncle... Matt Murdock..." - TAK!

Daredevil zadebiutował w 1964, nie ma więc mowy o przypadku! Podejrzewam, że to jeden z tych międzywydawniczych dowcipów; autorzy zarówno Marvela, jak i DC robili czasem takie stealth crossovers. Redaktorzy zapatrywali się na to różnie, ale widać w tym przypadku Dick Giordano uznał, że wesołe mrugnięcie okiem nikomu krzywdy nie zrobi. 

Hej, w końcu nawet młody Juan wie, że Matt Murdock jest mucho macho!

Tytani - podążając tropem Sammy'ego oraz jego nowego kumpla, Juana - docierają na odizolowany w dżungli płaskowyż, gdzie zaginął Matt. Zapowiada się jakaś draka a'la The Lost World, ale najpierw Bob Haney serwuje nam edukacyjny fakcik geograficzny:

Angel Falls, albo Salto Angel - najwyższy wodospad świata, 979 metrów!

Ledwie Tytani opuszczają Titancopter, zaczyna się akcja; dzicy łowcy głów atakują!

Włócznie! Zatrute strzałki!

Bob Haney znowu serwuje nam dosyć dyskusyjny obraz Ameryki Południowej, ale wątpię, by robił to kierowany złymi intencjami; agresywni tubylcy to raczej klisza wyjęta ze starych historii przygodowych. W 1981 zobaczymy przecież dokładnie to samo w kinowych przygodach Indiany Jonesa (które czerpały inspirację właśnie ze starych filmów)!

Może i rdzenna ludność ma włócznie i strzałki, ale i tak zostaje rozpędzona przez młodego asa łucznictwa. It's trick arrows time! 

Spójrzcie tylko na cutter arrows w trzecim panelu!

Gdy lokalsi czmychają do dżungli, Tytanom udaje się ponownie trafić na trop Sammy'ego - młodociany gwiazdor trafił w niewolę plemienia i celowo zostawiał ślady, by ktoś przyszedł mu z pomocą. He is in mucho troublo!

Ale przynajmniej wujek Matt się znalazł!

Wujek stracił pamięć, i to tylko pozwoliło mu przetrwać wśród łowców głów. Jak z ciężkim akcentem tłumaczy Juan, it is hees good luck, Sammy! These natives will not shrink the head of someone who has lost his memory! Ees taboo! That ees what save your uncle's life! A więc mamy dosłownych łowców głów! Tytani są na szczęście już blisko; Kid Flash robi zwiad wibrując przez palisadę i ściany więziennej chaty, co zaskoczony Juan kwituje gromkim CARAMBA!

Na miejscu Juana wstrzymałbym się jednak z karambowaniem -  bo jak Tytani wymyślą plan ratunku, to po prostu klękajcie narody. Wonder Girl podpierdziela cichaczem strój wioskowego szamana:  

"* Evil bird spirit! Kill! Kill!"

Gdy Donna odwraca uwagę lokalsów (i bądźmy szczerzy, odwróciłaby w tym stroju uwagę chyba każdego), Robin popisuje się lekkoatletyczną sprawnością i przesadza palisadę skokiem o tyczce:

Zgadzam się ze Speedym, fajny panel - a właściwie półstronicowy pinup!

Poison dart power meets psychedelic power in the pulsating panels of the panoramic pages of part three! - jak aliterować, to na całego! Rozumiem, że elementu psychedelic dostarcza Wonder Girl w stroju wielkiej kury:

Najlepsze są chyba te wielkie ptasie gały!

Jeńcy, po krótkim boju, oswobodzeni! Łowcy głów mają jednak przewagę liczebną, więc Speedy taktycznie zajmuje wąski mostek i osłania odwrót drużyny: 

"Horatio at the bridge" to Horatius Cocles, legendarna figura ze starożytnego Rzymu. Speedy nawet w żartach błyszczy klasyczną edukacją!

Postawiony pod metaforyczną ścianą, Speedy decyduje się na krok ostateczny:

Huh, has Speedy just straight-up killed those guys?

Nie widzimy, jak głęboka jest otchłań pod mostkiem - ale doliczmy tych nieszczęśników do listy ofiar Teen Titans!

Matt Murdock odzyskuje tymczasem pamięć (rychło w czas) i przypomina sobie, że przybył na płaskowyż w poszukiwaniu bogactw El Dorado. Ucieka więc Tytanom i rzuca się ku niedalekiej jaskini, gdzie zatrzymuje się dopiero nad tajemniczym podziemnym jeziorem:

"Now I wish you still had amnesia...!" - harsh, Sammy!

Podoba mi się sensowna interwencja Donny - chłopie, uspokój się, nie ryzykuj życiem; przecież ja to ogarnę bez zadyszki! I tak oto Wonder Girl daje nura w głębiny:

Klasyczny morał - chciwość nie popłaca, a prawdziwym skarbem są wujkowie imieniem Matt Murdock, których znaleźliśmy podczas przygód!

Ej, czy o kimś nie zapomnieliśmy? Gdzie Juan? Ay, caramba! Przyjaciel Sammy'ego został pojmany podczas ucieczki; wymyślenie kolejnego chytrego planu zajmuje Robinowi około 0.05 sekundy. Kluczowym elementem jest gwiazdorski helikopter Sammy'ego oraz przewożony nim system koncertowego nagłośnienia:

PICHU PICHU THE THUNDER GOD!

Kurde, sam Pichu Pichu oferuje prezenty? Sign me up! I ach, cóż to za niebiańskie dary:

"The Titans are magnifico!" - no raczej, Juan; piszę o tym od miesięcy!

