poniedziałek, 29 stycznia 2024

Muzyczne Poniedziałki: lepsze niż Kaszpirowski!

If you got faults, defects or shortcomings you knowLike arthritis, rheumatism or migrainesWhatever part of your body it is, I want you to lay it on your radioLet the vibes flow through...

You said it, Paige!

Połóżcie więc problematyczną część ciała na głośniku i udajmy się w leczniczą podróż wraz z niepodrabialnym zespołem Parliament! Niech nie wystraszy was niemal osiem minut albumowej wersji; healing takes time, and it is time well-spent.

Skąd cała kosmiczna otoczka albumu Mothership Connection? Proces myślowy George'a Clintona, frontmana grupy i legendy funku, był rozbrajająco prosty:  "Put niggas in places that you don't usually see 'em. And nobody had seen 'em on no spaceships!".

piątek, 26 stycznia 2024

Generation X: późniejsze atrakcje!

Omawialiśmy już Generation X w ogólnej perspektywie, pojawił się wpis o śladach ówczesnej popkultury na łamach komiksu - dziś więc pora na wszystkie drobiazgi, o których chciałem wspomnieć, a które zbyt mocno rozdęłyby poprzednie teksty! Która scena jest moją ulubioną z serii? Co ciekawego działo się na tych łamach pod kątem reprezentacji? Jak potoczyły się losy Generation X po odejściu Scotta Lobdella i Chrisa Bachalo, oryginalnych twórców? Zróbcie sobie kawę, jako i ja zrobiłem, and let's dive in!

Zacznijmy od ulubionej sceny właśnie! Otóż, jak to w superbohaterskich przygodach bywa, podczas jednej z misji Generation X została pojmana przez łotrów. Problemem numeru była obecność w uczniowskiej grupie Leecha - młodego chłopaka, którego mocą jest tłumienie zdolności innych mutantów dookoła. Telepatka Emma Frost nie mogła więc po prostu standardowo rozpykać niegodziwców, czego ci byli w pełni świadomi... ale znalazła bardzo efektowne wyjście z sytuacji! Gdy tylko Leech stanął obok:

"I can't believe she did that!", wołają bohaterowie i łotrzy pospołu!

Tak jest, double dropkick, luj ogłuszacz, prosto w chłopięce zęby! Leech wchodzi w status off, więc jego moce również się wyłączają - i telepatyczne zakończenie konfrontacji zabiera odtąd Emmie jakieś trzy i pół sekundy.

It's such a cool little scene, and it encapsulates a lot of Emma's character - jest w końcu byłą członkinią Hellfire Club, spędziła lata jako przeciwniczka X-Menów, i nie jest jej obce przełamywanie granic dla osiągnięcia celów. Ale celem tym - tak wtedy, jak i teraz - często jest dobro jej uczniów i uczennic; by zapewnić im bezpieczeństwo, jest gotowa kopać dzieci w ryja - and I think it's beautiful

"White Queen? Please don't kick Leech again."

Możecie więc wyciągnąć swoje notatniczki z informacją, że ulubioną sceną Anglisty z crossovera Inferno jest opętana przez demona lornetka wygryzająca kolesiowi oczy, i dopisać pod spodem, że jego topową sekwencją z Generation X jest nauczycielka kopiąca ucznia do nieprzytomności. Ciekawych rzeczy się tu o mnie dowiadujecie, ale cóż zrobić - takie są fakty! Uspokoję was, osobiście nigdy w życiu nie skopałem ucznia, but then we don't get captured by supervillains quite as often.

Do młodzieżowych X-tytułów przychodziłem zawsze głównie po młodzież, ale to właśnie nauczycielka Emma Frost jest stałą gwiazdą Generation X. Już wcześniej, w The New Mutants, pokazywała bardziej złożone oblicze jako mentorka łotrowskiej grupy Hellions, ale tutaj gra już wybitnie pierwsze skrzypce - i słyszałem wiele osób, dla których Generation X była de facto okazją do polubienia Emmy (zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że to ta seria ugruntowała Emmę jako zreformowaną antagonistkę na tyle skutecznie, by od trzydziestu lat była jedną z najbardziej rozpoznawalnych bohaterek X-komiksów).

I mean, everybody loves a villain working with the heroes, a Emma ma do tego wiele do powiedzenia na temat zawodowej specyfiki X-Menów; jak wiemy, praktycznie kontraktowym zobowiązaniem tej grupy jest bycie regularnie zniewolonym w jakimś lochu:

It comes with the membership!

