piątek, 30 czerwca 2023

Knédżi: ogry, Chinatown, dysleksja i prawa autorskie!

Czy to pierwsze Knédżi wakacyjne? Chyba już tak; rok szkolny oficjalnie zakończony, zostało jeszcze tylko trochę formalności! Dziś w karcie dań mamy piękną równowagę: dwie pozycje beletrystyczne, dwie nonfiction. Say the words, Blade!

A jakże!

Pierwszą pozycją będzie...

Adrian Tchaikovsky już się na tym blogu przewinął - przypadł mu nawet zaszczyt otwierania pierwszego w ogóle wpisu z cyklu Knédżi! To sprawny oraz nagradzany autor współczesnej science fiction; byłem więc nieco zaskoczony, że Ogres wydają się korzystać z estetyki fantasy. Ale czy na pewno...?

Ta krótka powieść opowiada o świecie w realiach plus-minus rewolucji przemysłowej, w którym obok siebie żyją dwa gatunki: ludzie oraz tytułowe ogry. Ogry są większe, silniejsze, mięsożerne; niekoniecznie muszą być ludojadami, ale i takie historie o nich krążą. Najogólniej rzecz biorąc, jest to po prostu rasa landlordów - ludzkie wioski stanowią ich dziedziczne lenna, zajeżdżają do nich od czasu do czasu z pańską wizytą (oraz zebrać daniny, oczywiście), a ludzka populacja w sumie nawet się z nimi dogaduje. Hej, jest jak jest, mówią sobie, tak już świat jest poukładany; czasem nawet trafi się fajny pan ogr, który pośmieje się razem z parobkami i poklepie ich dobrodusznie po głowie. Ale, jak można się spodziewać, w rezultacie niefortunnego splotu okoliczności młody Torquell - niesforny syn ludzkiego zarządcy wioski - wchodzi na ścieżkę konfliktu z nadzorcami.

Ogres zaczynają się wręcz baśniowo, a w budowaniu alegorycznego nastroju (bo przecież mamy tu bardzo czytelną alegorię konfliktu klasowego) pomaga narracja w drugiej osobie. You are Torquell, you see something, you feel something; to dosyć ryzykowana technika, ale Tchaikovsky operuje nią tu sprawnie - a do tego książka nie jest długa, więc nie ma kiedy się przejeść. W miarę postępów fabuły przechodzimy od ograniczonej perspektywy Torquella - chłopaka z małej rolniczej wioski - do szerszego planu; dryfujemy też gatunkowo z fantasy do science-fiction... co nie powinno być strasznym spoilerem, zważywszy na helikopter na okładce.

Koniec końców, solidna pozycja - wiodąca metafora nie jest może najsubtelniejsza, ale nie sposób odmówić jej efektywności i rozrywkowości. Pojedynczy ogrzy pan, mówi Tchaikovsky, może być dobry lub niedobry, sympatyczny lub brutalny; ale problemem nie kwestia zmiany pana, a zmiany systemu. Niewyedukowanym wieśniakom trudno w ogóle dokonać konceptualizacji tak szeroko zakrojonej zmiany - i słychać u autora echo Ursuli K. Le Guin: kapitalizm wydaje się nienaruszalny... ale takie też wydawały się kiedyś rządy królów z boskiego nadania.

Interior Chinatown Charlesa Yu - po polsku wydana przez wydawnictwo ArtRage jako Ucieczka z Chinatown - to tekst postmodernistyczny już w samej formie: niby jest to powieść, ale zapisana w formie scenariusza serialu. Willis Wu - jej protagonista - to do tego nie Główny Bohater; to tylko Generic Asian Man, azjatycki statysta, z którym głowni bohaterowie serialu (klasycznie: para detektywów o starannie wycyzelowanym dla telewizji napięciu seksualnym) mogą zamienić trzy słowa w odwiedzanej w danym odcinku spelunie. Ale kto wie; jeśli Willisowi się poszczęści, jeśli będzie ciężko pracował, być może czeka go awans na "powracającą postać"? A może nawet - co stanowi absolutny szczyt hierarchii - zostanie obsadzony jako "Koleś od Kung-Fu"?

Yu - w humorystycznym i absurdalnym często stylu - pisze tu o doświadczeniu mniejszości, o doświadczeniu imigranta; o etykietkach i wtłaczaniu w stereotypy, o godzeniu się na pewne role społeczne, o walce z nimi, o ich świadomej utylizacji, o całej optyce tożsamości. Willis dobrowolnie wchodzi w uwłaczający, karykaturalny akcent, gdyż tego wymaga jego rola - zarówno w serialu, jak i w społeczeństwie ogółem; sam przypina sobie fałszywą etykietkę, gdyż przynajmniej dzięki niej zyskuje jakaś w miarę stabilną i zrozumiałą dla ludzi z zewnątrz pozycję.

Gość od Kung-Fu, tajemniczy Azjata, stary mistrz; rozerotyzowana orientalna kusicielka, rygorystyczna matka-tygrysica. Postacie w Interior Chinatown znają te stereotypy na wylot - czasem są już zinternalizowane, czasem zakładane świadomie jako kolejne maski, ale ucieczka od nich to zupełnie inna sprawa. Yu zachęca do nieco gorzkiej zabawy: kiedy następnym razem zobaczycie na ekranie azjatycką postać... która z tych sztampowych ról to będzie? Orientalny cwaniaczek, uduchowiana piękność? Jedną z kluczowych scen powieści jest proces sądowy (a właściwie jego serialowo-rozrywkowa karykatura), w którym strony dyskutują nad historią tożsamości imigranckiej oraz różnymi jej aspektami. Bycie "Kolesiem od Kung-Fu" to wyrok, ambicja, przewinienie - wszystko w jednym.

It's a blast to read; Charles Yu w bardzo udany sposób kondensuje tu pełną zawiłości dyskusję na temat imigracji, rasizmu i tożsamości. A że zamiast zatęchłej dysertacji potrafi to zrobić to w formie humorystycznej, ironicznej powieści, która korzysta z języka współczesnej popkultury i zarazem stanowi do tej popkultury komentarz - to już w ogóle czapki z głów!

Trochę wahałem się, czy wrzucać tutaj książkę w oczywisty sposób związaną z moją pracą - ale jeśli wrzucam pozycje związane z ewolucją języka czy kulturą Stanów, to właściwie dlaczego nie? Dyslexia: A Very Short Introdcution Margaret J. Snowling to dokładnie to, co zapowiada tytuł - wprowadzenie do problematyki dysleksji; temat dla mnie osobiście ważny, bo zmaga się z nią przecież mnóstwo moich uczniów i uczennic.

Autorka zaczyna od absolutnych podstaw oraz pytania, czy dysleksja w ogóle istnieje, czy może - jak od lat marudzą różni wujkowie dobra rada - "to tylko jakieś nowomodne wymysły na to, że komuś się uczyć nie chce". Przechodzimy więc przez historię badań, omawiane są symptomy, stawiane są hipotezy na temat źródeł problemu - gdyż, póki co, nie mamy jeszcze do nich stuprocentowej pewności.

To jak najbardziej solidna przekrojowa pozycja, ale nie znalazłem w niej zbyt dużo informacji, które osobiście najbardziej mnie interesują - czyli wskazówek związanych z pracą z osobami dotkniętymi dysleksją. Tematyka edukacji przewija się co prawda często, ale zwykle w ujęciu historycznym lub podkreślania trudności. Jednym z najważniejszych czynników pozwalających na diagnozę, mówi autorka, jest opinia nauczyciela; poszczególne objawy mogą się różnić, ale to właśnie nauczyciel - z racji na kontakt z wieloma osobami oraz posiadanie wyrobionej skali porównawczej - będzie często bardziej godny zaufania, niż pojedynczy test czy kwestionariusz. I o ile dysleksji nie da się "wyleczyć", o tyle wcześnie rozpoznana może być mniej dokuczliwa: dzięki dostosowaniu edukacyjnemu można uniknąć efektu kuli śniegowej szkolnych trudności i zaległości.

