środa, 30 marca 2022

DC Round Robin 2022!

It's that time again, i nie chodzi mi wcale o powrót śniegu za oknem! Rok temu wydawnictwo DC urządzało komiksowe Igrzyska Śmierci - dzisiaj okazuje się, że zabawa ta najwyraźniej będzie cykliczna. I właściwie - czemu nie; może i jest głupia jak kilo gwoździ, ale kłamałbym mówiąc, że głosowanie i śledzenie wyników nie sprawiało mi przyjemności!

Jeśli kogoś nie było tu rok temu - na ring wchodzi dwanaście potencjalnych nowych serii komiksowych; po policzeniu głosów spływających różnymi kanałami (twitter, instagram, własna aplikacja DC) i przejściu przez eliminacyjną drabinkę zwycięski tytuł trafia do druku. W zeszłym roku była to seria Robins; kto stanie w szranki tym razem? Sprawdźmy!

Hashtag #DC Round Robin! Te głosowania to jedyny powód, dla którego mam konto na twitterze.

Oto nasza pierwsza para:

Decyzja zabrała mi jakieś pięć sekund - Wildcat! To dostojna postać z dekadami historii, wieloletni członek Justice Society of America oraz mentor wielu młodszych bohaterów i bohaterek - by wspomnieć choćby Black Canary. Jest jakiś hemingwayowski urok w tym obrazie starego, poobijanego boksera wracającego na ring jeden ostatni raz; przeczytałbym tę historię z przyjemnością. Dodatkowym atutem jest to, że tytułowe logo wygląda jak Wildrat - doskonałe superhero name, przyjmę je chyba sam!

Stan na dzień dzisiejszy: Wildrat prowadzi - jak to stary bokser - marginalnie; 50.8% głosów dla niego. 

Oh man, whatta choice! I love Renee Montoya, ale koncept ożenienia Constantine'a z rymującym demonem Etriganem ("gone, gone the form of man - rise the demon Etrigan!") na vacation from hell w Liverpoolu brzmi jednak jak crazy fun. Nie jestem szczególnie dumny z tego głosu - to definicja guilty pleasure - ale dajcie mi tę serię!

Póki co - John oraz Etrigan prowadzą z wynikiem 54.4%!

Ponownie - oh man, whatta choice... ale tym razem oba koncepty są dla mnie tak samo mało interesujące. Chyba jednak wolałbym oddać głos na Suicide Squad Dark - parę lat temu Dark Nights: Metal (seria, do której nawiązuje logotyp tytułu) była interesującą zabawą w jechanie maksymalnie over the top. Kluczowym elementem fabuły był w niej mistyczny metal o nazwie batmanium! Być może więc proponowane wydanie Suicide Squad złapie nieco tego absurdalnego klimatu - liczyłbym na to, że faktycznie będzie w swoich wariactwach odpowiednio mind-melting. Drugi tytuł, Justice League Redacted, brzmi jak impresja na temat X-Force... i potrzebuje siedmiu linijek na swój pitch tam, gdzie Suicide Squad Dark ogarnia sprawę w trzech. 

Tu jestem w mniejszości - Justice League Redacted prowadzi z wynikiem 60.2%.

OK, czyli to jest nasza teenage heroes bracket? No cóż, wezmę co dają; w tym przypadku będzie to Firestorm. Podtytuł zapowiada trochę lekkości, a dwójka nastolatków kontra bóg anty-życia Darkseid oraz jego niezliczone armie brzmi jak jakaś szkolna komedia z lat '80. Co do drugiego tytułu - Kid Flash, Sinestro oraz Eobard Thawne to wszystko postacie tradycyjnie ubrane na żółto; obawiam się, że czytanie tego komiksu przypominałoby wyciskanie sobie cytryn w oczy.

Okazuje się jednak, że 61.1% głosujących jest miłośnikami cytrynowych rozkoszy. No kinkshaming!

Black Canary ma mój głos praktycznie w ciemno - to jedna z moich ulubionych postaci z DC! Po drugiej stronie musiałby naprawdę stać ktoś darzony przeze mnie równie wielką sympatią, a John Stewart - choć też go lubię - to jednak nie ta liga. No dobra - przyznam, że pitch Black Canary jest tak ogólnikowy, jak tylko można; szpiegowskie intrygi, zaszyfrowane dane, sekretne organizacje, yadda yadda yadda. Cóż jednak zrobić; fanowska lojalność każe mi oddać głos na tę bohaterkę! 

Do tej pory zebrała 54.8% głosów. Dobry początek! 

Etrigan po raz kolejny? Może i razem z Madame Xanadu oraz Deadmanem, ale dla uczciwości zagłosuję jednak na Animal Mana. To postać dobrze grająca w konwencji horroru, i ten zwierzęco-biologiczny body horror brzmi dla mnie bardziej intrygująco niż kolejne strachy z duchami i demonami. 

Na chwilę obecną - 51.4% dla Animal Mana!

Wiecie, że jestem miłośnikiem all things silly, a trudno o coś bardziej głupkowatego niż zwierzęca drużyna z Kapitanem Marchewą - antropomorficznym superkrólikiem - na czele. Ale... ten ufologiczny pitch Green Lantern just sounds so cool! Byłem ogromnym fanem Z archiwum X; na półce mam nie tylko box set płyt DVD, ale i parę książek - oraz zdjęcie z autografem Davida Duchovny'ego! Rozumiecie więc chyba, że klimat lat '40 - the men in black, katastrofa w Roswell, obserwacje UFO - wciąga mnie na całego.