I tak oto wszyscy dają dyla z płaskowyżu - Sammy, Juan, Tytani i Matt Murdock pospołu, zanim łowcy głów zorientują się, że dostali tylko wypchane trocinami lalki, nie autentycznych zmniejszonych ludzi. Nie wiem jak wy, ale ja sądzę, ze Robin nie docenia lokalsów; może też są fanami muzyki Sammy'ego i dobrze wiedzą, że załapali się na kolekcjonerskie figurki?

Wszystko dobre, co się dobrze kończy etc., etc.:

Oh crap, Donna, could you even be more creepy?

Ależ brakowało mi klasycznych Tytanów Boba Haneya! Owszem, ostatnie eksperymenty Marva Wolfmana, Lena Weina oraz Neala Adamsa demonstrowały nowsze trendy oraz zapowiadały nadejście Bronze Age...  ale co Silver Age silliness, to Silver Age silliness. Spójrzcie tylko, ile atrakcji upchał tu scenarzysta: nastoletni idol, kryzys na koncercie, zaginiony wujek, łowcy głów, El Dorado, kostium kury, podziemne jezioro! Nawet ten brak wrażliwości kulturowej mogę Haneyowi wybaczyć - i szczerze mówiąc, objawiał się on bardziej karykaturalnym akcentem Juana niż tym dzikim plemieniem jak ze starego serialu kinowego.

Dobrze, że Matt Murdock może wrócić do kariery Daredevila - pomachajmy mu na do widzenia, a my spotkamy się niedługo... na ostatnie już Panele na niedzielę z Tytanami w Silver Age! Został nam już tylko jeden jedyny zeszyt, również autorstwa Boba Haneya. Widzimy się więc w kolejną (miejmy nadzieję!) niedzielę, a na razie pożegnam was tytanicznym pozdrowieniem...

...peace, baby!

~.~

Missed an episode? Chronologiczną listę wszystkich naszych dotychczasowych spotkań z Tytanami możesz znaleźć klikając tutaj!

piątek, 24 lutego 2023

Magneto

Anglisto, zapytacie, czy jest jakaś marka komiksowa, która cię przytłacza? Czytasz te bzdury od dekad, ale czy są jakieś zakamarki komiksu superbohaterskiego, gdzie czujesz się czasem jak dziecko we mgle? No jasne! Są to X-komiksy, które stanowią de facto całe osobne pod-uniwersum Marvela (moim zdaniem ciekawsze oraz koncepcyjnie spójniejsze niż "główny" Marvel). Chociaż przeczytałem ich tony, zawsze wydaje się być ich więcej, więcej i więcej; mam wrażenie, że na każdy znajomy X-Factor znajdzie się piętnaście serii typu Excalibur, w których dzieje się... Profesor X tylko raczy wiedzieć co.

Nie znaczy to, że nie mam na tym polu doświadczenia - czytałem X-Men od samych początków w Silver Age, od oryginalnej piątki mutantów Stana Lee i Jacka Kirby'ego. Ówczesny magazyn - wtórny zarówno wobec Doom Patrol, jak i własnych komiksów Marvela z epoki - był raczej wydawniczą klapą; nowego życia nabrał dopiero w 1975 pod piórem Chrisa Claremonta (oraz z rysunkami Dave'a Cockruma, który wniósł tam sporo genów Legionu Superbohaterów z DC - jego Wolverine to przecież Timber Wolf z odpiłowanym numerem seryjnym).

W latach '80 X-tytuły zaczęły się mnożyć, a ja - z moją sympatią do nastoletnich postaci - poszedłem ku The New Mutants; przez tę dekadę towarzyszyli mi Cannonball, Magik, Wolfsbane i reszta dzieciaków. Lata '90 to prawdziwa eksplozja (lub X-plozja, by trzymać się nomenklatury!) komiksów z mutantami; jasne, trudno czytać X-Menów i nie znać Age of Apocalypse oraz podobnych eventów z epoki, ale ja wolałem przeczekać te trudne czasy razem z nową młodzieżą: towarzyszyli mi wówczas Jubilee, Chamber, Husk i reszta Generation X. Lata '00 to dla mnie głównie nowa inkarnacja The New Mutants - Academy X, z której wywodzą się Surge, Dust czy wiecznie zabawny Rockslide, zaś lat '10 nie śmiem jeszcze podsumowywać - lubię mieć kilka lat perspektywy historycznej!

Anyhoo, widzicie chyba, że w moich komiksowych podróżach wędruję - jak na nauczyciela przystało - razem z kolejnymi klasami i rocznikami młodych mutantów. Śledzę potem z pedagogicznym entuzjazmem ich kariery; o, Wolfsbane, pracujesz teraz w agencji detektywistycznej? Ładnie! Magik, jesteś jedną z Phoenix Five? Ale awans! Jubilee, teraz ty też jesteś mentorką młodego pokolenia? Przybij piątkę! Bardzo rzadko wracam jednak do głównych serii X-Menów, tak samo jak rzadko czytuję Avengers czy Justice League. Wolę pływać w tych pobocznych odnogach, w tych seriach o mniejszej skali - często znajduję tam więcej dobrej pracy charakterologicznej oraz ciekawszą kreskę.  

I jedno, i drugie znalazłem na łamach dzisiejszego komiksu. Oto Magneto Cullena Bunna z roku 2014!

Cullen Bunn jest autorem horrorów, najlepiej znanym chyba z wydawanej pod szyldem Dark Horse serii Harrow County - na tyle popularnej, że nawet doczekała się ostatnio adaptacji jako planszówka. Styl horroru jest wyraźnie wyczuwalny na łamach dzisiejszej serii, gdzie Magneto - wieloletni antagonista X-Menów - nie pojawia się bynajmniej od razu na pierwszej stronie. O nie; he's the boogeyman, he's the monster in the dark - słyszymy relacje świadków, którzy mieli niefart go zobaczyć... 