Może więc nie dowiedziałem się szczególnie więcej, niż na szkoleniach poświęconych tej problematyce - ale książka na pewno pomogła mi zbudować więcej empatii względem osób dotkniętych dysleksją. Trudności edukacyjne to jedno, ale - o czym łatwo z nauczycielskiej perspektywy zapomnieć - dysleksja wiąże się też przecież z trudnościami w funkcjonowaniu obecnymi przez całe życie: czy to w pracy zawodowej, czy w życiu osobistym.  

Od Ojców Założycieli i licencji na drukowane partytury, przez kopiowanie winyli i taśm, aż po Napstera, torrenty i social media - Alex Sayf Cummings opowiada w Democracy of Sound nie tylko o historii piractwa, ale też o amerykańskich oraz (później) światowych prawach autorskich, szczególnie tych związanych z muzyką.

Całe zagadnienie kopiowania własności intelektualnej to od zawsze beczka prochu. Pokolenie, do którego sam należę - wspominające jeszcze życie bez internetu - pamięta z pewnością wielkie medialne boje dotyczące piractwa i często absurdalnie przesadzone argumenty, którymi szermowały wtedy korporacje; RIAA - plus/minus amerykański ZAiKS - wyceniło "straty" i domagało się na przykład od serwisu LimeWire odszkodowania w wysokości 75 trylionów dolarów (takiej ilości pieniędzy w ogóle nie ma na świecie). Legalnie kupione filmy i tak atakowały nas dydaktycznym (oraz niepomijalnym) klipem "You Wouldn't Steal a Car", a na rodzimym gruncie (choć było to nieco później) Kazik tak złorzeczył na kopiowanie muzyki, że powstała nawet piękna strona stratakazika.pl - na której można było osobiście pomóc mu szacować finansowe straty (teraz, z nieznanych mi powodów, pod tym adresem można wyłącznie poczytać o kapuście ozdobnej). Nic dziwnego, że w takiej atmosferze kopiowanie treści było czynem wręcz rewolucyjnym, antyestablishmentowym - społecznie w pełni akceptowalnym, no bo kto nie chciałby mieć nowych albumów za friko... a do tego dokopać miliardowym korporacjom?

Ta perspektywa przełomu millenniów była w jasny sposób wypadkową wcześniejszych wydarzeń dotyczących praw autorskich - i historię tych zmagań stara się właśnie naszkicować Cummings. Zaczynamy dosłownie od Ojców Założycieli, co samo w sobie stanowi interesujący wgląd w amerykańskie prawodawstwo - przez długie dekady sądy zastanawiały się w końcu, jakie myśli i ideały przyświecały tym twórcom nacji oraz w jaki sposób przyłożyć tę wykładnię do nowych czasów. Później przechodzimy przez całą debatę dotyczącą zdefiniowania własności intelektualnej: czy utwór muzyczny może stanowić taki właśnie "zastrzegalny" produkt? Jeśli tak, to na jak długo - i na jakiej podstawie (gdyż ochronie podlegały wyłącznie fizyczne przedmioty, można więc było zastrzec konkretną drukowaną partyturę, ale nie utwór jako taki)? A co z coverami i różnymi wykonaniami, nawet tego samego artysty - czy każdej wersji należy się odrębna ochrona prawna? Czym jest "publikacja" - czy należy zgłaszać wniosek do organów rządowych, czy wystarczy emisja w radiu? Już same te problemy oraz stojąca za nimi prawna argumentacja są przytłaczające!

A wraz z rozwojem mediów trudności tylko się spiętrzały. Cummings dopatruje się początków bootleggingu w środowisku kolekcjonerów jazzu i oper z lat '20-'30; przez całą książkę prowadzi zresztą mocny wątek odróżnienia bootleggingu (jako działalności hobbystyczno-kolekcjonerskiej, często związanej z udostępnianiem lub archiwizacją inaczej niedostępnych nagrań) oraz piractwa (masowego kopiowania popularnych treści z nastawieniem na zysk). Gdy dochodzimy do lat '60, mamy już zespoły w pełni otwarcie zachęcające do bootleggingu i traktujące go jako alternatywną ścieżkę zdobywania publiczności (by wspomnieć tylko The Grateful Dead); później ostry crackdown w latach '70; później scenę hiphopową lat '80, która żyła i funkcjonowała dzięki bootlegom, samplowaniu i remiksom, oraz jej przejście do mainstreamu i komercjalizację w latach '90 - prowadzącą do kolejnego zaostrzenia przepisów.

Wszystko to oczywiście jest nieco bardziej złożone niż prosta sinusoida "w tej dekadzie kopiowanie akceptowalne - w tej nie", i Cummings stara się oddać sprawiedliwość również detalom oraz alternatywnym podejściom. Nie znajdziemy tu prostej recepty na sztandarowy dylemat etyczny: z jednej strony instynktownie uważamy za uczciwe, by wynagradzać twórców; z drugiej - "informacja chce być wolna", jak mówi popularny technologiczny slogan (Cummings omawia również i jego historię), a już na pewno wolna od korporacji wyciskających z niej każdego możliwego centa. Z trzeciej, czwartej i piątej strony, historia jest pełna biznesowych cwaniaczków czy dosłownych gangsterów, który wycierali sobie gęby sloganami o "dostępności kultury" i egalitaryzmie - równocześnie napychając własne kieszenie; pełna jest też koncernów, które najchętniej wrzucałyby artystów pod pociąg, gdyby tylko można było zarobić w ten sposób dodatkowe ćwierć procenta więcej od piosenki. Ale: czy oficynie muzycznej nie należy się jednak zwrot za inwestycję włożoną w promocję danego artysty czy hitu? A gdzie w tym wszystkim kraje rozwijające się, w których piractwo jest często praktycznie jedyną metodą dostępu do światowej kultury i nauki?

Democracy of Sound kończy narrację w okolicach współczesności, w erze mediów społecznościowych oraz subskrybenckich platform stremingowych - które wychowały kolejne pokolenie w oderwaniu od pirackiego etosu, bo komu chce się certolić z sieciami peer-to-peer, jeśli Spotify czy Netflix i tak oferują na wyciągnięcie ręki więcej kontentu, niż można realnie skonsumować (autor zaznacza też zresztą ewolucję w myśleniu o mediach jako o "kontencie"). Książka wydała mi się uczciwie wyważoną perspektywą, krytycznie prezentującą zarówno chciwe patologie korporacyjnych zarządów, jak i przesadny czasem idealizm liberalnych kampusów i technologicznych think tanków... ale przy całym zniuansowaniu nie wpada też w pułapkę leniwego "prawdopośrodkizmu". 

 

Kto więc otrzyma tym razem prestiżową nagrodę magazynu literackiego Knédżi? Jak pewnie się domyślacie, waham się pomiędzy Interior Chinatown oraz Democracy of Sound, co jest oczywiście klasycznym porównywaniem jabłek z pomarańczami. Przechylę jednak szalę delikatnie na stronę Democracy of Sound z jednego tylko powodu - problematyka praw autorskich oraz kopiowania treści jest nam raczej bliższa, niż los azjatyckiego imigranta w Stanach. Co nie znaczy bynajmniej, że Interior Chinatown nie jest napakowana uniwersalnymi treściami - gdzieś jednak trzeba postawić kropkę! 

Jak zwykle: Knédżi powrócą - w wakacje pewnie szybciej niż zwykle!

poniedziałek, 26 czerwca 2023

Muzyczne Poniedziałki: przypadkowe konteksty!

Ostatnio nadrabiamy wieczorami serial Legion, raczej luźną interpretację historii syna Profesora X (za to bardzo wierną oryginałowi pod kątem nastroju). To gęsta rzecz - zarówno tematycznie, jak i wizualnie - więc idzie nam powolutku, ale zdecydowanie warto! O wrażeniach napiszę z pewnością więcej, ale na dzisiaj - wiedeńskie trio, które wyłapałem ostatnio w radiu: 

Co prawda tekst jest trochę z gatunku "międzynarodowy angielski piosenkowy", ale za to ten refren i klip z elementami psychodelii retro! Aż czekam, by gdzieś tam wyskoczył David Haller czy Shadow King.