I najwyraźniej nie tylko mnie! Potężne 64.3% głosów wędruje do Green Lantern: the Birth of Conspiracy.

Z tej pary... chyba jednak Superboy. Lubię dobre historie opowiadające o tym, co to właściwie znaczy bear the Superman crest; jest tam potencjał na jakiś fajny moralitet, na ciekawe dylematy. Po przeczytaniu konceptu serii Cyborga czuję się tak, jakby już właściwie ją przeczytał; to nie intrygujący pitch, tylko streszczenie (na oko) większej jej części.

Superboy aktualnie prowadzi z wynikiem 55.6%!


Tak więc wyglądają moje wrażenia z początku kolejnej edycji DC Round Robin! Którą serię najchętniej zobaczyłbym w druku? Green Lantern: the Birth of Conspiracy, bez dwóch zdań. A która, patrząc na rzecz obiektywnie, zwycięży zapewne w tej rywalizacji? Powiem wam w sekrecie: myślę, że właśnie Green Lantern. Ten pitch ma moim zdaniem wszystko: period pieces są zawsze popularne, Green Lantern (nawet Alan Scott) to dosyć rozpoznawalny bohater, a powiązanie go z mitologią Roswell może wnieść coś fajnego do jego własnego kanonu. Inną serią, której wróżę sukcesy w głosowaniach, jest Constantine & the Demon; trudno nie lubić brytyjskiego maga, a wysłanie go na wakacje w demonicznym towarzystwie brzmi jak samograj. Black Canary też pewnie poradzi sobie w porządku; wybija się w ogóle w tym roku jako jedyny female-led title.

Jak będzie faktycznie? Ostatnio utrafiłem jak kulą w płot - za parę tygodni przekonamy się, czy w tym roku będzie podobnie!

poniedziałek, 28 marca 2022

Muzyczne Poniedziałki: with a little luck we'll be fine!

Ostatnio mieliśmy tu muzykę a capella, co przypomniało mi o polskiej kapeli Banana Boat! To zespół przede wszystkim szantowy, ale nieobce są im też inne gatunki - jak w poniższym kawałku nagranym wspólnie z irlandzką artystką Eleanor McEvoy. Lata mijają, lecz nadal jest to z jedna z moich ulubionych feelgood songs!


 A dla zdolnych: czy udało wam się złapać akcent komiksowy w teledysku?

niedziela, 27 marca 2022

Panele na niedzielę: pomiędzy cyklami #2!

Żeby tylko z wpisów "pomiędzy cyklami" nie zrobił się nam kolejny cykl! Jakie panele ucieszyły mnie w tym tygodniu?

Najpierw - poznajcie niezwykłą historię z wpisu o Generation X:

You little... what?

Szybko zbadałem, o co chodzi - "Kewpie", fonetycznie zbliżone do "Cupid", to najpopularniejsze rysunkowe postacie w Stanach Zjednoczonych przed pojawieniem się Myszki Miki! Kewpies (bo wychodzi na to, że to cała grupa postaci, a'la Smerfy) zostały stworzone w pierwszej dekadzie dwudziestego wieku przez rysowniczkę Rose O'Neill. Za wikipedią:

"I thought about the Kewpies so much that I had a dream about them where they were all doing acrobatic pranks on the coverlet of my bed. One sat in my hand." She described them as "a sort of little round fairy whose one idea is to teach people to be merry and kind at the same time". The Kewpie characters made their debut in comic strip form in 1909 in an issue of Ladies' Home Journal. Further publications of the Kewpie comics in Woman's Home Companion and Good Housekeeping helped the cartoon grow in popularity rapidly. 

A że Rose była też sufrażystką, Kewpies działały również w słusznej sprawie:


Sukces postaci był tak duży, że niemiecka firma J.D. Kestner zaczęła produkować porcelanowe lalki oparte o projekty Rose. Początkowa wersja nie spodobała się rysowniczce, ta wybrała się więc do Niemiec, postawiła ich tam w fabryce do pionu i współpracowała przy tworzeniu nowego modelu, który bardziej odpowiadał jej wizji. Et voilà

Pffffahaha, they really DO sorta look like Quentin Quire!

Myślicie, ze to koniec sagi o Kewpie dolls? To posłuchajcie tego, bo wchodzimy teraz na kolejny poziom: Kewpie to również marka najpopularniejszego w Japonii majonezu! Spójrzcie:

Jak do tego doszło? W 1919 niejaki Toichiro Nakashima wrócił do kraju z trzyletniego pobytu w Stanach Zjednoczonych, podczas którego poznał dwie fascynujące rzeczy: majonez oraz postać Kewpie. Były to prostsze czasy, wziął więc po prostu jedno i drugie, po czym założył swoją firmę - i był to wielki sukces! Co ciekawe, pierwsze prawnicze boje o to lekko partyzanckie wykorzystanie postaci Kewpie miały miejsce dopiero w roku 1998. Japoński sąd oddalił jednak pozew argumentując, że po pierwsze Kewpie jest już wykorzystywany jako twarz majonezu od ponad 70 lat i wrósł po prostu w japoński kulturowy krajobraz; a po drugie, postać jest już od lat w public domain, więc w ogóle o co chodzi.   

Całą tę fascynującą cherubinkowo-feministyczno-lalkowo-majonezową historię poznałem dzięki jednej offhand mention w Generation X. I powiedzcie, że czytanie komiksów nie kształci! 