To drobiazg, ale doskonale budujący nastrój; przyjrzyjcie się granicom kadrów! Nie są równiutkie i czyste; tusz wylewa się z nich, "brudzi" - oczywiście celowo - białe przestrzenie pomiędzy panelami, tak zwane "gutters".

...później zaś widzimy na ulicy jedną z jego ofiar. Na tym etapie komiksowej sagi Magneto jest osłabiony, to już nie bóg jednym gestem zgniatający łodzie podwodne i ściągający asteroidy z orbity; teraz, starszy i bardziej zmęczony, jest zmuszony pracować z metalowymi plombami czy spinaczami. But if anything, it makes him even more scary.

Kiedy Magneto zostaje narratorem, jego wzrok (i nasz - o co sprawnie dba artysta, Gabriel Hernandez Walta) naturalnie wędruje do wszystkich tych małych metalowych obiektów, których pełne jest nasze otoczenie. It's properly chilling!

Gdy widzimy po raz pierwszy naszego protagonistę, dzieje się to w bardzo stonowanych scenach; to zwykły mężczyzna w czarnym golfie, spokojnie robiący sobie kawę w motelu. Spokojnie planujący cudzą śmierć - oczywiście, jak wierzy, uzasadnioną; planuje zemścić się na kolejnym mordercy mutantów. I może ten morderca oddał się już w ręce policji... but a whole 'nother brand of justice is coming to him:

Co za wejście! To już nie Magneto - barwny łotr z Silver Age w czerwieni i fiolecie; to już niemal nadnaturalny, mroczny Spirit of Vengeance. Używam tego sformułowania celowo - czarny strój z akcentami bieli przypomina mocno nowego Ghost Ridera, który debiutował właśnie w 2014; ciekawe, czy to zamierzona paralela?

Widać to chyba i bez mojego komentarza, ale podkreślę - Gabriel Hernandez Walta is absolutely killing it as an artist, a kolorystka - Jordie Bellaire - doskonale czuje nastrój grozy. Nic dziwnego: doczekała się nagrody Eisnera między innymi za pracę przy komiksowych X-Files! Im więcej o tym myślę, tym bardziej wszystko nabiera tu sensu: Magneto już od pierwszego zeszytu budzi skojarzenia z Archiwum, a gdyby w drugim numerze śladem Mistrza Magnetyzmu ruszyli Mulder i Scully, pokiwałbym pewnie głową i pomyślał no pewnie, no tak, oczywiście. Tym razem, po prostu, to monster of the week jest protagonistą.

Magneto - nawet osłabiony - nadal jest czymś więcej, niż tylko mordercą czy potworem w ciemności; jest siłą natury, co Bunn podkreśla niejednokrotnie!

Szybki aside: rozpływam się tu w pochwałach, więc uczciwie przyznam, że Magneto to mój ulubiony łotr Marvela - a może i ulubiony komiksowy złoczyńca, kropka. Standardową fanowską odpowiedzią na pytanie o ulubionego łotra wydawnictwa jest zwykle Doktor Doom - i ja sam też kocham dobrego Doktora; he's so gloriously over the top, he's so endlessly entertaining! Magneto jest dla mnie jednak więcej niż tylko entertaining; jest charakterologicznie fascynujący.

Jest on, moim zdaniem, jednym najdoskonalszych przykładów komiksowej evolution by iteration. Zaczynał w Silver Age jako dwuwymiarowy maniak marzący o WŁADZY NAD ŚWIATEM! (koniecznie wielką czcionką i z wykrzyknikiem); później, w erze Claremonta, doczekał się pierwszego głębszego zniuansowania jako ofiara Holokaustu. 

Retrospekcje w okupowanej Polsce!

Później, na przestrzeni dekad, każda pisząca go osoba dokładała swoją cegiełkę do charakteru Erika/Maxa/Magnusa. Wiele z tych cegiełek było banalnych lub marnych - te filtrował czas oraz czytelnicze uznanie. Kilka z nich okazało się jednak trwałych; seria po serii, charakteryzacja po charakteryzacji, otrzymaliśmy w końcu po sześćdziesięciu latach pracy (równa sześćdziesiątka stuknie we wrześniu tego roku!) złożony i interesujący portret.

Ale Anglisto, zapytacie, przecież dobry powieściopisarz czy powieściopisarka jest w stanie stworzyć angażującą, złożoną psychologicznie postać samodzielnie, w parę miesięcy czy lat; a ty zachwycasz się tu, że Magneto jest świetnym łotrem... po sześciu dekadach pracy? Macie jak zwykle rację, ale Magneto ma coś, czym te "oryginalne" postacie o indywidualnym autorstwie nie dysponują: historyczny autentyzm. Nie wchodząc w pretensjonalne wywody, w jego przypadku czas jest składnikiem, a upływ realnych lat to technika literacka. Magneto - przez większość swego istnienia postać zaangażowana społecznie - odbijał trendy oraz wrażliwości kolejnych dekad; czasem bywał lustrem karykaturalnym, ale kolejne jego wersje wygładzały, ulepszały oraz reinterpretowały takie niedoskonałości.

Jak pogodzić to, że był wojownikiem o prawa mniejszości oraz rasistowskim ekstremistą? Zarówno terrorystą, jak i głową własnego państwa? Ofiarą jednej z największych zbrodni w historii ludzkości oraz wielokrotnym mordercą? Jest coś niebywale ikonicznego w tej postaci; kolejne pokolenia twórców i twórczyń coraz świadomiej wydają się podkreślać, że Magneto jest karą, na którą sami sobie, jako ludzkość, zasłużyliśmy.