Tak czy inaczej, przed nami Ramasuri - jak podsumowują się same, an all-female trio with a penchant for Pop, Soul, strong messages & Austrian dialect!

piątek, 23 czerwca 2023

Paper Girls

W związku z zakończeniem roku szkolnego w ostatnich wpisach przewijał się stale jeden wątek: papiery, papiery, papiery. Chyba więc was nie zdziwi, że komiksem na dziś będą...

...Paper Girls wydawnictwa Image!

Brian K. Vaughan to dosyć onieśmielająca statusem postać: czternastokrotny zdobywca nagrody Eisnera, autor komiksów takich, jak Y: The Last Man, Runaways czy Saga. Paper Girls to jedno z jego nowszych dokonań: zamknięta, trzydziestozeszytowa seria, która ukazywała się w latach 2015-1019.

Stop me if you've heard this one before: fabuła opowiada o czwórce dzieciaków, które w latach '80 popylają na rowerach po małym amerykańskim miasteczku... i bardzo szybko wpadają na trop czegoś nadnaturalnego. Seria ta wyprzedza jednak Stranger Things niemal o rok - i na powierzchownych podobieństwach raczej się kończy. Po pierwsze - intryga obraca się dookoła podróży w czasie, nie alternatywnych wymiarów; po drugie - nasze dzieciaki to (zgodnie z tytułem!) czwórka dziewcząt; po trzecie... ale to trzecie zostawmy może na później.

Seria ma bardzo mocną tożsamość wizualną; już po rzucie oka na pojedynczy panel można stwierdzić "yup, it's Paper Girls".

Artystą jest Cliff Chiang, którego mocne, czyste linie lubię już od czasu serii Green Arrow/Black Canary z 2007 (to ta wspólna seria, która zaczęła się po ich ślubie); za kolory odpowiada zaś Matt Wilson, który współpracował już wcześniej z Chiangiem przy Wonder Woman. Efekty są spektakularne: stonowane, przeważnie chłodne barwy budują nastrój jesiennych nocy sprzed dekad, a cieplejsze kolory podkreślają często sceny bardziej emocjonalne lub widowiskowe.

Kolor nieprzypadkowo zmienia się właśnie wtedy, gdy Mac puszcza wiązankę złodziejom!

W kontraście do raczej grzecznych chłopaków z Hawkins, dziewczyny (które poznały się jako rowerowe roznosicielki gazet) przeklinają, jarają szlugi i są gotowe spuścić manto bucom z sąsiedztwa! Są też jednak bardzo łatwe do polubienia, nawet z całym tym nastoletnim puszniem się. Mamy więc Erin, dziewczynę o chińskich korzeniach i zarazem najnowszą z paper girls, która dopiero wpasowuje się w dynamikę grupy; pyskatą Mac, która jest reprezentuje tę biedniejszą część miasteczka; zakochaną w technologii czarną Tiffany oraz KJ, Żydówkę z "dobrego domu". Mieszanka charakterów sprawdza się bardzo dobrze: gdy dziewczyny kombinują, kłócą się czy zabijają czas, nigdy nie brzmi to fałszywie. 

Ale tego zabijania czasu nie ma wcale zbyt dużo: intryga rusza z kopyta i nie zwalnia aż do samego końca! Pod halloweenową maską bandyty widać nieludzkie źrenice, a z jakiegoś powodu w 1988 dziewczyny znajdują... nowoczesny sprzęt z logiem Apple?

Nie przesadzam mówiąc o intrydze pędzącej już od pierwszych zeszytów! Brian K. Vaughan stawia sobie chyba za punkt honoru, by każdy zeszyt zakończyć cliffhangerem, z których każdy ma być do tego bardziej efektowny niż poprzedni. I nie są to bynajmniej banalne cliffhangery w starym stylu; takie, gdzie Aqualad kończy zeszyt przywiązany do drzewa, ale reszta Teen Titans ratuje go już w pierwszym kadrze następnego numeru. Cliffhangery Vaughana są bardziej nowoczesne, telewizyjne w wykonaniu - zostawia nas często na ostatniej stronie z intrygującym obrazem, nową zagadką, odkryciem nieznanego wcześniej elementu wewnętrznej mitologii. Pamiętacie serial Lost? Vaughan był wśród jego scenarzystów, i nadal wyczuwalny jest u niego podobny styl - ale tym razem wychodzi to o tyle lepiej, że to jego własna seria, nad projektem której ma kontrolę od A do Z. To szczególnie ważne, bo - jak to w historiach o podróżach w czasie - niektóre elementy fabuły zapowiadane są bardzo wcześnie, inne zaś zapętlają się; potrzeba do tego eleganckiego planowania, i Vaughan ładnie sobie z tymi narracyjnymi fajerwerkami poradził. 

Celowo nie chcę zdradzać co większych niespodzianek, ale gwarantuję: it all gets crazy fast!

Nie sposób też patrzeć współcześnie na Paper Girls bez porównania ze Stranger Things; bądźmy szczerzy, gdyby ktoś powiedział mi, że powyższa strona pochodzi z komiksowej adaptacji hitu braci Duffer, łyknąłbym to bez oporów. I chociaż dekoracje, obsada oraz nawet intryga są zbliżone, to Paper Girls są historią zarazem większą - jak i paradoksalnie mniejszą. Większą, gdyż fabuła szybko staje się epicka, apokaliptyczna; to nie boje o jedno miasteczko na zadupiu, a manewrowanie po przyszłości, teraźniejszości oraz przyszłości. W wielu fabułach związanych z podróżami w czasie timeline to świętość, a zachowanie właściwego biegu historii - najwyższy imperatyw; tutaj wszystko goes to hell właściwie z miejsca, a miasteczko dziewczyn staje się areną zmagań bytów z całego spektrum historii. 

Skąd w miasteczku dziewczyn taki oto kolega?

This will be a deep cut, ale jeszcze we wczesnych latach '90 widziałem na kasecie wideo film The Day Time Ended. Nie jest to dzieło, które zapisało się złotymi zgłoskami w historii kinematografii (w 2018 film ten został nawet wzięty na warsztat revivalu Mystery Science Theater 3000), ale nadal mam do niego sentyment. To przedziwna produkcja, która w jednym kotle miesza futurystyczne UFO, prehistoryczne potwory i co tam jeszcze:

Film nie oszałamiał ani pod kątem gry aktorskiej, ani efektów specjalnych (nawet jak na 1979 nie były przesadnie dobre), but it was just absolutely buck-wild crazy. Przyszłość, teraźniejszość i przeszłość zlewały się w niezrozumiały, niebezpieczny chaos - i naprawdę chętnie zapytałbym Vaughana, czy i jemu nie zdarzyło się obejrzeć tego... no, cult classic z trailera to chyba aż nazbyt hojne określenie! Jeśli jednak The Day Time Ended sam nie wiedział chyba, jak odpowiedzieć na postawione pytania, to Vaughan wszystko ładnie splata i wyjaśnia na przestrzeni trzydziestu zeszytów.     

Trudno też się nie uśmiechnąć od komiksowej strony: nasza "realna" przyszłość to dla jednej z postaci dystopijny horror, któremu trzeba zapobiec - jak Days of Future Past dla X-Menów.

Z drugiej strony - gdy to nasze bohaterki mają możliwość zobaczyć przyszłość na własne oczy, ich reakcja jest zdecydowanie odmienna:

Tego się trzymajmy!