Z innej beczki: wspominałem kiedyś o Wayne Family Adventures, uroczym komiksie sieciowym stanowiącym wejście wydawnictwa DC na komórkową platformę WebToon. Marvel również eksperymentuje z komiksami na komórki: w swojej aplikacji (fajnej, ale w odróżnieniu od WebToon płatnej) publikuje linię Infinity Comics, dostosowanych do pionowego przewijania małych, humorystycznych tytułów.

Czy mógłbym odmówić komiksowi, który nazywa się Marvel Meow? Oto więc Black Widow oraz Winter Soldier przynoszą swoje kotki do domu Captain Marvel, by pod ich nieobecność spędziły nieco czasu razem:

Spoilers: they aren't!

Śmieszne kotki śmiesznymi kotkami, ale to bardzo przyjemna technika komiksowa: wielokrotne przedstawienie tych samych postaci w jednym kadrze pozwala nam samodzielnie budować chronologię!

Awww, so cute!

Próbowałem sprawdzić, które wydawnictwo pierwsze wzięło za nowomodne pionowe komórkowe comic strips, ale - jak zwykle - branża ta to system naczyń połączonych. Pierwszy odcinek Wayne Family Adventures pojawił się 8. września 2021; artykuł zapowiadający marvelowską linię Infinity Comics pochodzi z dnia... 9. września 2021. Aha, mógłby ktoś powiedzieć, czyli Marvel błyskawicznie zrzyna od DC! - tyle tylko, że do napisania takiego artykułu potrzebny był już gotowy lineup tytułów, pochodzące z nich grafiki i tak dalej, co musiało być przygotowane odpowiednio wcześniej. Podejrzewam więc, że było jak to zwykle w branży - osoby z obu wydawnictw spotykały się gdzieś nad drinkami, co wyobrażam sobie mniej więcej tak:

- Hej, te nowe dzieciaki, te ich nowe technologie, zróbmy coś takiego specjalnie pod komórki!
- To może jakieś takie śmieszne paski z naszymi postaciami, jak stare newspaper strips?
- Dobra; to my zrobimy coś z Batmanem i tą całą zgrają Robinów!
- A my... z lądowym rekinem Jeffem? I kotkami superbohaterów? I puścimy to jakoś we wrześniu?
- Elegancko, polewaj!

Trochę się tu oczywiście chichram, ale jednak w głębi serca czuję, że może nie jest to wcale aż tak dalekie od prawdy! Z poważniejszej strony - kiedyś Superman czy Spider-Man mieli swoje syndicated newspaper strips, które budowały popularność tych postaci dla całych pokoleń; ciekawie obserwuje się teraz, jak w dobie odchodzenia od papierowej codziennej prasy podobną popularyzatorską rolę zaczyna pełnić zupełnie inne medium. Forma pozostaje jednak zbliżona: proste, często humorystyczne historyjki! Na darmowej platformie WebToon można już znaleźć nie tylko komediową serię Wayne Family Adventures, ale też bardziej poważną w tonie Eternals: 500 Years War Marvela czy romansową Big Ethel Energy od Archie Comics.

Dorwałem też w końcu 80-stronicową antologię z 2020 DC Cybernetic Summer! Bardzo lubię te tak zwane 80-page giants; skupiają się zwykle na jakiejś konkretnej tematyce - a to święta, a to walentynki, a to wakacje - i serwują zestaw kilkunastu krótkich historii; some are funny, some are touching, some are neat little character studies.

Choć okładka tego nie sugeruje, walentynkowa historia z Harley Quinn i Poison Ivy z zeszłego roku należała twardo do kategorii "touching"!

Well, anyways - antologia DC Cybernetic Summer stanowiła zbiór fabuł o robotach i wakacjach! Cyborg, Robotman z Doom Patrol, Metal Men - wszyscy dostali swoje pięć minut... ale moje serce skradła oczywiście historia, w której bohaterem jest jeden z superrobotów Superboya z Silver Age. Tak jest - tych samych, o których pisałem ponad rok temu!

"A Silver Age tale" - tak jest, moja słabość do tego okresu nie jest odosobniona; nadal tworzone są czasem historie nawiązujące do tej ery!

I to dla mnie tyle radochy, gdy widzę stare projekty postaci i kostiumy zrealizowane współczesną kreską!

Liz Erickson, autorka, na codzień przede wszystkim redaktorką w DC - może stąd jej zamiłowanie do komiksu retro? Tak czy inaczej, zadała sobie to samo pytanie, co ja we wpisie rok temu: ciekawe, co te roboty porabiają, kiedy Superboya nie ma w okolicy? 

Rok temu sam nabijałem się: porządny robot musi mówić do konstruktora "master"! Liz pamięta i o tym detalu z epoki <3

Dostajemy historię z kategorii touching: udający Clarka pod jego nieobecność robot zakochuje się, z wzajemnością zresztą) w jego technicznie utalentowanej koleżance z klasy... ale nic przecież nie może z tego wyjść, a wracający po wakacjach Clark nie ma nawet świadomości, jaka teenage love story rozegrała się w Smallville, gdy on ratował świat. To uroczy przykład tak zwanego pisania pomiędzy kadrami; wziąć jakąś głupotkę sprzed dekad, spojrzeć na nią ze współczesną perspektywą oraz wrażliwością i opisać w nowej historii. Jestem ogromnym fanem tego manewru! 