Więcej o Emmie później; przejdźmy lepiej do wątku obecnego w Generation X już od oryginalnych zeszytów Lobdella i Bachalo: jedna z uczennic nie jest neurotypowa. Sprawę identyfikuje gościnnie obecny doktor Hank McCoy, Beast, zaś uczennicą in question jest Monet:

Cliffhanger!

To nie pierwszy moment, kiedy autyzm pojawił się na kartach X-tytułów; wcześniej jako autystyk określony był na przykład David Haller, Legion (ponownie - można tu wrócić na łamy The New Mutants, a konkretnie do roku 1985). Ze współczesnej perspektywy przedstawienie to nie było szczególnie realistyczne, a obecnie w ogóle odeszło się od kojarzenia autyzmu z tą postacią, ale warto mimo wszystko oddać Claremontowi sprawiedliwość: poruszył temat jeszcze mocno przed Rain Manem (1988), który na dobre wprowadził autyzm do publicznej percepcji.

So anyways, autyzm M przejawia się w postaci występujących nieregularnie spells; Monet odcina się wówczas od świata i zewnętrznych bodźców. Jak zaznaczał wyżej doktor McCoy, nie jest to powiązane z jej genem X - to po prostu dodatkowa warstwa jej tożsamości; los sprawił, że mutanką oraz autystką, ale brak tu korelacji przyczynowo-skutkowej. Skonfrontowana z diagnozą M nie przyjmuje informacji dobrze:

Jedną z licznych mocy M jest latanie, więc jeśli chce odizolować się od reszty grupy - nic prostszego! Zwróćcie też uwagę na stylówę prosto z lat '90 - długa spódnica, trampki, sweter; nie jest trudno wyobrazić sobie w podobnych ciuchach Winonę Ryder lub podobną aktorkę z epoki.

Docieramy tu do bardzo emocjonalnej sceny, w której Monet - do tej pory obecna przeważnie jako szkolna mean girl, all rich and perfect - rozkleja się kompletnie przy nauczycielu (Sean Cassidy, Banshee, też potrafi latać, toczą więc osobisty dialog wysoko między chmurami). Stawia to pod znakiem zapytania, na ile wcześniejszy obraz nastolatki - często wyniosłej i opryskliwej wobec rówieśników - mógł wynikać z bycia na spektrum:

To naprawdę kluczowy moment dla M!

Czy jest to dobra reprezentacja? Tak i nie; największym felerem jest, moim zdaniem, późniejsze pociągnięcie wątku w stronę komiksowych bzdurek - z supermocami, zamianami ciał i tak dalej. Monet byłaby dużo ciekawsza, gdyby (jak sugerował z początku Beast) twardo oddzielać tę strefę jej życia od superbohaterskiej metafory! By pomóc sobie w ocenie reprezentacji sięgnąłem po pracę Representation of autism in fictional media: A systemic review of media content and its impact on viewer knowledge and understanding of autism (2023). Autorki sugerują tam następujące kryteria oceny: 

Autorki: Sandra C. Jones, Chloe S. Gordon oraz Simone Mizzi.

Non-human othering and disablism oznacza w tym ujęciu szeroko pojętą dehumanizację; traktowanie postaci jako "robotycznych", określanie ich jako "crazy" i tak dalej. Monet (za sprawą genu X) w oczywisty sposób nie jest human, ale oddzielmy metafory - rozumiemy przecież, że to tylko narracyjna dekoracja; historie o X-Menach to historie o ludziach, o mniejszościach w szczególności. Motyw autistic person as heroic odnosi się do stereotypowego przypisywania osobom na spektrum nadludzkich mocy - i ponownie, Monet potrafi co prawda latać czy rozbijać pięścią cegły, ale zdystansujmy przygodową superbohaterską metaforę od portretowania charakteru: nigdy nie jest pisana jako sawantka, który to obraz skleił się z autyzmem od czasów wspomnianego Rain Mana, ani nie wchodzi w topos "ekscentrycznego geniusza". One-dimensional odnosi się w  ujęciu autorek badania do robienia z autyzmu jedynej cechy charakteru (co Monet zdaje śpiewająco, gdyż przed diagnozą poznaliśmy ją już jako kompletną postać) oraz medialnej nadreprezentacji autystyków jako białych mężczyzn hetero (co Monet ponownie zalicza bez trudu jako woman of color). No i w końcu mamy lack of personal narrative; ukazanie autystyków tylko jako postaci tła albo wręcz narzędzi, z których korzystają "prawdziwi" protagoniści (powiązane z toposem sawanta/geniusza-ekscentryka). Po raz kolejny, Monet radzi sobie świetnie; jest jedną z centralnych protagonistek serii, a jej relacje rodzinne to oś konfliktu mniej więcej połowy zeszytów; przykładowo Emplate, arcynemesis drużyny, to jej rodzony brat.

