Kończy się luty, kończą ferie, ale stosik lektur tylko rośnie i rośnie; ot, paradoksy! Czas na Knédżi, dziś wyjątkowo tematyczne.
![]() |
Za nic bym nie opuścił, Blade! |
Nareszcie! Przez trzy ostatnie tomy serii Arkham Horror czekałem na powrót Josha Reynoldsa. Pierwsza z jego książek była wzorcową lovecraftowską pulpą - and I know about both, bo (jak być może pamiętacie) zarówno Lovecraft, jak i pulpowa literatura to moje specjalności. Ale do rzeczy: hrabina Alessandra Zorzi (w istocie wysokiej klasy złodziejka, think Catwoman; tytuł szlachecki też ma pewnie kradziony) przybyła do Arkham kierowana zleceniem zdobycia cennego artefaktu; na miejscu poznała Pepper, wyszczekaną nastoletnią taksówkarkę, i wciągnęła ją do przestępczego fachu - a ponieważ to Arkham, od czasu do czasu gdzieś tam pojawiało się jakieś mackowate monstrum.
Tym razem Alessandra zabiera Pepper do egzotycznej Europy, by młoda liznęła nieco świata - ale we Francji czyha stary wróg (i kochanek): Henri, autentyczny hrabia d'Erlette. Alessandra rąbnęła mu niegdyś cenną księgę, i teraz - zmotywowana porwaniem Pepper - musi ją namierzyć i zwrócić... ale w intrygę miesza się Trish Scarborough, agentka wywiadu o niejasnej lojalności, zaś Pepper nigdy nie była szczególnie dobrą dziewczyną - więc już absolutnie nie planuje być dobrą zakładniczką.
Absolutnie fantastyczna zabawa, szczególnie w wersji aktorsko zagranego audiobooka wydawnictwa GraphicAudio, dodatkowo błyszczącej rozrywkowo podkolorowanymi akcentami: ta Pepper ze swoją bostońsko-cwaniacką gwarą, ten Henri oh so entertainingly evil jako wyrafinowany Francuz! Fabularnie to nadal gatunkowo standardowe pościgi, strzelaniny i ucieczki, ale - podobnie jak w narracjach komiksowych - wiele można wybaczyć, jeśli w rolach głównych obsadzono barwne, sympatyczne postacie, a Alessandra i Pepper to świetnie uzupełniający się duet. Obawiałem się trochę, że po porwaniu Pepper zniknie z powieści aż do trzeciego aktu, but no no no; that girl has guts, i narracja rozdziela się po prostu pomiędzy obie bohaterki.
Z lovecraftowskich ciekawostek: hrabia d'Erlette jest jasnym odniesieniem do Augusta Derletha, przyjaciela Lovecrafta oraz popularyzatora jego twórczości (podkreślę jak zwykle: pisanie o "samotniku z Providence" to bzdura, uleganie scenicznej kreacji samego Lovecrafta; miał cały krąg przyjaciół, a jego zachowana bogata korespondencja jest nie mniej ciekawa niż opowiadania). Derleth to figura nieco kontrowersyjna: z jednej strony przyczynił się wybitnie do pośmiertnej sławy przyjaciela zakładając wydawnictwo Arkham House; z drugiej - firmował jego nazwiskiem własne teksty, reklamując je jako "pośmiertną współpracę" oraz dokończenie rozpoczętych za życia projektów.
Wszechświat Lovecrafta był zimny, naukowy oraz obojętny; Derleth z kolei poszedł w kierunku wizji bardziej manichejskiej: Przedwieczni - jak Cthulhu - byli źli, a naprzeciw nim stawali Starsi Bogowie; dosłownie zresztą nadnaturalnymi bogami będący, nie "bogami" w daenikenowskim rozumieniu Lovecrafta (czyli istot tak obcych i potężnych, że tylko wydających się ludzkości mieć cechy boskie). Od Derletha wziął się właśnie znak Starszych Bogów, Elder Sign, działający na pozaziemskie maszkary jak krucyfiks na wampiry; pod pewnymi względami było to cofnięcie kreatywności do ery klasycznego horroru i jego konwencji. Nie da się jednak ukryć, że jest to też początek pulpowego nurtu Lovecrafta, w którym na widok potwora trochę może się traci zmysły... ale generalnie można rozwalić go dynamitem i odjechać potem na motorze.