Nie chcę zapeszać - ale czuję, że za tydzień wystartujemy już kolejnym niedzielnym cyklem! Widzimy się więc za siedem dni; same bat-time, same bat-channel!

piątek, 25 marca 2022

Inscryption

Inscryption to dziwna gra, i od tego trzeba zacząć. Przede wszystkim - karciany deckbuilder; jego twórcami są jednak autorzy Pony Island, co może dawać pewne pojęcie o kierunku dziwności!

Pikselowa grafika, imitacja kineskopowego monitora - chyba już to gdzieś widziałem!

Pony Island to, by użyć szumnych słów, metatekstualny horror w formie gry wideo. Gracz - niczym w tysiącu internetowych creepypast - odpala w nim stary, ledwie działający automat arcade z tytułową Pony Island, ale jest z nim po prostu coś nie tak. Szybko okazuje się, że za błędy systemu i dziwne glitche odpowiada... sam Szatan, który siedzi uwięziony w automacie! Pony Island zaczyna właściwie jako kopia gry z biegnącym dinozaurem z przeglądarki Chrome, ale Szatan wciela się w rolę demonicznego projektanta - gada z graczem, rozszerza i zmienia reguły oraz wabi w kolejne pułapki. By ostatecznie go pokonać, trzeba czasem pomieszać w opcjach wirtualnego automatu, celowo zcrashować grę czy przepisać kawałek prostego kodu.

...pikselowa grafika, imitacja kineskopowego monitora...

Inscryption stosuje podobne manewry. Już w menu głównym widzimy, że opcja NEW GAME jest wyłączona; możemy wybrać wyłącznie CONTINUE. Dlaczego? No cóż, fabuła będzie odsłaniana krok po kroku!

Do it! What are you, chicken?

Początek jest bardzo nastrojowy. Siedzimy nocą w pionierskiej chacie z bali; po drugiej stronie stołu, świecącymi oczami, patrzy na nas karciany oponent - Leszy (tak, Leszy ze słowiańskich podań, z nieznanych przyczyn na gościnnych występach w zachodniej Alasce). Jak to w horror story - gramy w karty o własne życie... ale śmierć wcale nie jest końcem.

W Inscryption na pewno z miejsca kupił mnie projekt wizualny. Gra prowadzona jest z perspektywy pierwszej osoby, a więc karty nie są elementami umownego interfejsu, a fizycznymi obiektami. Nasz bohater trzyma je w dłoni, wykłada na stół, dociąga z talii leżącej na drewnianym blacie; dzięki temu rozwiązaniu zabawa ocieka klimatem i faktycznie czułem się, jakbym sam siedział w traperskiej chacie przy rozedrganym płomieniu świecy. Pomiędzy partiami możemy nawet wstać od stołu, by rozprostować nogi, i pochodzić po chacie... potencjalnie znajdując przydatne karty lub wskazówki, jak wyrwać się z mocy Leszego! Awesome, awesome, awesome.

Chata kryje swoją porcję tajemnic, a jej eksploracja przypomina nieco zabawę w escape roomie.

Sama centralna "gra w grze" - karciany deckbuilder - jest prościutka, ale przyjemna. Mamy cztery kolumny, na które zagrywamy zwierzęta o różnych wartościach ataku i obrony: statystyki małej wiewiórki to 0/1, agresywnego wilka 3/2, zaś wytrzymałego żółwia - 1/6. Jeśli Leszy ma w danej kolumnie własnego zwierza - będą walczyć; jeśli nie, zadajemy obrażenia bezpośrednio przeciwnikowi i zbliżamy się do wygranej.

Inaczej niż w Medżiku: stwory nie wymieniają się obrażeniami; zadaje je tylko atakujący.

Podstawową różnicą względem takiego Medżika jest właśnie sposób wygranej. Zamiast statycznej liczby punktów życia sytuację graczy reprezentują szalki staromodnej wagi. Mój wilk zadał ci trzy obrażenia? Dorzucam ci na szalkę trzy ciężarki. Twój kruk dziobnął mnie za dwa? Dwa ciężarki po mojej stronie... czyli różnica między nami wynosi aktualnie jeden punkt. Gdy czyjaś szalka stuknie już o stół, rozgrywka dobiega końca! To ciekawy system, a rytualne wrzucanie ciężarków na wagę dodatkowo buduje folklorystyczny nastrój grozy.

Leszy patrzy; ta część gry ocieka klimatem!

Interesujący jest też system zasobów. Z początku tury możemy pociągnąć z talii "prawdziwą" kartę... albo wziąć do ręki wiewiórkę. Wiewiórki można wykładać na stół za darmo; przy całej reszcie zwierząt, jak cierpliwie tłumaczy Leszy, sacrifices must be made. Wilk, nim trafi na stół, wymaga poświęcenia dwóch zwierząt; potężny niedźwiedź - trzech, zaś mityczny Urayuli - alaskański bigfoot - aż czterech. Traktowanie życia stworów jako waluty buduje ciekawe dylematy; czy czas już poświęcić naszego poranionego niedźwiedzia, czy dać mu zablokować jeszcze jeden ostatni atak? Cieszy też ograniczenie komponentów i typów kart do minimum; nie ma tu żadnego licznika many lub podobnych bajerów.

Jeśli zdarzyło wam się grać w Slay the Spire - losowo generowana mapka będzie wyglądać znajomo.