Nie chcę analizować punktu po punkcie, ale zwrócę jeszcze uwagę na aspekt socially dysfuncional: Monet is anything but. Jest inteligentna, bogata, piękna, doskonale odnajdująca się w teenage social games lat '90; nie jest społecznym wyrzutkiem, a królową szkoły - pozostałe dziewczęta wiedzą dobrze, że nie mają startu do bycia jak ona (i radzą sobie z tym na różne sposoby). We wcześniejszym wpisie charakteryzowałem młodzież lat '90 jako wiecznie pozostającą w pozycji komfortowego, ironicznego dystansu, zanurzoną w cynizmie oraz będącą socially mean to each other (przez socially rozumiem tu akceptowalną, przyjmowaną za dobrą monetę formę ekspresji społecznej); w przypadku M możemy się zastanawiać, na ile te cechy wypływają z bycia na spektrum, a na ile z odgrywanej roli mean girl, która nie pozwala nikomu podejść  zbyt blisko. Tak czy inaczej, na pewno nie jest stereotypowy obraz autystki jako cichej myszki zamkniętej w bibliotece!

Trudno traktować wątek M jako nie wiadomo jak doskonałą reprezentację - głównie za sprawą chaosu, który wkradł się tam przy okazji odejścia oryginalnego zespołu kreatywnego (trzeba było szybko domknąć niektóre kwestie albo dostarczyć rozwiązania zagadek, i wyszło to wszystko pośpiesznie oraz nieprzekonująco). Jest to jednak reprezentacja o niebo lepsza niż Legion w poprzedniej dekadzie, i nawet przy współczesnej analizie można docenić wiele jej aspektów - tym bardziej, że mówimy o tekście z lat '90!

Wszystko to poważne kwestie, odbijmy więc ku lżejszej tematyce! Chwaliłem bardzo annuals, doroczne wydania specjalne wychodzące pod szyldem The New Mutants; wspominałem przywiązanie do alternatywnego etosu oraz undergroundowego stylu w Generation X. Oba te trendy przecinają się w zeszycie... Generation X: Underground Special!

...którego autorem jest Jim Mahfood! Podpis mówi '97, ale komiks trafił na stojaki w marcu 1998.

Mahfood to twórca związany ze street artem oraz kulturą rapu, hip-hopu, jazzu i funku; stanowił idealny wybór na stanowisko autora, który mógł zinterpretować Generation X w autentycznie undergroundowym stylu. W amerykańskim komiksiarstwie mamy comics, ale mamy też comix, przez x; wydawnictwa niszowe, zwykle w czerni i bieli, tworzone po garażach i klepane gdzieś na powielaczach, a później kserokopiarkach; często rozsyłane pocztą bezpośrednio do zainteresowanych, trochę jak klasyczne fanowskie ziny. Taką właśnie estetykę widzimy na łamach Underground Special!

Historia nie jest tu za mądra - szkolne dziewczęta jako Banshee's Angels spuszczają wpierdziel łotrowi numeru - ale to nie koronkowy storytelling chodzi, a o styl, rytm, kreskę wręcz wibrującą dźwiękiem:

To z kolei jedna z moich ulubionych wersji Jubilee - właśnie ta w interpretacji Jima Mahfooda, pakująca taśmę podpisaną FUNK do wielkiego magnetofonu! Na tym blogu szanujemy Jubilee

A, byłbym zapomniał: łotr numeru ma armię robotycznych super-alfonsów. Well, it was the style at the time!

"THE RAW FUNK IS DESTROYING THEM!!"

Jim Mahfood stworzył też kolekcjonerskie karty z członkami i członkiniami Generation X, a nawet poinstruował, w jaki sposób maksymalnie się nimi nacieszyć:

"They're extremely illegal!!"

Zrób se ksero! Podklej na kartonie! Podrób podpis Jima Mahfooda i sprzedawaj po pięćdziesiąt dolców sztuka - pure profit! Jestem zauroczony tym konceptem; nie dość, że kreska Mahfooda jest tak ekspresyjna, to mamy tu cały ten GenXowy etos jak na dłoni: be cool, be different, be alternative. Inne postacie Marvela mogą mieć swoje oficjalne, poważne trading cards; Generation X nabija się z tego i zachęca od odpalenia kserokopiarki. Jest tu mrugnięcie okiem, jest podskubywanie wydawniczej ręki, która cię karmi, jest autoironia; as far as concepts go, it's pretty much perfect.  I spójrzcie na Emmę Frost, która jakby urwała się w tej kurtce z planu jakiegoś Reality Bites! To w ogóle właśnie ten moment, kiedy Emma coraz częściej zaczynała być nazywana po prostu Emmą, nie White Queen jak za łotrowskich lat - ale Jim trzyma się tu jeszcze klasycznej nomenklatury. I jeszcze jedna strona ze szkicami, gdyż ten special jest po prostu zbyt dobry, by jej nie zamieścić: 

Autorskie spojrzenie za kulisy, wspólne komentowanie szkicownika - kolejne elementy sprawiające, że czytelnicy i czytelniczki mogą czuć się "in"!