Oba nurty - klasyczny i pulpowy - mają coś do zaoferowania, daleki jestem więc od skreślania tego drugiego. Shadows of Pnath to świetny przykład: czy znajdziemy tu filozoficzny, egzystencjalny lęk? Gdzież tam; ale za to dostajemy dwie świetne, sympatyczne bohaterki oraz ich efektowne przygody. Kupuję!
Byłem głęboko rozczarowany Saturation Point: tekstem Adriana Tchaikovsky'ego (solidnego ogółem autora science fiction!) opisującym wyprawę badawczą do niezwykłej "Strefy". Przypomniałem więc sobie o Annihilation Jeffa VanderMeera: ciepło przyjętej powieści o podobnym koncepcie (wszyscy są tu i tak dłużni braciom Strugackim), zaadaptowanej zresztą na podobnie entuzjastycznie recenzowany film.
Zaczęło się super, ładnie szczególnie pod kątem językowym. Jak to w powieściach tego typu, mamy tajemniczą, odciętą od reszty świata Area X pełną osobliwych fenomenów; śledzimy losy dwunastej już ekspedycji do jej wnętrza, tym razem złożonej z czwórki kobiet (zmiana składu grup jest eksperymentem sama w sobie). But there is a twist: mąż narratorki uczestniczył w jednej z poprzednich wypraw i nie skończyło się to dla niego dobrze; zaginął, odnalazł się tajemniczo poza Strefą, po czym zaginął ponownie. Nasza bohaterka ma więc osobistą motywację, by zgłębić sekrety paranormalnej okolicy.
I tu właśnie zaczyna się mój problem: mniej więcej od połowy Annihilation zmienia się w pastisz Lovecrafta, a konkretnie The Color out of Space zmiksowanego z At the Mountains of Madness. Nawet język z każdym rozdziałem staje się (zakładam, że celowo) coraz bardziej lovecraftowski! Pojawia się więc motyw czegoś spoza naszej rzeczywistości, próby komunikacji i rozszyfrowania zagadki, odkrycia czegoś niepokojącego na swój własny temat; elementy kosmicznego horroru są tu odhaczane jeden po drugim, i nie jest to bynajmniej zarzut: to sprawny, ładnie napisany tekst, aktualizujący staromodną "wyprawę arktyczną" do współcześniejszych dekoracji. Naprawdę chciałem bardziej polubić ten tekst, ale z każdą kolejną kartką mój początkowy entuzjazm słabł; that's it?, pytałem sam siebie, that's the novel? To po prostu pastisz Lovecrafta we współczesnych dekoracjach.
Ale to dopiero pierwszy tom cyklu; kto wie, może w drugim kryje się przede mną więcej niespodzianek, jakiś odkrywczy zwrot akcji, nowa warstwa interpretacyjna? Chętnie sprawdzę! Mam też nadzieję, że dzięki Annihilation zapamiętam w końcu poprawną pisownię tego słówka, podwójne n, pojedyncze l - jest więc potencjalna korzyść już teraz.
Po lekturze Annihilation (widzicie, dobrze zapisałem!) męczyłem moimi refleksjami kolegę R., który również miał przyjemność czytać VanderMeera. Głównym clou dyskusji było to, że w moich lovecraftowskich podróżach wrzucam napotykane teksty do trzech worków: pastiszu, dyskusji albo pulpy.
"Pastisz" to właśnie Annihilation, i podkreślę, że nie ma w tym pojęciu nic pejoratywnego: to teksty imitatorskie, rozgrywające tę samą problematykę oraz symbolikę, posługujące się podobnym językiem; pastisz może być udaną książką na własnych prawach (jak VanderMeer właśnie), literackim hołdem.