And that could be it, and that would be perfectly fine. Inscryption nie kończy się jednak w momencie triumfu nad Leszym - to dopiero jakaś jedna trzecia fabuły! Nie spoilerując straszliwie, gra zmienia wtedy nie do poznania; nastrojowa chatka w Kanadzie zostaje zastąpiona... pikselowym światem przypominającym retro-gry z Pokémonami, karty zdobywamy przez otwieranie paczek a'la Medżik, a do tego kompletnie zmienia się interfejs oraz pojawia się kilka nowych karcianych mechanik. Gdy uporamy się już z tym retro-segmentem, będziemy mieć przed sobą jeszcze jedną zmianę stylistyki i jeszcze jedną zupełnie odmienną przygodę.

Found footage horror jak w 1999! Szkoda tylko, że tak wtórny.

Spoiwem tych trzech światów jest bardzo konwencjonalna fabuła w stylu gamingowej creepypasty - spodziewajcie się absolutnie wszystkich ogranych chwytów z tej konwencji. Stara dyskietka znaleziona w lesie - check. "Ta gra jest zbyt technologicznie zaawansowana jak na swoje lata" - check. "Te glitche to tak naprawdę d-d-d-duchy!; nie mogę przestać grać, choćbym chciał!; jeśli przegram, to umrę w prawdziwym życiu!" Check, check, check. Nie mam nic przeciwko sprawnym zrealizowaniu znanych motywów... ale ta meta-fabuła Inscryption nie wydała mi się szczególnie sprawna. Ujmijmy sprawę następująco: aktor grający główną rolę w przerywnikach filmowych (bo mamy przerywniki filmowe!) pojawił się na ekranie w serialowej Batwoman - jako "ochroniarz #2". Nie ujmując niczego ciężko pracującym statystom - o takim kalibrze aktorstwa właśnie tu mówimy.

Tak, to nadal ta sama gra... i właściwie trochę szkoda.

Kolejnym problemem są karciane mechaniki pojawiające się w późniejszej części gry. Jedna z nich jest zwyczajnie banalna i nudna, zaś dwie pozostałe... w karcianym światku określiłoby się je jako tak zwane mechaniki pasożytnicze. Oznacza to, że owszem, działają - ale wyłącznie w bardzo wąskim i konkretnym środowisku, co w kontekście Inscryption oznacza konieczność zbudowania talii właściwie wyłącznie dookoła nich. Zapomnijcie o złożonych interakcjach; albo grasz tą mechaniką na całego, albo kompletnie ją sobie odpuszczasz. Meh.

Rzut oka na kilka kart; symbole reprezentują całkiem szeroki zakres zdolności! Skunks śmierdzi i osłabia wrogów, rekin nurkuje i jest trudniejszy do uderzenia, zaś z kruczego jaja po odczekaniu tury wykluje się kruk.

Inscryption próbuje wytłumaczyć te niekorzystne zmiany następująco: Leszy jest miłośnikiem karcianego nastroju i flavoru, tworzy więc dla gracza wręcz RPGowe doświadczenie; późniejszy przeciwnik jest zaś karcianym nerdem skupionym wyłącznie na cyferkach i mechanice. Niestety, twórcy próbują wrażenie to zbudować nie podkręceniem aspektu technicznego, a odarciem gry z fajnej początkowej otoczki i dekoracji. Zamiast dodawać - odejmują. Moim zdaniem - fatalna decyzja; i chyba nie tylko moim, gdyż w posiadanej przeze mnie wersji gry działa już (dodany po premierze, na fanowskie życzenie) tryb pozwalający toczyć nieskończone boje z Leszym i zignorować późniejsze projektanckie wygibasy.

Co się kryje za tym głazem? Dwa niedźwiedzie zszyte razem!

Inscryption to stwór tak dziwny i groteskowy, jak pozszywane mutanty wychodzące spod ręki obecnego w grze szalonego chirurga. Gdybym miał umieścić na blogowej liście wyłącznie pierwszą część gry - tę z Leszym i pionierską chatą - to postawiłbym ją oczko poniżej Where The Water Tastes Like Wine, za hipnotyczny nastrój, spójną estetykę oraz centralną karciankę; nie zawsze może idealnie zbalansowaną, ale intrygującą, szybką i wciągającą. Późniejsza część trafiłaby zaś poniżej Roundabout - bo przerywniki filmowe w Roundabout były przynajmniej kreatywne i autentycznie śmieszne.

Jeśli więc trzeba zszyć te dwa stworzenia razem? Metoda naukowa nie kłamie - trafiamy w okolice Spiritfarer, gry o przeuroczej stronie wizualnej, ale obciążonej przez tonalny chaos oraz płyciutkie mechaniki. Bezpośrednio niżej na liście znajduje się zaś Call of Cthulhu... i to właśnie pomiędzy tymi dwoma tytułami Inscryption znajdzie idealne miejsce! W swoich najlepszych momentach, w chatce z Leszym, potrafi zbudować autentyczniejszy nastrój grozy niż gra inspirowana Lovecraftem.

No i można zrobić kartę z sobą samym!

A, i na sam koniec - wszystkie nazwy achievementów w Inscryption to nazwy kart z Magic: the Gathering! Blood Artist; Doomed Necromancer; Painter's Servant; Dubious Challenge - i o wiele więcej. Urocze!

środa, 23 marca 2022

Generation X

Zeszłotygodniowe proroctwo głosiło, że zobaczycie na blogu moje wrażenia po Generation X - dziś czas spełnić te groźb obietnice!

Wrażenie pierwsze: okładki Terry'ego i Rachel Dodsonów doskonale pasują mi do X-books!