"You no longer fit my picture of a mutant" - czy Magneto tylko ironicznie parafrazuje filozofię morderców... czy może jednak uczciwie się z nią zgadza?

Cullen Bunn - nie on pierwszy zresztą - bardzo mocno nawiązuje do wszystkich tych warstw tożsamości i historii. Holokaust wraca w retrospekcjach; jego echo wybrzmiewa w kolejnych tragediach: hekatombie szesnastu milionów mutantów na Genoshy, późniejszym Decimation (z "No more mutants" padającym z ust Scarlet Witch) czy dosłownych obozach koncentracyjnych, które budują kolejni wrogowie homo superior. To często bardzo ciężkie metafory... ale wszystkie czemuś służą, i niejednokrotnie są punktem wyjścia do ciekawych refleksji.  

"...but conviction."

Chociaż Magneto jest protagonistą tej serii, Bunn ma pełną świadomość, że na pewno nie bohaterem. Tak, okresowo kolejny autor lub kolejna autorka próbuje odkupić winy Erika, zmazać jego przeszłość, pozwolić mu działać ramię w ramię z X-Menami. Ale przecież pewnych win nie można odkupić, bolesnej przeszłości nie można zapomnieć, zaś nawet najlepszy X-Menowski PR nie pozwoli ludzkości zapomnieć, że Magneto to widmo zrodzone z ruin, obozów i śmierci. Widmo, na które sami sobie zasłużyliśmy; widmo, którego nie można oczyścić, zrehabilitować, udomowić. To, że próbowano - tekstualnie i metatekstualnie - to kolejna siła ewolucji tej postaci; we tried, and we failed time and time again.

Magneto jest najbardziej efektywny jako łotr - ale, pomimo całej charyzmy, może być raczej obiektem refleksji niż podziwu.

I kolejna rzecz, dzięki której Magneto jest tak potężną figurą - jego motywacje są całkowicie zrozumiałe. Są wręcz, jak to u najlepszych łotrów, szczytne; obrona uciśnionych, sprawiedliwość za krzywdy, postawienie tamy fali nienawiści. Rozumiemy go; zgadzamy się z nim. On po prostu idzie w swoich metodach o krok dalej, niż my byśmy poszli... a potem jeszcze o krok. Z punktu widzenia każdej stygmatyzowanej mniejszości bardzo łatwo zrozumieć, jak atrakcyjną figurą może być Magneto; zgoda, jest mordercą, ale jest zarazem obrońcą. Mścicielem.

He's more of an avenger than the Avengers are.

Pod koniec serii - drobny spoiler - Magneto ponownie staje twarzą w twarz z oprawcą z obozu, esesmanem Hitzigiem (mniejsza z tym, jak - it's comic book stuff). Dostajemy wówczas jedną z najlepszych kwestii destylujących charakter naszego protagonisty:

"...are the furnaces still burning?"

You know they are!, krzyczy Magneto; to oczywiste. Na pierwszym poziomie - tak, ponieważ ta nienawiść nadal istnieje; ponieważ od wojny pewne rzeczy się nie zmieniły. Na drugim - tak, ale to ja podsycam ogień. Na trzecim...?

"As it should."

Cullen Bunn uwielbia tę postać - podkreślał w wywiadach, że jego marzeniem jest zostać zapamiętanym za wkład do portretu Mistrza Magnetyzmu. Ambitny cel, ale - moim zdaniem - spełniony! Nie wiem, czy Magneto z 2014 to definitywna seria prezentująca postać... lecz jest naprawdę blisko, i trudno byłoby mi podać z miejsca kontrkandydata.

Największy feler komiksu wynika - jak w wielu tytułach z tego okresu - z polityki wydawniczej Marvela. Finał historii zbiega się z... a może nie tyle zbiega, co jest wymuszony przez apokaliptyczne wydarzenie Secret Wars, czyli plus-minus marvelowską wersję wcześniejszego o trzydzieści lat Crisis on Infinite Earths DC. Zamiast osobistego zwieńczenia osobistej historii mamy więc widowisko z fajerwerkami, worlds ending i podobny comic book nonsense - lecz nawet w tych dekoracjach Bunn stara się jednak pożegnać postać z odpowiednim patosem (w obliczu zagłady całego świata jest tam nieco wspomnień, nieco interakcji z córką; mogło być gorzej). Nie wiem jednak, czy w pełni uczciwie byłbym w stanie polecić tę serię jako punkt wejścia; sporo w niej różnych X-konceptów, które stanowią wartość dodaną i pogłębiają wrażenie z lektury. Jeśli nigdy nie mieliśmy w ręce Messiah Complex z 2007, to pojawiający się Predator X będzie po prostu jakimś tam białym potworem; jeśli nie czytaliśmy Mutant Massacre z 1986, to Marauders będą po prostu złymi klonami. Bunn jest na tyle sprawnym scenarzystą, by sygnalizować role wprowadzanych postaci - ale czym innym jest rozumieć, że te mają one jakąś wzajemną historię, a czym innym jest ją pamiętać i czuć. Bez przesady, oczywiście; narracja nadal będzie klarowna oraz sensowna, ale niektóre emotional beats stracą na intensywności.

But it's an X-book, so the labyrinthine continuity is a given. Hej, przewija się tam nawet Sugar Man!

Okładki też są super!