Z drugiej strony - Paper Girls są historią mniejszą niż Stranger Things z racji na sam format: trzydzieści komiksowych zeszytów to objętościowo zdecydowanie nie to samo, co kilka sezonów serialu. Oczywiście, można tu wejść w dyskusje na temat odwzorowania czasu w komiksie: jeden panel może odpowiadać zarówno długiemu, budującemu atmosferę ujęciu, jak i szybkiej ekranowej przebitce; w zależności od tempa, strona komiksowego dialogu może być zrealizowana w telewizji zarówno jako minuta, jak i pięć. To już jednak rozważania na kiedy indziej; grunt, że Paper Girls stanowią tekst bardziej skondensowany, zaplanowany, w zasadzie bez dłużyzn.  

Cieszę się też, że ktoś odniósł się do tej kwestii! Ta kwestia to mój standardowy drobny pet peeve w fabułach o podróżach w czasie.

Ciekawa jest też jeszcze inna różnica! Wiele osób zarzuca Stranger Things cyniczne eksploatowanie nostalgii za latami '80; moim zdaniem - nie do końca słusznie, ale to też dyskusja na kiedy indziej (krótko mówiąc: czułem tam bardziej uczciwy hołd dla ulubionych tekstów kultury z epoki niż kombinowanie "ooo a teraz zmonetyzujemy 'It' Kinga"). W Paper Girls, chociaż to również period piece, pojawia się zaś ciekawy trend dyskusji z nostalgią, z tym wyidealizowanym obrazem przeszłości. Słowami Tiffany:

"When I was a kid", "maybe I need to grow up a little" - mocne słowa jak na nastolatkę... również, moim zdaniem, nieprzypadkowo! Anty-nostalgiczna epifania Tiffany nie jest prezentowana jako prawda uniwersalna; dla niej jest prawdziwa, ale sama Tiff jest tylko jedną z bohaterek, jedną z Paper Girls.

Ten nurt antynostalgii stanowi trzeci element wyraźnie odróżniający Paper Girls od Stranger Things. Jest to tym bardziej śmiały ruch ze strony Briana K. Vaughana, że prezentuje ten punkt widzenia w komiksie: medium jak rzadko które skupionym właśnie na nostalgii, historii, crap that made me feel happy when I was a kid. Tematyka zgrywa się też ładnie ze sztafażem podróży w czasie; gdy w wyniku czasoprzestrzennych zawirowań Tiffany doświadcza ponownie swojego (przecież jeszcze wcale nie aż tak długiego) życia, jest zdziwiona tym, ile czasu spędziła próbując przejść na domowej konsoli Arkanoida:  

"Przecież nawet aż tak nie lubię tej gry", komentuje później!

To, szczególnie w epoce współczesnej kultury medialnej (remake-remix-remaster-rerelease), interesujące zagadnienie: na ile nasza aktywność wynika z biernego przyzwyczajenia, a na ile z autentycznej przyjemności? To właśnie dlatego tak ważne jest, by robić sobie przerwy, rewidować własne zwyczaje, próbować okresowo czegoś nowego. Przy tym wszystkim, Vaughan nie tłucze nas po głowie banalną refleksją "nostalgia = bierność, apatia, regres"; zarysowuje po prostu bohaterkę, dla której autorefleksja na temat nostalgii oznacza wyrwanie się z cyklu marazmu. 

Po głowie będzie tłukła was Mac - kijem!

Only dorks want to escape life, podsumowuje Mac; niezależnie, czy będzie to ucieczka w fikcję czy w przeszłość, metaforyczna czy dosłowna. Cała ta warstwa tematyczna jest przyjemnie łechcząca - bo czy nie jest podana na łamach rozrywkowego komiksu, którego wpisanym w konwencję założeniem jest dostarczyć nam nieco eskapistycznej zabawy po długim dniu pracy? I na ile brać za dobrą monetę głębokie refleksje dorastających dopiero dziewczyn; czy nie jest to wiek, kiedy wszyscy mieliśmy non stop rewolucyjne, przenikliwe myśli? Gdyby tylko dziewczęta miały możliwość skonfrontowania swoich poglądów ze starszymi wersjami samych siebie...

...well, maybe they will! It's a time travel story, after all.

Staram się nie zdradzać dziś za dużo samej fabuły - byłby to nietakt wobec Briana K. Vaughana oraz jego uroczych cliffhangerów - ale widzicie chyba, że Paper Girls bardzo przypadły mi do gustu. Strona wizualna jest wręcz wzorcowa dla komiksu drugiej dekady XXI wieku, a fabuła to nie tylko przygodowy rollercoaster, ale też historia o czymś. O tej nostalgii i antynostalgii; o przyjaźni, o akceptacji, o dojrzewaniu. Zawsze czuję, że idę na skróty, kiedy piszę "to historia o dojrzewaniu" (gorsza pod tym względem jest dla mnie chyba tylko fraza "to historia o tożsamości"... ale co poradzić, to najczęściej prawda - szczególnie w gatunku superbohaterskim, z maskami, autokreacją i tak dalej!), lecz w tym przypadku od tego nie uciekniemy! 

Jest to też komiks, który często można kupić (w cyfrowej wersji) w zaskakująco przystępnej cenie; wydawnictwo Image dosyć regularnie oferuje go jako część swojego popularyzatorskiego pakietu na stronie humblebundle.com (tak zresztą kupiłem tę serię w zeszłym roku).

I, jeszcze raz: ta strona wizualna! 💖 Cliff Chiang - rysunki, Matt Wilson - kolory!

I jeszcze dwie małe ciekawostki na koniec! Po pierwsze: twórcy Paper Girls - zamiast konwencjonalnych notek biograficznych - na ostatniej stronie zdecydowali się pokazać jako boys:

Podróż w czasie jak nic!

Po drugie: wpadłem na stronach Paper Girls na uroczą niespodziankę; czułem, że kierowaną w 100% do mnie:

Coast to Coast AM - dla niewtajemniczonych - to nocna amerykańska audycja radiowa poświęcona UFO, kryptydom i podobnym zagadnieniom; przyjmowała telefony od słuchaczy i w swojej złotej erze była radiowym odpowiednikiem opowiadania sobie historii o duchach przy ognisku! "Z Archiwum X" dosłownie wyrosło z jej popularności.  

Słuchałem Coast jeszcze wtedy, gdy prowadzącym był Art Bell! Teraz to już nie to samo, co kiedyś - nostalgia, antynostalgia - ale bardzo spodobało mi się powyższe mrugnięcie okiem do tego ufologiczno-nadnaturalnego folkloru z lat '90!

poniedziałek, 19 czerwca 2023

Muzyczne Poniedziałki: to moja udręka, to jej sedno

OK, this will take some 'splainin', but bear with me today

Na początek bazowy tekst kultury:

Ale Anglisto, powiecie, "Otwieram wino" ciągle grają nawet na RMFie, nie chciałeś dawać tu domu mniej mainstreamowym dziełom? Jak zwykle - macie rację! Ale za doborem tego kawałka kryje się cała saga.

Otóż pewnego dnia kolega R. przekopywał jak szop osiedlowy śmietnik (nie pytajcie, jako i ja nie pytam), po czym oświadczył cały zadowolony: mam dla ciebie idealny prezent jako dla miłośnika retro i fizycznych nośników. Nie kłamał!

Oto oryginalna płyta CD ze Smerfnymi Hitami z 1998!

Pierwszym, co zrobiłem, było oczywiście obadanie wkładki. Okazuje się, że - podobnie jak w albumie Top of the Pops: Best of 1998 - możemy znaleźć kupon/kwestionariusz:

Niestety, tym razem niewypełniony - ale rok 1998 wybitnie był rokiem wysyłania kuponów!

Można było wygrać nie fabulous camera, ale smerfne wakacje dla 3 osób. Cudowna nagroda; niby wakacje tuż za pasem, ale pomyślcie - czy będą to smerfne wakacje w 1998? No właśnie.

Przy okazji odkryliśmy również istnienie strony Smerfne Hity Wiki, ponieważ - jak wiadomo -  wszystko doczeka się z czasem własnej wiki. Jakie utwory były parodiowane cienkimi głosikami w 1998?