Na początek - rys historyczny! Oryginalna Generation X to seria z 1994 autorstwa Scotta Lobdella, dosyć droga memu sercu. Opowiadała ona o grupie młodych mutantów z Jubilee na czele; wśród innych wiodących postaci pojawiała się zrzucająca skórę jak jaszczurka Husk czy Chamber, wiecznie owinięty w szal mutant, któremu manifestacja mocy zniszczyła żuchwę. Nie była to X-Menowska pierwsza liga, ale na tym właśnie polegał ich urok - they were kids, they were awkward, they were trying to find themselves.

"Please, Lee -- not another "When I was with the X-Men" parable!"

Nie chcę tu uderzać w przesadnie wysokie tony, ale komiksowe serie w rodzaju oryginalnej Generation X czy New Mutants pomogły mi podjąć decyzję o zostaniu nauczycielem. Zostałbym nim pewnie tak czy inaczej - nauczanie to coś, co naprawdę lubię - ale czytanie o nastoletnich mutantach, ich problemach, relacjach i dylematach na pewno popchnęło mnie ku temu, by zawodowo pracować z podobnymi im beautiful teenage disasters... i postarać się pomagać im w miarę bezboleśnie - bo zupełnie przecież się nie da - przechodzić przez ten okres ich życia.

Lata później - nadal jestem z tego wyboru bardzo zadowolony.

Pamiętam, jak czytałem Generation X na studiach, w wieczornych przerwach od nauki: nogi na starym, zawalonym kserówkami biurku, światła na stancji pogaszone, włączona tylko nieduża lampka oraz bulgoczący zaparzacz z zieloną herbatą (stawiała mnie na nogi lepiej niż kawa). To były czasy! Nie dziwcie się więc, że mam do tego tytułu ogromny sentyment.

Gdy po szesnastu latach przerwy w wydawaniu Generation X wróciła na metaforyczne stojaki, nie mogłem więc odpuścić nowej interpretacji! Jej autorką jest Christina Strain, znana bardziej jako kolorystka; pracowała między innymi przy kolorach Runaways, innej klasycznej już teen book Marvela. Christina, urodzona w 1981, to już autorka-fanka kolejnego pokolenia - sama przyznawała w wywiadach, z jaką radością oglądała kreskówkę z lat '90 (mallrat Jubilee!) czy polowała na komiksowe klasyki Claremonta czy Lobdella.

Jesteśmy już więc - całkiem dosłownie - generację później: zarówno od strony twórców, jak i postaci. Dzieciaki z lat '90 - Jubilee, Husk, Chamber - są już dorosłymi: instruktorami i opiekunami kolejnego pokolenia. Aww, just like me! Chociaż seria skupia się więc głównie na nowej grupie nastoletnich mutantów, nasi starzy znajomi wciąż są w niej obecni: 

Husk stara się przekazać swoje doświadczenie kolejnemu pokoleniu - tu w jej gabinecie siedzi Bling, mutantka o diamentowej skórze!

Energiczna Jubilee - ta sama, która w latach '90 zasuwała po centrach handlowych w ikonicznym żółtym płaszczu - ma już adoptowane dziecko... i jest wampirzycą. Że co?, zapytacie; no cóż, nie wińcie za to scenarzystki, gdyż Marvel zrobił z Jubilee wampirzycę już w roku 2010.   

...albo, inaczej opisując sprawę, w szczycie popularności książkowego i filmowego "Zmierzchu". Przypadek? ANI TROCHĘ

Nie zdradzając za dużo - scenarzystka stara się odciągnąć Jubilee od tej "zmierzchowej" interpretacji; w 2017 był już na to czas najwyższy! 

Zostawmy już jednak starą ekipę; całą ideą Generation X jest przecież zapewnienie miejsca do rozwoju nowej generation. Podejście Christiny Strain pokrywa się tu idealnie z moim własnym: the most fun thing you can do with an X-book is focusing on all the background kids! Swoje pięć minut dostają więc postacie takie Eye Boy, który posiada na całym ciele ponad pięćdziesiąt oczu (w tym jedno na języku!); Nature Girl, posiadaczka pięknego poroża i mocy komunikacji ze zwierzętami; Hindsight, który po dotknięciu kogoś potrafi błyskawicznie poznać cudzą historię i myśli.

Jak to jednak zwykle bywa: supermoce są symbolicznym przedłużeniem charakterów. Lin, Nature Girl, jest na tyle niechętna do komunikacji z rówieśnikami, że ci z początku uważają wręcz, że jest niema... ale ona, chociaż z czasem nieco się otwiera, is just not that much of a people person. Eye Boy i Bling mają masę problemów z poczuciem własnej wartości, zaś Hindsight chciałby zbliżyć się do chłopaka, na którym mu zależy... ale jego własne moce doskonale sabotują mu życie towarzysko-uczuciowe. Jak utrzymać grzeczne konwenanse, kiedy każde dotkniecie drugiej osoby kończy się stuprocentowo nieprzefiltrowanym spojrzeniem na samego siebie z cudzej perspektywy?

"I'm so into him, but I can't touch him" to fajny callback do klasycznej relacji Rogue i Gambita!

Dzieciaki są więc właśnie takie, jak dzieciaki w tym wieku być powinny. Czuć te buzujące hormony, to wieczne lawirowanie pomiędzy euforią i młodzieńczą deprechą; kiedy są w towarzystwie, woleliby być osobno, a kiedy są samotnie, nagle brakuje im kontaktu z innymi. Próbują zdecydować, jak powinna wyglądać ich przyszłość; odkrywają nowe aspekty swoich talentów, do czego - jak zwykle - metafora supermocy jest idealnie dopasowana.  