"Dyskusja" to kategoria najbardziej interesująca: to teksty, które biorą problematykę i w jakiś sposób się do niej odnoszą, stawiają ją na głowie, naświetlają z innej perspektywy. Wiadomo, że groza w wielu tekstach Lovecrafta jest sublimacją rasizmu, że potworni Deep Ones to metafora innych grup etnicznych, że odkrycie własnej "zmieszanej krwi" to źródło dyskomfortu i lęku. Wejdźmy więc w perspektywę tych Deep Ones, mówi zatem Ruthanna Emrys; zróbmy z nich metaforę Japończyków w Stanach w okresie wojny, systemowo wsadzanych do obozów, wykluczonych ze społeczeństwa. Ustawmy w roli bohaterów opowiadań nie białych naukowców i arystokratów, mówi Matt Ruff, a biednych czarnych z ery segregacji; pobawmy się do tego klasycznym lovecraftowskim motywem zamiany ciał jako narzędziem opisywania relacji społecznych.
"Pulpa" to z kolei ten wspomniany nurt post-derlethowski: zabili go i uciekł, ale najpierw wysadził potwora dynamitem! Bębnowe karabiny Thompsona, gangsterzy ery prohibicji, podróżująca po świecie hrabina-złodziejka! Tak, Shadows of Pnath to bardzo udana pulpa; The Tree of Azathoth jest z kolei niestety pulpą słabą.
To już trzeci tom cyklu Cthulhu Armageddon, który ogółem wydawał się zacząć jako fanfik Fallouta... z tym, że zamiast bomb cywilizację zniszczyło nadejście Wielkich Przedwiecznych. W miejsce Dzikiego Zachodu, Wild West, mamy więc lovecraftowskie okolice spustoszonej Nowej Anglii - równie aliteracyjny Esoteric East (to uroczy akcent; jak mocne są przecież związki pomiędzy westernem a gatunkiem postapokaliptycznym!). Nawet ghule w pierwszym tomie, śmiałem się lata temu, to bardziej ghule z Fallouta, nie z Lovecrafta.
The Tree of Azathoth wydaje się pretendować do rangi dyskusji, ale jednak nie może wyrwać się z pulpowej orbity. Główny bohater jest czarnym rewolwerowcem - więc niby mamy tu jakieś mrugnięcie do kwestii rasowych - ale książka nie ma na ich temat nic do powiedzenia; towarzyszy mu gadający kot o imieniu Black Man ("a wiesz, jak Lovecraft nazwał swojego kota?" to jeden z tych internetowych memów, od których zawsze wywracam oczami; tak, wiem, pewnie tak samo, jak twój dziadek nazwał czarnego psa na wsi). To znowu na swój sposób urocze: Lovecraft był znanym kociarzem i kochał koty, Phipps wjeżdża więc w to na całego. Ba, wjeżdża nawet w Dream Cycle, rzadziej eksplorowany aspekt twórczości swojego inspiratora!
O fabule nie ma za bardzo co pisać: Booth, wasteland ranger-detective-gunslinger, musi kogoś odnaleźć i trafia w ten sposób do Dreamlands - uformowanych na podobieństwo metropolii ery prohibicji, z agencjami detektywistycznymi, przeżartym zepsuciem pseudo-Hollywood i tak dalej. Niestety, ani intryga nie jest szczególnie ciekawa, ani postaci szczególnie pamiętne - wszystko jest pisane od sztancy i najzabawniejszym elementem całości jest doczepione do tomu krótkie opowiadanie "The Maltese Cthulhu", w którym Phipps idzie przynajmniej na całego w bezpretensjonalną zabawę konwencją.