Jim Mahfood wybił się w komiksiarstwie ilustrując Clerks Kevina Smitha dla wydawnictwa Oni Press; fucha, którą dostał... właśnie za sprawą wrażenia, które zrobił swoją pracą na łamach Generation X. It all started here, folks! 

Ano właśnie, jacy inni artyści i scenarzyści pracowali nad Generation X po odejściu oryginalnego zespołu? Największym nazwiskiem wśród kontynuatorów był zapewne Terry Dodson, o którym na tym blogu wspominałem już przy okazji serii Black Cat oraz Uncanny X-Men. Był to jego pierwszy angaż w roli stałego rysownika jakiejkolwiek serii (1998), i już wtedy specjalizował się w - jak to się branżowo mówi - good girl art:

To jeszcze wczesny Dodson; nie ma tu tych uroczych akcentów art nouveau, za które naprawdę go lubię; jest raczej suwak kombinezonu Emmy rozpięty prawie do pępka. 

Swoją drogą, powyższa poza Emmy (podparcie dłońmi o boki, biust naprzód) to w pewnym okresie taka go-to Dodsona, że można zrobić drinking game z wyłapywania, kiedy znowu się pojawi! Ale, jak mówiłem, ogólnie lubię jego styl wystarczająco, by mieć na ścianie gabinetu zeszyt z autografem; it's a bit cartoony and it carries that sense of colorful action and adventure - dobry wybór dla fabuł, które idą mniej w stronę psychologii i horroru, a mocniej w superhero action.

Larry Hama, z kolei... Będę dyplomatyczny i powiem, że nie są to najlepsze scenariusze Generation X. Bywają tam zeszyty, które są całkiem w porządku, ale nieco starszy Hama chyba niekoniecznie czuł młodzieżowego ducha tytułu. Na jedną z jego postaci wpadłem nawet w tym roku w artykule opisującym najmniej udane postacie Marvela (w kontekście "tego raczej nie zobaczycie w MCU - i całe szczęście"). Mowa o jednostrzałowej przeciwniczce Emmy Frost: przed wami Bianca LaNeige oraz jej kosmiczne krasnoludy! Tak, ma ona wyciągnięty dosłownie z kosmosu motyw Królewny Śnieżki:

Trudno nie domyślić się, że Hama pisał tę fabułę z myślą o, jakby to ująć, artystycznych atutach Dodsona!

Telepatia akurat nie działa, ponieważ srututu cośtam cośtam szersze uniwersum, so it's pretty much two boobtastic ladies having a catfight - i jeśli myślicie, że Emma miała głęboko rozpięty zamek w panelu wyżej, to you ain't seen nothin' yet. Jest to wszystko popisowo durne (z kosmicznymi siedmioma krasnoludami, pamiętajmy), ale jakimś cudem nie trafia w żadne pozytywne pole; I'm all for silliness, I'm all for camp, lecz tonalnie zwyczajnie to nie wypaliło. Brakuje właśnie warstwy humoru, autoironii; Hama wyszedł pewnie z założenia, że ten remiks Królewny Śnieżki będzie śmieszny sam w sobie, but it's just... bizarre.   

Larry Hama miał swoje przebłyski, ale zdecydowanie bardziej podobał mi się kolejny stały scenarzysta - Jay Faerber. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że Generation X jego autorstwa jest u swego rozrywkowego szczytu! Lobdell i Bachalo stworzyli co prawda postacie, koncepty, zrobili rzeczy najciekawsze artystycznie oraz nadali serii jej dynamikę, ale Faerber oferuje po prostu solidny superbohaterski miesięcznik - z humorem, akcją i wplecionymi w to wszystko dobrymi character moments (jednak już niczym tak spektakularnym, jak kopanie uczniów do nieprzytomności). Bardzo ubawiła mnie na przykład sekwencja, w której Jubilee - z właściwym sobie wdziękiem i wyczuciem - broni Emmy jako nauczycielki. Tak, miała w swojej historii ciemne strony, ale za to jaka jest odważna!