X-komiksy są nosicielami tych samych genów, które tak kochałem w starszym Legionie oraz Doom Patrol. Wspominam tu często, że jak na "House of Ideas" Marvel zaskakująco sporo tych ideas zerżnął od DC; pamiętajmy jednak, że nie jest to czarno-biała good guy/bad guy situation. Po pierwsze: często inspiracje te były związane po prostu z międzywydawniczymi ruchami kadrowymi artystów oraz scenarzystów; ot, choćby taki Dave Cockrum, który wziął swojego lubianego Timber Wolfa z Legionu i przerobił go na Wolverine'a. Po drugie: nawet jeśli Marvel podbierał wyjściowy koncept (Doom Patrol X-Men), to późniejsze lata odrębnej twórczej ewolucji zmieniały kopię w nową, oryginalną i osobną gałąź. Nikt chyba nie może dziś uczciwie powiedzieć, że Legion Superbohaterów, Doom Patrol oraz X-Men to jedno i to samo! Chociaż komiksy te łączy wspólne DNA, lata dojrzewania poprowadziły je w indywidualnych kierunkach.

Dzięki tej właśnie ewolucji otrzymujemy postacie oraz tytuły takie jak Magneto. Uwielbiam Legion, uwielbiam Doom Patrol, ale trudno na ich kartach znaleźć łotra podobnego kalibru! Mistrz Magnetyzmu - jak każda chyba ewoluująca przez dekady postać komiksowa - bywa pisany lepiej lub gorzej, ale Cullen Bunn rozumie go moim zdaniem jak starego znajomego. Jeśli więc Magneto nie jest wam obcy i chcecie zobaczyć go we współczesnej interpretacji, w solowej serii z zacięciem horroru a'la X-Files  - moim zdaniem warto!

poniedziałek, 20 lutego 2023

Muzyczne Poniedziałki: In an age of darkness light appears!

Greta Van Fleet - amerykański zespół założony w 2012 - jest ponoć zmęczony stałym porównywaniem ich do Led Zeppelin, więc gratisowo dam im szybką wskazówkę na przyszłość: jeśli nie chcecie być porównywani do Led Zeppelin, to może nie pakujcie frazy "lands of ice and snow" do kawałka otwierającego krążek. Album Anthem of the Peaceful Army zebrał mieszane recenzje; niby fajny rock, ale muzyczne inspiracje faktycznie są tak mocne, że kapela ociera się o bycie tribute band ("rock revivalists", pisze The Rolling Stone). I faktycznie, późniejsza część płyty trochę już mnie znudziła, ale pierwszy kawałek to sześć minut solidnego grania!     

O tym konkretnym utworze można przeczytać w The Rolling Stone właśnie:

...the spooky, mellotron-laced “Age of Man,” which the band demoed during an idyllic mountain cabin retreat in Chattanooga, Tennessee.

“We were isolated in the mountains on this perch looking over a range of hills in this rustic cabin right down the right from a graveyard,” Josh says. “If there’s a haunted fucking cabin, this would be the one. It was quite an experience. We set the drums up in this big room in front of a fireplace. We wanted to get out into more of a wilderness setting because that’s where these things become clear. Jake would get nice and drunk and talk to the spirits. I’d step out on the balcony and look down, and he’d just be drunk and talking off into space like nothing existed.”

Wśród nagród zdobytych przez zespół znajduje się... Fryderyk za najlepszy album zagraniczny z 2019? Pewnie dlatego Biedronka (mecenas kultury, pamiętajmy) rzuciła go niedawno na półki koło stoiska z kapustą!

Nieweryfikowalna teoria: amerykański zespół dostał Fryderyka, bo tworzący go bracia noszą swojskie nazwisko Kiszka; ktoś u nas zobaczył, zaśmiał się - a potem wszystko potoczyło się już samo.

piątek, 17 lutego 2023

Komiksiarstwo na ekranie: Black Adam / Black Panther: Wakanda Forever

Rozumiem, że wspólnym mianownikiem jest "black"?, zapytał kolega V., gdy skonfrontowałem go z planami napisania jednego wpisu o obu filmach. Tak - a do tego, co tu kryć, żaden z nich nie poruszył mnie wystarczająco, by zasłużyć na pełnowymiarowy tekst! Jak zatem z perspektywy komiksiarza-hobbysty wypadają Black Adam oraz Black Panther: Wakanda Forever?

Spoilerów poniżej są mniej więcej dwa (2) wory - dajcie spokój, oba te filmy wyszły w zeszłym roku!

Na pierwszy ogień idzie Black Panther: Wakanda Forever - po świetnym trailerze miałem wysokie oczekiwania! Niestety, jak to czasami bywa - mogłem spokojnie na samym trailerze poprzestać; zbudowany na jego podstawie obraz w mojej głowie przerósł to, co finałowo dostaliśmy.

Nie chcę sugerować, że to zły film; it's fine, it even has its moments of brilliance - but overall, it just felt kinda soulless. Zdecydowanie najlepszy wydał mi się sam początek, w którym rozgrywana jest żałoba po śmierci T'Challi; zdjęcia są świetne, stroje - fantastyczne (do tego zresztą przyzwyczaiła nas już pierwsza część), a grająca królową Ramondę Angela Bassett  wnosi na ekran mnóstwo charyzmy i emocji. 

"Jest super", oceniła królową moja żona. Angela Bassett doczekała się za tę rolę Złotego Globu - pierwszego przyznanego komukolwiek za aktorstwo w filmie Marvela!