Eye Boy dorasta; jego oczy zaczynają widzieć dziwne rzeczy!

Bardzo rozbawił mnie wywiad, w którym Christina Strain opisywała swoją koncepcję: no dobra, chcesz wziąć te dzieciaki tła, parafrazowała słowa redaktora, ale przydałyby się w tej serii jakieś marketingowo nośne postacie, żeby się jednak sprzedała! Christina wywalczyła kompromis: "rozpoznawalnymi postaciami" tej inkarnacji Generation X są, według niej... Jubilee oraz Quentin Quire, nastoletni telepata-buntownik. Nie Wolverine, nie Emma Frost, nie Cyclops; I just have to admire the chutzpah! 

Quentin Quire, jak zwykle, is a delightful little $#@%

Ale Generation X to nie tylko teen angst i metafory dorastania; jest tu też miejsce i na akcję, i na humor. Jeśli nastoletnie życie uczuciowe jest super awkward, to dołóżcie do tego lekcje edukacji seksualnej z Doopem:

Trochę przypał, że łatwiej mi chyba czytać Doop-speak niż cyrylicę, but well, here we are! "Truth is, everybody's different" - nastoletnie X-books zawsze żyły tą metaforą!

Czy jest to więc idealna wersja Generation X na nowe czasy? Chociaż charakteryzacja i skupienie na background kids bardzo mi się podobają, to mam jednak parę zastrzeżeń. Po pierwsze...

"Instructors got lives, too. I guess."

...nie do końca kupuję stronę wizualną. Amilcar Pinna nieźle radzi sobie z kompozycją oraz sylwetkami, ale w niektórych zbliżeniach twarze wydawały się dziwaczne - jakby pojawiał się jakiś problem z perspektywą i rozmiarem oczu czy ust. Potrafiło wyrwać mnie to na chwilę z narracji; z jakiegoś powodu było to też najbardziej widoczne przy postaciach o azjatyckich korzeniach, jak widoczni powyżej Nathaniel i Jubilee - może więc jest to kwestia oddania innego kształtu oczu i mimiki? Trudno mi ocenić, ale czułem, że there was something off with some of those close-ups. I drobniejsza uwaga, ale z jakiegoś powodu Amilcar rysuje Bling nieco jak... Barta Simpsona. Spójrzcie jak wygląda na jednym kadrów wcześniej, gdy siedzi w gabinecie Husk! Oh, hi Bart, przemknęło mi przez głowę w trakcie czytania... i ponownie jest to drobiazg, ale wyciąga na moment z toku narracji. Dla porównania - Bling wcale nie musi mieć głowy jak Bart; spójrzcie na okładkę autorstwa Dodsonów!   

THOUGHT BALLOONS

Inną nietypową decyzją było okazjonalne stosowanie przez scenarzystkę thought balloons, dymków z myślami postaci. Współcześnie są one raczej rzadko wykorzystywane; ich rolę, szczególnie w przypadku wewnętrznych monologów, przejęły mniej burzące kompozycję ramki narracyjne. Dla uczciwości - thought balloons bywają używane w X-books jako kolejna warstwa dialogu, gdyż przy takim zagęszczaniu telepatów i telepatek na metr kwadratowy trudno, by było inaczej! Pojawia się więc dodatkowa towarzyska niezręczność, gdy Quentin Quire (w innym tytule) myśli przy koleżance oh man, I gotta score with her!, a ona patrzy się na niego wyczerpana i przekazuje spojrzeniem koleś, słyszę twoje myśli, chociaż naprawdę wolałabym nie. Rzecz jednak w tym, że Christina Strain wykorzystuje te thought balloons kompletnie w starym stylu - sprawiają wręcz wrażenie, jakby zostały doklejone w procesie edytorskim; ot tak, by dorzucić odrobinę tła postaci dla niezorientowanych. Podobnie jak z moimi zastrzeżeniami co do kreski - nie są to rzeczy duże, ale wybrzmiewają jednak fałszywie w bardzo przyjemnej pod innymi względami melodii.

Come on, look at how cute those kids are!

Nowa wersja Generation X nie jest więc pozbawiona wad - ale i tak przyniosła mi sporo radości! Przede wszystkim czułem, że znów czytam Generation X - owszem, nowej scenarzystki, ale zdecydowanie rozumiejącej, co stanowi o atrakcyjności tego konceptu. Skupienie się na dzieciakach, które w innych tytułach robiły za tło lub jednorazowy gag, rozbudowanie ich charakterów i relacji, pokombinowanie nad tym, o co właściwie chodzi w ich postaciach; chyba zawsze będę się łapał na takie założenie! Myślę również, że postacie z drugiej lub trzeciej ligi wręcz z definicji mają więcej pola do wzrostu - oraz więcej potencjału do opowiadania nowych, ciekawych historii z nimi w rolach głównych.

Jak też mógłbym nie lubić tych momentów, gdy nauczyciele i instruktorzy mają swoje pięć minut pokazania młodym, dlaczego kiedyś byli - i nadal są - cool? Znowu, superbohaterskie metafory działają tu w sam raz: Husk dosłownie zrywa z siebie "skórę" psycholożki i pokazuje, że pod spodem wciąż jest gotowa do akcji! 