"o kurde to nawet lepszy tracklist niż jedynka", słusznie zachwycił się kolega R.

Ale tym, co naprawdę nas zachwyciło, były Smerfne Hity 11, jedna z ostatnich płyt wydanych w tej serii... na której - teraz wracamy do Sidneya Polaka - to Gargamel otwiera wino. No, prawie:

Z ciekawostek: sporo polskich smerfnych tekstów napisał Jacek Cygan, weteran piosenki dziecięcej - ale przecież nie tylko; wystarczy przyjrzeć się liście utworów jego autorstwa! Tak przynajmniej twierdzi Smerfne Hity Wiki... a kim jestem, by kontestować jej informacje.

piątek, 16 czerwca 2023

Komiksiarstwo na ekranie: Across the Spider-Verse

Szkolne obowiązki i egzaminy robią swoje - chciałem wybrać się do kina na nowych Guardians of the Galaxy, ale okazja przemknęła mi koło nosa (przemykała bardzo powoli przez mniej więcej miesiąc; miałem wrażenie, że film dopiero co wszedł na ekrany, aż tu nagle tylko jeden seans w trakcie dnia). Na szczęście Strażnicy nie byli ostatnio jedynym komiksowym filmem - w długi weekend kupiłem więc bilety na Across the Spider-Verse, entuzjastycznie przyjętą animację stanowiącą sequel Into the Spider-Verse z 2018!

Spoilery dopiero pod koniec tekstu, oznaczone!

Z Into the Spider-Verse miałem osobisty problem - przed seansem naczytałem się tylu pochwał i zachwytów, że samemu filmowi trudno było dorosnąć do zbudowanego obrazu. Jasne, był efektownie animowany, miał solidną muzykę... ale przy napisach końcowych brzęczało mi w głowie pytanie: huh, that's it? Mam pełną świadomość, że to indywidualne kolorowanie odbioru, ale fabuła nie zrobiła na mnie szczególnego wrażenia; from a comic book perspective, it was same old, same old

Motywy multiwersum oraz spotkań różnych wersji tych samych postaci są rozgrywane na komiksowych kartach przynajmniej od 1961 i zeszytu Flash #123, gdzie - na łamach historii Flash of Two Worlds - spotkali się Jay Garrick (klasyczny Flash z Golden Age) oraz Barry Allen (ten nowy, zmodernizowany). Oczywiście, jeszcze wcześniej mieliśmy tzw. imaginary stories (obowiązkowy dowcip - aren't they all?), lecz multiverse wprowadzał dodatkowe narracyjne napięcie, gradację fikcyjności: they are not imaginary anymore, they are *all* real. Już od tej pory skakanie po alternatywnych rzeczywistościach czy team-ups pomiędzy wersjami tej samej postaci to chleb powszedni Flasha - i superbohaterów ogółem.

"A spectacular story that is sure to become a classic!" - rzadko kiedy komiksowa hiperbola była tak prawdziwa; reperkusje tej fabuły widzimy dekady później, zaś sama ikoniczna okładka była remiksowana, honorowana i parodiowana w nieskończoność.

Przewrotny los sprawił, że Flashem Marvela został - dekady później - Spider-Man. W 2014 w komiksowym crossoverze pojawił się koncept Spider-Verse, który później wykorzystały filmy animowane; ostatni kinowy Spider-Man (No Way Home) to z kolei wypisz-wymaluj Flashpoint (klasyczna historia, w której Flash cofa się w czasie, by uratować komuś życie, robi bałagan i uczy się, że pewnych rzeczy zmienić nie można). Oczywiście, podobnych motywów można znaleźć u Marvela więcej - starczy wspomnieć wszystkie te alternatywne rzeczywistości oraz linie czasu z komiksów z X-Menami - ale myślę, że paralela pomiędzy Spider-Manem a Flashem jest szczególnie ciekawa! Nie jest to też raczej przypadek - na ekranie No Way Home pojawiła się książka zatytułowana "Flashpoint" właśnie.

Część atrakcyjności Into the Spider-Verse płynęła z oddania perspektywy komuś innemu, niż standardowemu białemu facetowi. Koncept multiverse jest doskonałym narzędziem do ukazywania różnorodności: jeśli mamy Spider-Mana, który jest kreskówkową świnką a'la Looney Tunes (komediowy Spider-Ham - Peter Porker - jest obecny w komiksach już od czterdziestu lat!), to czy kogokolwiek powinien dziwić Spider-Man innej płci lub należący do innej grupy etnicznej? Historia taka potrafi wziąć sprawdzony koncept i gładko go uwspółcześnić. Jasne, można spojrzeć na sprawę cynicznie i widzieć w tym wyłącznie korporacyjny interes - "poszerzamy markę: to jest różowa Spider-Girl, którą sprzedamy dziewczynom, a tego z afro sprzedamy czarnym" - ale postacie te dokładają się jednak pozytywnie do reprezentacji rozmaitych grup w mediach; i nawet, jeśli zaczynają życie jako alternatywny projekt zabawki na sklepowe półki, środowisko fanowskie szybko koloruje je własnymi barwami i przejmuje je na własność.

Co do fanowskiego "kolorowania" postaci, dobrym przykładem jest Gwen Stacy, którą niektórzy interpretują jako postać związaną z prawami osób LGBT - lub wręcz transseksualną. Moim zdaniem to pewnie przypadek - co tu kryć, połączenie kolorystyczne róż/błękit to po prostu komiksowe barwy jej kostiumu (kampania reklamowa też nie zapomniałaby pewnie o "pierwszej trans bohaterce Marvela na ekranie")... jest to jednak ciekawa interpretacja i kto wie, może będzie rzutować na ekranową przyszłość Gwen!

Bohaterami animowanego Spider-Verse są więc Miles Morales oraz Gwen Stacy, dwie z wielu wariacji na temat postaci Pająka. Miles stanowi jeden z ostatnich owoców linii komiksów Ultimate, która w latach '00 miała stanowić "łatwy punkt wejścia" dla nowych czytelników i czytelniczek; reinterpretację marvelowskiej mitologii opowiedzianą ze współczesną wrażliwością oraz nieobciążoną dekadami zawiłej continuity. Lata mijały, a odrębna continuity linii Ultimate zaczęła narastać, aż w końcu zawaliła się pod własnym ciężarem. To ciekawa historia, gdyż doskonale ilustruje obecne problemy MCU; filmy od początku czerpały sporo inspiracji z linii Ultimate, a teraz - kiedy łapią zadyszkę - jest to dokładnie ta sama zadyszka, co w materiale źródłowym!

Wydanie zbiorcze! Hej, te historie to już nie świeżynki, Miles zadebiutował w 2011.

Tak czy inaczej, gdy Ultimate Spider-Man przerobił już kluczowe punkty swojej oryginalnej mitologii i stracił narracyjny impet, scenarzysta zdecydował się go uśmiercić - było to możliwe, gdyż ten Peter Parker był przecież tylko wariantem, wersją, interpretacją. Jego historia doczekała się więc zamknięcia - heroiczne poświęcenie i tak dalej - zaś rolę all-new Pająka przejął ciemnoskóry nastolatek Miles Morales. Krajobraz medialny nie był jeszcze wówczas tak przesiąknięty superbohaterami i pamiętam, jak z trudem tłumaczyłem znajomym, że sensacyjne nagłówki "Spider-Man jest teraz czarny!" nie oznaczają, że wszedł do jakiejś magicznej maszyny zmieniającej rasę (w tym miejscu pozdro dla Lois Lane)... i nie mówimy nawet o "oryginalnym" Spider-Manie. Tak czy inaczej, Miles stał się wystarczająco popularny, by ewakuowano go z zamykanego Ultimate Universe; przeszedł do "kanonicznego" Marvela, stał się prawdziwą fikcyjną postacią - no cóż, bardziej prawdziwą, niż był do tej pory.

Jeden z tych signature shots filmu: Miles i Gwen rozmawiają wisząc na spodzie gzymsu.