Film skorzystałby jednak z mocnego cięcia - nie tylko scen, ale wręcz postaci i całych wątków. Czuć ciężar budowania uniwersum; większość rzeczy, z których osobiście bym zrezygnował to właśnie podbudowa do innych projektów. Cały wątek z contessą de Fontaine oraz Everettem K. Rossem (granym przez Martina Freemana) siedział na tym filmie jak pasożyt, wyłącznie - wydaje mi się - by nadać tym postaciom nieco rozpędu do przyszłych filmów i seriali; obyłbym się też bez Riri Williams, ale nadchodząca serialowa Ironheart domaga się fundamentów. Zamiast być wartością dodaną, czułem - jak w przypadku Eternals - że mamy do czynienia z cameos o wartości ujemnej; ani nie oddano postaciom sprawiedliwości (wszystko jest tak pospieszne!), ani film nie skorzystał narracyjnie na ich występie. 

Za to ile ładnych krajobrazów! Skoki proporcji obrazu na Disney+ wynikają z przygotowania filmu pod IMAX; widać od razu, która scena miała być w efektownym 3D.  

Główny konflikt - Wakanda rywalizująca z Atlantydą Talokan - to dobre zestawienie; kiedy dwa magiczne komiksowe królestwa wchodzą ze sobą w konflikt, problemy polityczne (jak kwestie izolacjonizmu i interwencjonizmu) doczekują się rozrywkowo-superbohaterskiego podkręcenia. Talokan czerpie wizualnie z estetyki mezoamerykańskiej i wypada to całkiem nieźle; twórcy podawali wiele powodów, dla których nie zdecydowali się na komiksową Atlantydę... ale podejrzewam, że przyczyna jest najprostsza z możliwych - Aquaman.    

Tenoch Huerta wygląda nieźle jako Namor; zachowano nawet szpiczaste uszy oraz skrzydełka u stóp!

Czegoś mi jednak brakowało w charakterze podwodnego monarchy! Jest dobry, ale chętnie zobaczyłbym go jeszcze odrobinę bardziej aroganckiego i agresywnego; w tym przecież tkwi urok komiksowego Namora. Siedzę ostatnio w komiksach z X-Menami (Namor, jako mutant, występuje często z tą grupą) i władca Atlantydy zawsze dostarcza mi rozrywki; jest raczej pozytywną postacią, ale jako antybohater może pozwolić sobie na drwienie z konwenansów, bezczelną krytykę pozostałych postaci oraz rozmaite królewskie kaprysy (nie mówiąc o królewskim ego). Tenoch Huerta, tymczasem, is almost a bit too charming; z drugiej strony zaś trudno traktować go jako pozytywną postać, skoro (spoiler!) utopił królową Wakandy.

Jasne, dopiero po tym występku cały finał (Shuri decydująca się nie napędzać spirali zemsty) nabiera tak naprawdę emocjonalnej wagi i robi się ciekawy... ale trudno będzie patrzeć na ekranowego Namora i nie pamiętać, ze w pierwszym występie he straight-up murdered that one cool lady. Ale dobra; nie każda postać musi przecież być odbiciem jeden do jednego komiksowego pierwowzoru! 

Ubawiło mnie za to ekranowe wywodzenie jego imienia od "El Niño sin Amor", "a boy without love". Głupkowate? Pewnie, ale oryginalnie Namor to po prostu "Roman", "Rzymianin" wspak - Bill Everett chciał, by brzmiało "starożytnie i dostojnie". Czuję więc, ze trzymamy się pewnej (nieprzesadnie mądrej) tradycji etymologicznej!

Zastanawiałem się, jak będzie wyglądała filmowa zbroja Ironheart. Okazuje się, że ma... silniki w kształcie serduszka na plecach? A bit on the nose if you ask me, but sure, why not!

Black Panther: Wakanda Forever zawiera w sobie naprawdę dobry film - powtórzę raz jeszcze, zdjęcia i kostiumy to często uczta dla oka - ale jest on zagrzebany pod zbędnymi wątkami, które męcząco go wydłużają. Shuri powstrzymująca się od zemsty za śmierć matki w imię etyki (oraz realpolitik!) to przecież potężna emocjonalna bomba; szkoda, że zamiast dodatkowo ją podkreślić ganialiśmy po Stanach w B(C?)-plot z agentem Martinem Freemanem. Byłbym zaś kompletnie pod wrażeniem, gdyby Namor w swoim pierwszym ekranowym występie dostał a good, clean win; w komiksach nadlatujący władca Atlantydy (krzyczący koniecznie IMPERIUS REX!) to przecież niemal jak nadlatujący Superman, a tutaj ten potężny i doświadczony monarcha z trudem ogarnia własnych generałów oraz został - thanks to some sci-fi mumbo-jumbo - sklepany przez kobietę, która ledwie założyła kostium Black Panther.

Nie chodzi mi tu absolutnie o nerdowską licytację na power levels; brakuje mi po prostu w MCU jakiegoś antagonisty, który wszedłby z przytupem i wygrał - byłaby to lepsza inwestycja w kolejne części serialu niż wszystkie poboczne wątki pobocznych postaci. Come on, you know you like it; Namor wygrywa, Wakanda w gruzach, nasi bohaterowie i bohaterki na wygnaniu - ale mamy tę iskierkę nadziei w postaci ocalonego syna T'Challi; it would be "The Empire Strikes Back" serii, a scenariusz Black Panther 3 pisałby się właściwie sam.      

OK, dosyć o Black Panther - czas na Black Adama! Nie powiem, tutaj z kolei moje oczekiwania były bardzo niskie; film był w produkcji przez długie lata, a jak kończy się przegotowanie materiału, dobitnie pokazuje przykład Wonder Woman 1984. Nie zachęcały pierwsze recenzje na które wpadłem; odpuściłem sobie wyjście do kina po przeczytaniu, że Dwayne Johnson's Anti-Hero Movie Is Anti-Entertaining (śliczny tytuł recenzji!). A jednak...