No dobrze, powrót Generation X obarczony jest jeszcze jednym problemem - to tylko dwanaście numerów. Za to winić można już wyłącznie wydawnicze praktyki Marvela; seria musiała zostać ucięta z racji na standardowe worldshaking, status quo changing events, które przetaczają się cyklicznie przez to uniwersum. Kiedy więc akurat zaangażujemy się emocjonalnie w losy tych dzieciaków, kiedy poznamy je trochę głębiej... seria zwyczajnie dobiega końca. Owszem, dobiega końca w sposób zaplanowany, bez irytującego cliffhangera na końcu, ale chętnie spędziłbym z nowym pokoleniem X więcej czasu. Zostaje jednak liczyć na to, że - jak to w superbohaterskich narracjach bywa - powrócą jeszcze nieraz!

'Nuff said, Nature Girl!

Generation X stanowi interesujący przykład jeszcze jednej siły komiksu: to narracja, która dosłownie toczy się przez dekady; przez te tytułowe generacje. Komiksowy czas płynie w tajemniczy sposób, ale jednak taka Jubilee dojrzewa razem ze mną - kiedyś oboje byliśmy annoying little $#@%$; teraz, dekady później, oboje jako dorośli spełniamy się w pracy z kolejnym pokoleniem.

There is something heartwarming about that.




(...now we're both annoying BIG $#@%$!)

poniedziałek, 21 marca 2022

Muzyczne Poniedziałki: na pierwszy dzień wiosny!

Frekwencja na zajęciach była dziś, ujmijmy rzecz dyplomatycznie, mało imponująca. Mam nadzieję, że młodzież korzystała z uroków życia i ładnej pogody - a kto wie, być może tej starszej części przydałaby się jakaś drinking song do balowania na łonie natury!

Poniższa bawi mnie nieodmiennie:

Zespół Da Vinci's Notebook powstał z początku lat '90 i wyrobił sobie markę śpiewając humorystyczne kawałki a capella. Album Brontosaurus był ich ostatnim, wydanym w 2002 - i słychać to wybitnie; otwierająca go piosenka to modna wówczas szydera z Billa Gatesa, a w utworze o internetowym porno (dostępnym, dla pełnego klimatu epoki, przez brand new cable modem) wspomniani są Pam and Tommy Lee. Zresztą, co tu kryć, Riverdance and Michael Flatley z utworu powyżej to kolejna wskazówka co do czasu jego powstania!

niedziela, 20 marca 2022

Panele na niedzielę: pomiędzy cyklami!

Tydzień temu zakończyliśmy potężny cykl (60 tygodni!) opowiadający o Legionie Superbohaterów w Silver Age. Zgodnie z zapowiedzią - czas na chwilę przerwy pomiędzy cyklami; muszę w końcu odsapnąć i zdecydować, o czym będzie następny!

Dzisiaj postanowiłem podzielić się z wami garścią paneli, których nie wykorzystałem w ostatnich wpisach. Dlaczego zostały, jak to się ładnie mówi po angielsku, on the cutting room floor? Ano głównie dlatego, że albo miałem już dosyć materiału ilustracyjnego, albo nie udało mi się ich sensownie wpleść w narrację tekstu. Są jednak często zbyt urocze, by zostały gdzieś na dysku - czas więc się nimi nacieszyć!

Samotny, lecz jakże prawdziwy panel z tekstu o Uncanny X-Force:

"Enjoy school. Befriend girls with loose morals." - lekcje życia od Fantomexa!
 

Z tekstu o Wolverine and the X-Men - alternatywna okładka i panel:

"My teacher sense is never wrong!" To urocze odniesienie do słynnej okładki Spider-Mana autorstwa Johna Romity:

Ciekawe jest, że sama kompozycja wizualna zdradza właściwie, o kim mowa! Który z portretów jest najmniej zasłonięty i - dodatkowo - ustawiony w "konwersacyjnej" pozycji z Peterem, a nie gdzieś pod stopą czy kolanem? Gwen, oczywiście!

Nawet ochroniarz w kosmicznym kasynie stara się nie być rasistą!

Z tekstu o Blue Beetle trochę większa porcja:

Brenda w dwóch słowach podsumowuje nastoletnie dramy!

Seria w tex-mexowym klimacie nie mogła obejść się bez mrugnięcia okiem w stronę tradycji lucha libre!

Mina Peacemakera w drugim panelu kompletnie sprzedaje dla mnie ten dialog!

NPR - National Public Radio - nadal ciepło wspominam; na anglistyce audycje z niego były dla nas materiałem do nauki wymowy! Klarowna amerykańska wymowa, solidne dziennikarstwo - czego chcieć więcej?

Paco i słowa mądrości!

Z tekstu o Injustice również wyciąłem całkiem sporo:

Ta interpretacja Lois Lane - zanim, niestety, została szybko zalodówkowana - była fajną i dowcipną postacią!

Lobo szukający sparing-partnera mierzy wysoko!

Drobne międzywydawnicze uszczypliwości - shots fired! Ale co tu kryć, w rywalizacji Rocket Raccoon/Detective Chimp oddałbym głos na szympansa.

Nie jest łatwo z miejsca wymyślić dobrą catchphrase!

Harley z własnym gangiem o rozpoznawalnej stylówie!"They were like family... except I liked them."

Swoją drogą, tak właśnie w zamyśle - gdy wracałem do blogowania - miały wyglądać Panele na niedzielę; garść pojedynczych kadrów pochodzących z ostatnio czytanych przeze mnie komiksów, z minimalnym tylko komentarzem! Uznajmy więc, że jesteśmy dzisiaj w stupid fake world alternatywnej rzeczywistości, w której zawsze trzymałem się tego założenia. Co będzie za tydzień? Zobaczymy!