O Gwen Stacy (Spider-Woman/Spider-Gwen/Ghost Spider; dziewczyna nie może utrzymać jednego pseudonimu) pisałem już wcześniej; jest kolejną w długiej linii Spider-Girls, szczerze mówiąc: ani lepszą, ani gorszą niż poprzedniczki - za to z naprawdę uderzającym projektem kostiumu, w czym osobiście widzę spokojnie 50% jej popularności (no hard feelings, Gwen, ale już taka Silk ma ciekawszy narracyjny haczyk). So anyways, Across the Spider-Verse kontynuuje płynnie historię z poprzedniej części: Miles dojrzewa (a przynajmniej próbuje), zamotany w sieć obowiązków szkolnych, rodzinnych oraz superbohaterskich. To dobra, klasyczna superhero drama; nic gatunkowo nowego, raczej aktualizacja figury nastoletniego Spider-Mana dla dojrzewającego właśnie teraz pokolenia. And then Gwen Stacy shows up; tym razem jako członkini międzywymiarowej organizacji Ludzi-Pająków, którzy starają się utrzymać balans i strukturę multiwersum. Szczerze powiem: ziew; nawet u samego Marvela widzieliśmy ostatnio praktycznie to samo w serialowym Lokim (z TVA) oraz Ant-Manie (z różnymi wersjami Kanga). I co tu kryć, fabuła nie wykracza nigdy poza znajome tropy: być może pajęcza organizacja jest zbyt ortodoksyjna w swoich założeniach, być może Miles jest zbyt porywczy dla własnego dobra; być może trzeba będzie ważyć potrzeby jednostki oraz potrzeby ogółu, być może gdzieś tam pojawia się jakiś Zły Klon z innego wymiaru, być może dramatyczne sekrety zostaną ujawnione w najgorszym możliwym momencie. Chociaż siedzę w komiksiarstwie od dekad, staram się jak mogę unikać zblazowania i cynizmu - ale naprawdę czuję, że wszystkie te motywy widziałem ostatnio nawet nie w komiksach, a na ekranie. Kręcimy się w kółko, mieląc wciąż te same fabularne klisze - i pod tym względem Across the Spider-Verse nie wnosi niczego nowego: nie dostrzegłem tu ciekawej analizy (poza jednym motywem - o tym w części spoilerowej!), dialogu z konwencją, przełamania oczekiwań. It's just another superhero story; serviceable, but that's about it.

Ale za to jak ten film wygląda!

To nie dla fabuły warto wybrać się na Across the Spider-Verse! Największą atrakcją jest strona graficzna: dynamiczna, kreatywna, dopracowana w najmniejszych detalach. Różne postacie oraz alternatywne światy mają własne odrębne tożsamości wizualne; już w pierwszej scenie akcji Gwen zmaga się z alternatywną wersją Vulture'a, który wygląda jak wyjęty z renesansowych szkiców. Punkowa wersja Spider-Mana imituje undergroundowy, zinowego kolaż, a przez moment trafiamy nawet do świata zbudowanego z klocków Lego! 

Zabawy formalne to jedno, ale wszystko to jest też po prostu sprawnie zaaranżowane: kompozycje kadrów czy choreografia scen akcji są dopracowane tip-top. Dużo znajdziemy zabawy kolorem, kontrolowanego wizualnego chaosu, nawiązań do źródłowego medium - choćby w postaci wykorzystania na ekranie struktury komiksowych paneli lub ramek narracyjnych. Wizualna komiksowość Across the Spider-Verse jest naprawdę wzorcowa; rysunek pozwala na artystyczne wycyzelowanie oraz wierność medium, o której filmy aktorskie mogą tylko śnić - nieważne, ile komputerowych efektów byłoby na ekranie. Trudno zresztą dziwić się sukcesowi Across the Spider-Verse, skoro przy jego powstawaniu pracowali również artyści komiksowi - od weterana branży Billa Sienkiewicza (!) po znanego z X-Menów Krisa Ankę. To właśnie strona wizualna sprawia, że zdecydowanie warto ten film obejrzeć - i to na kinowym ekranie.

Spot - łotr filmu - doskonale podsumowuje stojącą za całą produkcją filozofię: najważniejsze, że jest wizualnie interesujący! Jego charakter i motywacja zostają tu właściwie napisane na nowo względem komiksowego oryginału - i bardzo dobrze.

Myślę, że Across the Spider-Verse wyłącznie zyska z czasem. Za dziesięć czy dwadzieścia lat zapomnimy już pewnie o zachłyśnięciu motywem multiwersum, które teraz towarzyszy nam w komiksowej popkulturze, i podejdziemy z większym pobłażaniem do pretekstowej fabuły; pozostanie nam docenianie kreatywnej, intrygującej animacji, w przemyślany sposób mieszającej konwencję za konwencją. To nie kolejna produkcja Pixara czy Dreamworks, gdzie postacie mogłyby przechodzić niezauważanie z filmu do filmu; to nie kolejna straight to DVD animacja DC, gdzie strona artystyczna jest wyraźnie służebna wobec opowiadanej historii (a mówię to jako miłośnik animacji DC). It's something else - i jeśli nawet nie poruszą was perypetie skaczących pomiędzy wymiarami nastoletnich postaci, to przynajmniej przypomnicie sobie, jak fantastycznym medium może być animacja.     

A co mogę powiedzieć o filmie z osobistej, komiksiarskiej perspektywy? Tu będzie już trochę spoilerów!

Oto mój bluźnierczy komentarz - cała ta międzywymiarowa rada pająków to przecież na dobrą sprawę nic innego, jak rada alternatywnych doktorów Wellsów z serialowego Flasha (lub inna z podobnych organizacji)! 

Po pierwsze mamy dowód, że choćby człowiek stawał na głowie, to komiksiarzom nigdy się nie dogodzi - liczyłem na to, że w tłumie pajęczych postaci migną mi Anya "Arañya" Corazon czy moja nowa ulubienica Silk, ale cóż - nie doczekałem się. Trzeba kogoś zostawić na trzecią cześć, skomentował kolega R., i świadomie decyduję tak właśnie się łudzić! Nie pojawiła się też może komiksowa Jessica Drew, Spider-Woman z - między innymi - bardzo sympatycznej serii Denisa Hopelessa, ale była chociaż jej wersja: czarnoskóra Jess, również w ciąży, również na motocyklu, nawet w tym samym unowocześnionym kostiumie - ale charakterologicznie jednak odmienna.

No właśnie - film wykorzystuje wizualne projekty postaci, ale z ich charakterami pogrywa sobie raczej luźno (co samo w sobie absolutnie nie stanowi wady). Ciekawym manewrem jest na przykład, że antagonistami Milesa wewnątrz pajęczej organizacji są przede wszystkim Miguel O'Hara (bohater futurystycznej serii komiksowej Spider-Man 2099) oraz Ben Reilly (klon Petera Parkera z The Clone Saga). Obaj panowie zupełnie nie przypominają komiksowych pierwowzorów; stanowią za to narzędzie krytyki ery, z której się wywodzą: lat '90, tak zwanego Dark Age of Comics. Epoka ta - pełna brutalnych antybohaterów, macho posturing, wielkich spluw i jeszcze większych muskułów - współcześnie często jest interpretowana jako jeden z największych historycznych grzechów i ślepych zaułków branży; jest więc urocza dodatkowa warstwa w tym, że reliktom lat '90 przeciwstawiona zostaje para współczesnych, wrażliwych nastolatków (w pewnym momencie Miles mówi nawet wprost do starszego dyskutanta: "mężczyźni z twojego pokolenia rzadko dbali o zdrowie psychiczne").