Powiem tak: Black Adam to film, w którym wrestler The Rock nawala się z samym diabłem; nie wiem jak wy, ale ja włączam kino komiksowe właśnie po takie atrakcje! 

The Rock nadal charyzmatyczny jak niegdyś w ringu!

Pisząc o Black Panther starałem się podkreślić, że nie jest to zły film; tutaj pragnę zaznaczyć, że Black Adam nie jest filmem dobrym... but it is entertaining as all get-out! Trochę w tym na pewno uroku samego DC, which right now is the movie underdog; trochę mojego własnego sentymentu do Justice Society, którą to drużynę lubię bardziej niż niezaprzeczalnie popularniejszą Justice League; trochę też na pewno moich oscylujących w okolicach zera oczekiwań. Powiem wam jednak, że pewnego wieczoru zrobiliśmy sobie z żoną drinki, odpaliliśmy Black Adama... i bawiliśmy się wcale nienajgorzej!    

Pierce Brosnan jako Doktor Fate! 💖

Może to właśnie klucz do mojego udanego wieczoru z Black Adamem: oglądałem go bardziej jako Justice Society flick niż cokolwiek innego. We wspomnianej wcześniej recenzji Alonso Duralde pisze:

The idea of introducing new heroes with powers first, origin later, seems appealing on paper, but knowing nothing about the Justice Society and its members doesn’t make them particularly interesting adversaries for our anti-hero protagonist.

Myślę, że dlatego właśnie nasze opinie tak się rozjeżdżają! Alonso nie czuł więzi z JSA, ja tymczasem znam i kocham te postacie od długich lat; nie potrzebuję wprowadzenia, by cieszyć się, klaskać i wołać z kanapy yay, Cyclone! Atom Smasher! Wooo! 

W ich rolach: Quintessa Swindell (what a cool name!) oraz Noah Centineo! Pseudonim tego drugiego wywodzi się od faktu, że "atom smasher" to trochę starsza nazwa maszyny, którą współcześnie nazwalibyśmy akceleratorem cząstek. IT WAS COOL IN THE NINETIES, OK?

Drużyna ma kilka efektownych scen akcji, a w ich interakcjach jest odpowiednia doza humoru oraz duszy komiksowej JSA - w statut której wpisany jest niemal rodzinny charakter oraz stałe przekazywanie pałeczki z pokolenia na pokolenie. Doktor Fate jest w Black Adamie dostojnym seniorem, Hawkman to surowy i nieco już zniecierpliwiony nauczyciel ("You. Me. After mission." bawiło mnie za każdym razem), Cyclone i Atom Smasher to nowe pokolenie. 

Szczególnie chwyciła mnie za serce obecność Cyclone, Maxine Hunkel. Początkowo w filmie miała pojawić się Stargirl - inna młoda członkini JSA - ale jej twórca postawił weto, gdyż występowała akurat we własnym serialu; w rezultacie postawiono na Maxine... która pochodzi z rodziny z tradycjami!

Otóż Maxine jest wnuczką pierwszej zamaskowanej superbohaterki - Ma Hunkel, w kostiumie znanej jako Red Tornado:   

Wonder Woman, eat your heart out! Poważnie - Ma Hunkel pojawiła się w 1939, zaś w 1940 przywdziała strój Red Tornado; Wonder Woman (nieważne jak liczyć) jest przynajmniej o rok późniejsza.

Widać oczywiście, ze Red Tornado to głęboko komiczna postać - jedna z pierwszych (jeśli nie pierwsza!) parodii superbohaterów - ale DC i tak lubi się nią szczycić jako "historyczną pierwszą superbohaterką". Ron Goulart pisze na łamach The Encyclopedia of American Comics:

"Anticipating Wonder Woman, that monumental creation of William Moulton Marston, possibly even influencing it, Mayer chose a woman to be his costumed avenger, remaking the formidable Ma Hunkel into the even more formidable Red Tornado. Actually the people in the strip never knew the true sex of the Tornado. They only knew that this bulky figure in the red flannels, bedroom slippers, cape, and inverted stew pot could be counted on to tackle all sorts of criminals from the biggest to the smallest".

Ma Hunkel nadal pojawia się okazjonalnie w komiksach; pełni rolę opiekunki muzeum Justice Society oraz zespołowej uwielbianej babci. Maxine, jej wnuczka, ma już faktycznie moce związane z wiatrem - nie tylko garnek na głowie i ciężką rękę na złoczyńców!

Jeszcze trochę Ma Hunkel z epoki!

Rozumiecie więc moją radość - obecność Maxine na ekranie implikuje istnienie Ma Hunkel. Nie będę mówił, że Black Adam to perła kinematografii, ale przy podobnych smaczkach powiązanych z JSA szczerzyłem się szeroko - dla fanów był tam nawet całkiem zaskakujący twist związany z Hawkmanem, który fajnie zakpił z moich komiksowych oczekiwań!

I jeszcze jedno: w portretowaniu JSA czułem sympatię do materiału źródłowego, której brakowało mi w Black Panther. W filmie Marvela czuć asekuracyjny bufor autoironii; weźmy na przykład scenę, gdy widzimy Midnight Angel, nową zbroję elitarnej gwardii Wakandy. Nazwa zostaje z miejsca ironicznie skrytykowana w szybkim gagu - ale po co? Zgoda, nie jest to może najlepszy z komiksowych kryptonimów, ale:

A) skoro jest średni, to może nie ma sensu wyciągać go na ekran;
B) a skoro już bierzemy go do filmu, to może lepiej byłoby... make Midnight Angels cool first?