Ano właśnie, konwencja! Trochę rozczarowało mnie, że po dwóch tomach falloutowej postapokalipsy przenosimy się raptem do miejskiego, noirowego kryminału. Rozumiem, że w trzecim tomie cyklu warto trochę zamieszać, ale era prohibicji to tak wyeksploatowane tło dla lovecraftowskich historii (ukłony dla całego cyklu Arkham Horror!), że postapokaliptyczne dekoracje były zwyczajnie ciekawsze, bardziej oryginalne. Cthulhu as an atomic bomb to trochę jak Godzilla stanowiący metaforę nuklearnej pożogi; można było w tym pokopać, wyskrobać jakąś symbolikę, a nie lecieć znowu w detektywów w fedorach.
Banał banałem, ale jako czternastolatek pewnie bawiłbym się przy tej powieści w porządku - i na taką półkę właśnie ją odłóżmy.
Dobra, dosyć Lovecrafta; na koniec porozmawiajmy o zabójczym zimnie i istotach, które nie umarły, lecz spoczywają uśpione! Boy oh boy, was that a clever segue or what? (A skoro uczymy się dziś pisowni - podobne przejście w języku angielskim to "segue"; "segway" to ten śmieszny dwukołowiec, nie uwierzycie, ile razy widziałem mieszanie obu słówek!)
Zima powoli ma się ku końcowi - przynajmniej u nas śnieg stopniał, ustępując miejsca błotu i mgłom - uznałem więc to za ostatni dzwonek, by przeczytać odłożoną na ferie książkę o zimowych zwyczajach zwierząt: Winter World: the Ingenuity of Animal Survival autorstwa profesora Bernda Heinricha. Profesor Heinrich to w ogóle lepsza postać: poza osiągnięciami akademickimi zdobywał laury w dziedzinie... biegania, bijąc liczne długodystansowe rekordy! W latach osiemdziesiątych wsławił się na przykład biegnąc przez 24 godziny i pokonując na torze dystans 156 mil. Jego specjalizacja naukowa? Humans as persistence hunters, o której pisał szeroko w książce Why We Run. To jest dopiero połączenie teorii z praktyką!
W Winter World Heinrich opisuje rozmaite taktyki przetrwania zimowych miesięcy, lub - bardziej specjalistycznie mówiąc - overwintering. Jak robią to owady? Upraszczając, mają w ciele płynny rozmrażacz, niemal taki jak na samochodowe szyby. Dlaczego niedźwiedzie nie dostają odleżyn i dlaczego nie siada im szkielet oraz mięśnie w wyniku miesięcy hibernacji? Jak działają ptasie strategie - migracja, zbijanie się w grupy, rozgrzewanie się przez dygotanie? Pasją profesora Heinricha są mysikróliki (kinglets) - malutkie ptaszki, które przy swojej masie teoretycznie nie powinny być w stanie przetrwać niskich temperatur; co z nimi?
Sympatyczna i pełna informacji książka, nawet jeśli nieco sucha - choć autor stara się jak może, ubarwiając ją opisem własnych doświadczeń, wyjść ze studentami oraz odwołaniami do Jacka Londona, w którym zaczytywał się jako młodzieniec: szczególnie opowiadania To Build a Fire (hej, pamiętam je jeszcze ze studiów!). Zimowy krajobraz ma w sobie romantyzm i grozę, majestat i niebezpieczeństwo - i myślę, że nigdy nie ginie to nawet z naukowej narracji. Dodatkowy plus za stałe użycie słówka "subnivean", które zapaliło mi w głowie lampkę - a, to stąd nazwa marki kosmetyków!
Nagrodę tego wydania magazynu literackiego Knédżi składam na ręce... Josha Reynoldsa za Shadows of Pnath, przednią lovecraftowską pulpę! Tak, Annihilation jest literacko lepsza, ale to przygody Alessandry i Pepper przyniosły mi więcej radości. VanderMeer doczekał się już zresztą własnych wyróżnień; oddajmy coś innym autorom!
Ferie już się kończą, ale lektury - nigdy; Knédżi powrócą!