Były też w fabule rzeczy, które autentycznie mnie ubawiły! Przez cały film Miles przeżywa dylematy związane z ukrywaniem przed rodziną swojej superbohaterskiej tożsamości (dla ich dobra, oczywiście)... aż w pewnym momencie okazuje się, że Gwen ukrywała coś przed nim (dla jego dobra!), i Miles zalicza epizod tzw. zdziwionego Pikachu. Czuć było, że coś tam zaczyna trybić w jego (nienajmądrzejszej) łepetynie! Z drugiej strony, sporo humoru wydało mi się hit or miss; nawiązanie do internetowego mema ze Spider-Manami wskazującymi się nawzajem paluchami wywołało na sali raczej grzeczny śmiech, a sekwencja z klockami Lego - chociaż urocza i kreatywna - to jednak nie kamienie z oczami z Everything Everywhere All at Once. Nawet korzystające z komiksowej nomenklatury określenie kluczowych punktów zwrotnych czyjejś historii jako canon events wydało mi się mruganiem... no, o te 10% zbyt intensywnym, ale co kto lubi.

Koniec spoilerów! Powyżej chyba pierwsza podobna organizacja, która przychodzi mi do głowy: Council of Reeds, zgromadzenie alternatywnych wersji Reeda Richardsa z Fantastycznej Czwórki - rok 2009, autor: Jonathan Hickman.

Myślę więc, że z czystym sumieniem mogę Across the Spider-Verse polecić - to wizualnie piękne widowisko, i nawet jeśli fabularnie jest na poziomie serialowego Flasha... to jednak obejrzałem tego Flasha dziewięć sezonów, więc hej, nie jest to aż tak miażdżąca krytyka! Film jest długi (140 minut; to najdłuższy film animowany wyprodukowany przez amerykańskie studio) i momentami na sali kinowej faktycznie czułem się, jakbym oglądał skondensowany sezon serialu; kilka story beats mogłoby wyczuwalnie być finałami odcinków. To już kawał czasu, pomyślałem w pewnym momencie w fotelu; zdążymy tu aby domknąć wszystkie wątki? No cóż, nie zdążyliśmy - Across the Spider-Verse kończy się cliffhangerem. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, w przyszłym roku do kin trafi Beyond the Spider-Verse, finał trylogii - i na pewno spróbuję obejrzeć go na wielkim ekranie!

poniedziałek, 12 czerwca 2023

Muzyczne Poniedziałki: po raz trzeci!

Nie mogło być inaczej - trzecią wersją Star of the County Down na blogu musi być ta w wykonaniu trzech irlandzkich tenorów!

Zaległości nadrobione, teraz dajmy temu utworowi odpocząć przez kolejny rok - wrócimy do niego, gdy znów będzie zaczynać się lato!

niedziela, 11 czerwca 2023

Panele na niedzielę: Captives!

Previously on Panele na niedzielę: Tytani - po wypadku, który kosztował życie doktora Swensona - nadal cierpią na wyrzuty sumienia oraz ogólną niemoc, ale za to Aqualad is cool now! Nasz morski chłopak działa teraz jako samotny noirowy detektyw i odkrył, że Ocean Master (klasyczny wróg Aquamana, jego pół-brat, swoją drogą) znów coś knuje. Ale - jak to noirowy detektyw - pracując nad zagadką wyłapał gonga w potylicę i teraz, przywiązany do drzewa, słabnie z każdą upływającą minutą! How am I gonna git outta this??, zapytał nas pod koniec poprzedniego numeru; sprawa musi być poważna, skoro użył aż dwóch znaków zapytania. Zanurkujmy zatem ponownie w Teen Titans z lat '70 - historia: Captives; autor: Steve Skeates; data: wrzesień-październik 1970! 

Dove, Dove, przecież to sztandarowa zasada pierwszej pomocy: najpierw dbasz o własne bezpieczeństwo, a dopiero potem możesz brać się za pomaganie innym. Nie byłeś nigdy na szkoleniu BHP?

Już okładka zdradza, że pierwsze skrzypce będą dziś grali Hawk i Dove! Ostatnio wspominałem, że Skeates uczynił Aqualada wiodącym bohaterem, gdyż miał doświadczenie w pisaniu go na łamach Aquamana; dzisiaj nasz scenarzysta sięga po Hawka i Dove, których (razem ze Stevem Ditko) był oryginalnym scenarzystą. Ale zacznijmy od ceremonialnego pytania: co tam dziś słychać w dekadzie disco?

Otóż nic nie słychać, bo Aqualad jest zakneblowany! Lecz na szczęście...

Komplikacja rozwiązana błyskawicznie - cliffhanger jak z podręcznika!

Scenariuszowo jest to pełna sztampa, ale podoba mi się sylwetka Aqualada z oszczędnie wykorzystanym kolorem - podkreślenia doczekują się sznury i knebel oraz zarys superbohaterskich butów i rękawic. Fajny wizualnie manewr! Tytani znaleźli Gartha zaalarmowani przez Lilith oraz jej mystical powers; nowa członkini zespołu okazjonalnie będzie dla scenarzystów Tytanów wygodną deus ex machina, kubek w kubek jak wcześniejsza Dream Girl z Legionu Superbohaterów. Obie te postacie w ogóle sporo łączy: obie wprowadzone są wybitnie jako eye candy (Dream Girl w srebrnym kostiumie kąpielowym i na wysokich szpilkach, Lilith dosłownie jako klubowa go-go girl), obie posiadają bliżej niesprecyzowane moce jasnowidzenia, obie stanowią dla swoich zespołów właśnie taki awaryjny wentyl bezpieczeństwa, kiedy scenarzysta zapisze się w kozi róg, nie będzie akurat mieć pomysłów lub będzie potrzebować szybkiego rozwiązania wątku, bez kilku stron podbudowy. How did you find me? Oh, it was all thanks to Dream Girl/Lilith!

Garth daje nura do wody, by odzyskać siły, po czym dostajemy odrobinę fabularnych porządków: 

Przysięga Tytanów zaczyna być coraz częściej obchodzona!

Hawk i Dove wrócili do domu? O nie, nie wierzcie w to ani przez chwilę!

Tak jest, chłopaki, nie możecie pozostać w cieniu detektywa Aqualada - czas na wasz własny wątek!

Różnica jest taka, że Aqualad dostał nową charakteryzację na miarę nowej dekady, a Hank i Don to nadal nasze dwa znajome dekle z późnych lat '60. Hej, lubię tych chłopaków - napisałem o nich już dobrych parę wpisów, jakby nie było - ale nie mieli do tej pory szczególnego szczęścia w komiksach! Czy w tym numerze coś się zmieni...?

Szczwany plan Hanka! Pamiętajcie, jaka jest jego kanoniczna superbohaterska słabość: jest nią "bycie głupim".

Zwróćcie też uwagę na pierwszy panel; powie wam on wszystko, co trzeba wiedzieć o Hawku i Dove:

THIS IS THE KEY! - YOU'RE USING IT TO GET INSIDE! - CLEVER!

Uh, chłopaki... tak zwykle działają klucze? Czy może chodzi o to, że sposób zdobycia klucza był clever? Też chyba nie, skoro Hank po prostu asked Sharon for it. Zostaje nam więc tylko jedno wytłumaczenie: Don gratuluje Hankowi, że wchodzi do mieszkania korzystając z klucza, a nie - jak zwykle - wskakując przez zamknięte okno czy wyważając drzwi. To trochę jak ta scena z Parku jurajskiego z welociraptorem naciskającym klamkę; clever boy!

Hank rozwija się więc nieco intelektualnie, a pierwsza część jego planu nawet wypala - zbiry Ocean Mastera dają się zwabić do mieszkania Sharon zapalonym światłem. Gorzej z drugą; wymarzone przez Hanka clobber'em zmienia się raczej w clobber'im:  

TRZYMAJ SIĘ BRACIE NARA

Dove ewakuuje się przez okno - niby z zamiarem ściągnięcia pomocy, ale wygląda to stuprocentowo, jakby po prostu dawał nogę. Hawk inkasuje więc cios po ciosie, aż w końcu gasną mu światła - ale przecież słudzy Ocean Mastera nie zaciukają go po prostu w mieszkaniu jakiejś studentki! O nie, jego zgon musi mieć tematyczny pierwiastek związany z wodą, musi trzymać się motywu - inaczej Ocean Master stałby się pewnie pośmiewiskiem całego związku zawodowego morskich superłotrów. Zbiry targają więc nieprzytomnego Hawka na nabrzeże...