Nie wiem do kogo adresowany jest tego typu humor; osoba bez znajomości materiału źródłowego wzruszy tylko ramionami i pomyśli e, to jakiś żarcik dla komiksiarzy... a komiksiarze zobaczą potencjalnie lubiany koncept zredukowany do puenty niezbyt miłego dowcipu. Wiem, wiem, wczytuję się w jedną throwaway line, ale takie pojedyncze kwestie składają się na nastrój całości! Wydaje mi się, że filmowy Marvel siedzi okrakiem na płocie z jednej strony mówiąc "ooo, ale komiksy są super!", a z drugiej "hehe, ale komiksy są głupie, nie to co MY W FILMACH". Pierwszy przyznam, że komiksy to niewyczerpana żyła durnot, ale złośliwe śmianie się z nich to podcinanie gałęzi, na której się siedzi; o ile inna byłaby wymowa żartu, gdyby ripostą na krytykę nazwy było japa łysa, Midnight Angels super nazwa, patrz jak ekstra walczę! Albo inaczej: jak widownia ma być entuzjastyczna wobec komiksowych konceptów, skoro nawet same postacie nie są?

Ale wróćmy do Black Adama! Cały marketingowy hook z "superbohaterem, który zabija wrogów" to oczywiście bzdura; nie jest to żadna nowość w gatunku - nawet członkom JSA czy samemu Batmanowi zdarzyło się uśmiercać łotrów już w latach '40. Zawsze jednak mogę mieć nadzieję, że tagline ten zaintryguje edgy kids od The Boys czy Invincible... i może jakaś część z nich uzna nawet, że wielopokoleniowa, rodzinna JSA to fajny koncept! Szczerze mówiąc, w finałowej wersji filmu nie ma zresztą brutalności ponad miarę - Black Adam strzela prądem i węgli czasem żołdaków na skwarki, ale to zdecydowanie stylizowany, odrealniony CGI-fest. W sumie jedyną sceną naginającą nieco klasyfikację PG-13 jest finałowy los głównego łotra:

lol, diabeł XD

Sabbac nie jest szczególnie ciekawym przeciwnikiem - ale za to jest czerwonym rogatym diabłem z pentagramem na piersi, i już samo to wnosi wartość rozrywkową! Ej; nigdy nie mówiłem, że będzie to głęboka rozrywka. Wiemy też doskonale, że w komiksach z Kapitanem Marvelem/Shazamem wszyscy czerpią siły ze słów mocy będących akronimami: SHAZAM od Salomona, Herkulesa, Atlasa i tak dalej; mój ulubieniec IBAC od Iwana Groźnego, Cesare Borgii, Atylli Huna oraz Caliguli. Sabbac nie wypadł sroce spod ogona; jego patroni to Satan (a co!), Aym, Belial, Belzebub, Asmodeus oraz Crateis (ten ostatni - zamiast demonicznej rozpoznawalności - wnosi głównie literkę "C", ale nawet w piekle od czegoś trzeba najwyraźniej zacząć). Chociaż Sabbac nazywa się pięknie, pamiętnym bym go nie nazwał; w wrestlingowym slangu (gra tam przecież The Rock!) określiłbym go jako typowego jobbera - wychodzi na ring, popuszy się, ale generalnie jego główną funkcją jest ładnie zebrać oklep od gwiazdy widowiska.     

Nie chcę męczyć tych wrestlingowych analogii, ale Black Adam to naprawdę trochę wrestling show z efektami specjalnymi. Scenariusz jest pretekstowy, a całość działa bardziej dzięki charyzmie gwiazd niż czemukolwiek innemu; ba, Black Adam ma dosłownie swoją wrestlingową theme song towarzyszącą wejściu na ring - w jego pierwszej dużej sekwencji akcji gra Paint It Black.

Myślę, że innego podsumowania temu filmowi nie potrzeba - you either roll with it or you don't.

No i w końcu: trochę oczywiście się droczę z tym "black" jako jedynym wspólnym mianownikiem. Oba filmy rozgrywają się w fikcyjnych krajach dysponujących magicznym supermetalem; oba opowiadają o superbohaterach-monarchach; oba poruszają kwestię suwerenności, interwencjonizmu i izolacjonizmu. Ciekawa jest odmienna wymowa finałów; Shuri de facto oddaje tron innemu pretendentowi, ale przyczynia się do kontynuacji systemu (chociaż swoją decyzją rozdziela role monarch oraz superhero); Black Adam siada zaś na tronie, po czym - zapytany how it feels - odpowiada jednym słowem: wrong, po czym rozbija go piorunem. W obu przypadkach mamy więc świadome zaprzeczenie obrazowi monarchy jako nadludzkiego bytu z boskiego nadania ("superbohatera", mówiąc inaczej); szczególnie Black Adam opowiada się przeciwko status quo, przeciwko staremu porządkowi. Komu oddaje władzę? Ludowi, oczywiście; scena ze społecznością Kahndaqu walczącą z magicznymi zombie nie ma może przesadnego kopa jako widowisko, ale jest kluczowa pod kątem symbolicznym - power to the people and all that.  

Black Panther: Wakanda Forever is a superhero movie with ambitions - and it often fails; Black Adam, on the other hand, is a superhero flick with very little ambition at all - and somehow, in spite of it, it still occasionally succeeds. Oba na pewno można docenić; zależy pewnie, czy jesteście w nastroju na docenianie ambitnej porażki czy przypadkowego sukcesu.

Me? Well, I just like watching JSA on screen!