Szeroka definicja "okay", ale przynajmniej Dove faktycznie ściągnął wsparcie!

...a ja mam w głowie komiks Henchgirl:

"We have to keep the motif going or the boss gets mad."

Hawk odzyskuje zmysły, ale ledwie stanie na nogi - z odmętów (niby pstrąg!) wyskakuje sam Ocean Master!

Okładkowa scena! Czy to koniec przygód Hawka i Dove?

Bracia zaliczają lekkie podtopionko, ale budzą się związani w klasycznej dla gatunku Sekretnej Bazie Superłotra:

"My being a dove doesn't mean I'm a coward! Why must you always jump to that stupid conclusion?" - Steve Skeates brzmi, jakby wkładał w usta Dona własne żale związane z pracą nad ich poprzednim komiksem! Jak już wspominaliśmy w dotyczących ich wpisach, chciał często pisać Dona jako bardziej heroiczną czy kompetentną postać, ale Steve Ditko stawiał weto. Teraz Skeates ma wolną rękę!

Czego dowiedział się Dove? Otóż Ocean Master współpracuje z kosmitami, którzy - kosmitami jeszcze raczej z Silver Age będąc - pragną podbić Ziemię. Interes ma w tym taki, że obcy obiecali mu rolę gubernatora/administratora podbitej planety; there are some Dr. Breen vibes here. Ale to nie wszystko: kosmici zaprzęgli do roboty jeszcze innych kosmitów!

Dalej bardzo podobają mi się kosmici wizualnie przypominający klasycznych men in black!

Wizerunek men in black mógł jak najbardziej być wykorzystany świadomie; są oni bardzo wczesnym elementem ufologicznego folkloru, obecnym w tych historiach już w latach '40 i '50. Tymczasem Hawk zalicza kolejny przebłysk intelektu:  

"And you're pretty stupid too" - widzimy tu u Hanka mechanizm projekcji

Swoją drogą, po co w skomputeryzowanej podwodnej bazie Ocean Mastera samotny, drewniany pal na środku pomieszczenia? Czy to muzealny eksponat z jego ulubionego portowego nabrzeża? Czy chłoszcze przy nim swoich niekompetentnych podkomendnych? Czy w wolnych chwilach siada na nim jak plażowa mewa? Tyle pytań.

Pozycja niewygodna, ale chłopaki dają radę!

Podkomendni Ocean Mastera są jednak czujni:

This is some straight-up Pirates of the Caribbean stuff here

W tym miejscu dostajemy scenę akcji, w których Hawk rozmaśla szeregowych niegodziwców - z drobną pomocą ze strony brata:

TO NIE PRZEMOC, TO SLAPSTICK

W końcu jednak chłopaki nadziewają się na twardszych oponentów - już nie wynajętych zbirów, a kosmitów w ludzkiej skórze... oraz samego Ocean Mastera:

Dove, jak zwykle, stara się ograniczyć w walce do uników oraz obezwładniających chwytów

W tym miejscu Skeates zadaje całkiem niezłe pytanie: czy Dove jest tak naprawdę pacyfistą, jeśli mimo wszystko w kryzysowej sytuacji polega na pięściach brata i czeka, aż ten znokautuje trzymanego przez niego łotra? Może i nie wyprowadzam samemu tych uderzeń, myśli Dove, ale co z tego? 

W całej tej kotłowaninie powalony Ocean Master podnosi z podłogi pistolet transformujący kosmitów, celuje we współpracownika i pozwala mu w ten sposób osiągnąć pełnię mocy. Czas na powrót włochatego rybożółwia z ostatniego numeru! Dove, widząc to, postanawia nie być twardogłowym ortodoksem w swoich pacyfistycznych przekonaniach; są ideały i jest praktyka:   

Czyli bicie kosmitów spoko? No nie wiem, Dove, sounds kinda racist

Tak, Dove po raz kolejny przeżywa dylematy związane z pacyfizmem - chociaż nawet wcześniej zdarzało mu się już stłuc niegodziwca na kwaśne jabłko. Myślę, że można jednak łatwo obronić Skeatesa wracającego do tego wątku: po pierwsze, dla czytelników śledzących tylko Tytanów, nie własną serię The Hawk & The Dove, problematyka ta nie jest jeszcze tak ograna; po drugie - jest to całkiem ładne odbicie aktualnego centralnego dylematu Tytanów, którzy poprzysięgli nie zakładać już kostiumów po aferze z doktorem Swensonem. Dove got over himself in a moment of crisis - will they?

POTĘGA WŁOCHATEGO RYBOŻÓŁWIA

Sytuacja robi się beznadziejna; rybożółw wciąga ciosy braci jak bęben, ale nawet nie przy tym nie mrugnie - a do tego Ocean Master staje już na nogi, a do pomieszczenia wbiegają już kolejni kosmici. However...

Odsiecz Tytanów to zasługa detektywa Aqualada: kiedy zbierał bęcki w poprzednim zeszycie, udało mu się podrzucić sługusom Ocean Mastera elektroniczną pluskwę. Tym razem pomaga technologia, nie mistyczne moce Lilith!

Czas na obowiązkową finałową scenę akcji, ale ostrzegam - jeden gryps jest tu gorszy od drugiego:

Aqualad, that's not even a fish pun! No chyba że w znaczeniu tego, że ryby też mają "tails", ale to wyjątkowo naciągane.

Ciekawsza jest już kwestia Kid Flasha, "Wham! Bam! Watch out, Sam!". To ugrzeczniona wersja frazy "Wham! Bam! Thank you, ma'am!"; ugrzeczniona, gdyż oryginalnie zwrot ten miał seksualne konotacje z "szybkim numerkiem", ale szczerze mówiąc już w latach '50 i '60 był on wykorzystywany po prostu na określenie czegokolwiek zrobionego raz-dwa. Już nawet Dean Martin śpiewał:

Zeszyt kończy się epilogiem, w którym Tytani raz jeszcze próbują przekonać Aqualada, że decyzja o zaprzestaniu superbohaterskiej działalności była słuszna. Garth jest tym razem bardziej cierpliwy, ale mimo wszystko... 

Tak jest, Garth, krótko z nimi! Swoją drogą, było już tak blisko; zamiast zwykłego "the end" historię zamyka słówko "finis"... a mogło to być prawdziwie podwodne "fin"!

Overall, it was OK as far as endings go, ale zdecydowanie poniżej poziomu poprzedniego zeszytu. Trochę to już specyfika formy; łatwiej napisać cool setup niż w pełni satysfakcjonujące zakończenie, gdyż w tym pierwszym pomaga nasza własna, czytelnicza kreatywność i ciekawość. Dokąd to wszystko zmierza, co się stanie, jak zareagują na to nasze postacie? W zakończeniu nie mamy już tego luksusu; cały otwarty potencjał został już zawężony i przelany w konkretnej wersji na papier. Intryga Skeatesa jest wyjątkowo absurdalna - za zbirami z parku stoi Ocean Master, za którym stoją kosmici, za którymi stoją jeszcze inni kosmici - ale przynajmniej podobała mi się paralela pomiędzy dylematami pacyfistycznego Dona oraz przysięgą całej grupy. Nie było tam może zbyt głębokiej analizy - but it's the thought that counts!    

Fajnie też znowu widzieć Aqualada jako outsidera kontestującego decyzję Tytanów - i trochę aż szkoda, że Hawk i Dove nie doczekali się równie radykalnej reinterpretacji na nową dekadę. Ale kto wie, może jeszcze błysną pod piórem Skeatesa...? Przed nami jeszcze kilka zeszytów tego scenarzysty!

~.~

Missed an episode? Chronologiczną listę wszystkich naszych dotychczasowych spotkań z Tytanami możesz znaleźć klikając tutaj!