Ta mina w ostatnim panelu idealnie sprzedaje "stop helping me, please", które nauczycielka z pewnością ma w głowie! Kiedy Dodson dostaje dobry komediowy materiał, to naprawdę nieźle sobie z nim radzi.

Faerber pewnie nie miał z tym nic wspólnego, ale nawet suwak kombinezonu Emmy podjechał o... no, powiedzmy, że całe trzy centymetry do góry! Dodson już tak niepotrzebnie nie szarżuje; na wszystko jest czas i miejsce.

Podobało mi się też podejście Faerbera do klasycznego problemu: dlaczego mutanci są tak znienawidzeni, skoro marvelowska opinia publiczna traktuje Avengersów czy Fantastyczną Czwórkę jako kochanych celebrytów? Oto na przykład Skin, który sprawnie uspokaja ratowanego właśnie biedaka o dosyć wstecznych poglądach:

Scenarzysta fajnie bawi się tym absurdem!

I chociaż sam zwykłem powtarzać, że uprzedzenia te nie mają sensu i X-komiksy działałyby lepiej w kompletnym oderwaniu od reszty Marvela... to jednak Faerber, ustami Syncha, podaje mocny kontrargument. Gdy Angelo traci cierpliwość do gapiących się przechodniów, otrzymujemy taką oto wymianę zdań:

"No one ever said fear and hatred had to make sense."

Brzmi to może nieco jak zamiecenie problemu pod dywan... but is it, though? To niestety smutna prawda; uprzedzenia nawet w realnym świecie rzadko są logiczne czy sensowne; mamy zwykle worek naukowych, moralnych czy emocjonalnych argumentów przeciw nim - a jednak i tak istnieją, i tak wracają, i tak trudno je wypłukać z cudzej (lub własnej!) głowy. Jak mówi Synch, that's kinda what makes it so tragic. To pozornie prosty komentarz, ale też jeden z bardziej przenikliwych, jeśli chodzi o relację mutantów oraz innych superpostaci.

A jak Faerber radził sobie na czysto przygodowym gruncie? Nieźle, i chcę pokazać tu ewolucję, która zaszła od The New Mutants pisanych przez Roba Liefelda! Ponieważ obie drużyny udawały się na Daleki Wschód, naszym papierkiem lakmusowym będzie porównanie takiej właśnie przygody. Jak być może pamiętacie, Liefeld zaludnił strony swojego komiksu postaciami o tak orientalistycznym rysie, że aż w zębach wibruje: był tam latający gość nazywający się Kamikaze (of course), azjatycka pani nazywająca się Dragoness (of course) oraz koleś uprawiający sumo nazywający się Sumo (of course). Poniżej zaś mamy szybkie przedstawienie oponentów Generation X z podobnej wyprawy:

Tough Love <3

Nadal nie są to jakieś fajerwerki kreatywności - gość będący dosłownym japońskim motocyklem, ninja i tradycyjny wojownik - ale jest tu przynajmniej jakiś głębszy ślad charakteru, humoru, kreatywności. Nikt nie ładuje w takie postacie przesadnej kreatywnej mocy (to nadal jednostrzałowcy pod pojedynczą przygodę) ale widać już pewien postęp; I would read more about Tough Love.

Faerber nawiązuje też do historii postaci oraz nastoletnich X-tytułów; na tym etapie możemy już mówić o osobnej klasie "nastoletnich X-tytułów" właśnie. W jednej z fabuł Generation X budzi się w ciałach oraz kostiumach Hellions - pierwszej grupy młodzieży pod opieką Emmy. Już samo to jest niepokojące, a dodatkowym problemem jest...

...że to dokładnie dzień, kiedy Hellions zginęli. Dodson długo chyba czekał na okazję do narysowania White Queen w klasycznym stroju!

I don't think "dressed" is the right word for it, komentuje Jubilee, lecz ja nie będę się wyzłośliwiał; to już od lat '80 jeden z najbardziej ikonicznych strojów w galerii X-Menowskich łotrów! Ale dość już zahaczania o pojedyncze przygody; grunt, by wiedzieć, że Jay Faerber robił w Generation X dobrą robotę - może nie wybitną, ale miesiąc w miesiąc fundował udany miesięcznik z przygodami, luzem i humorem.

Wraz z jego odejściem tytuł zaczął zmierzać ku zamknięciu - choć nie było w tym jego winy; jak zwykle, była to kwestia organizacyjno-biznesowych przetasowań w wydawnictwie. Lata '90 obrodziły w liczne X-tytuły, które z zewnątrz wydawały się coraz bardziej nieprzystępne; w roku 2000 Marvel ogłosił więc inicjatywę Counter-X, która miała odświeżyć je dla nowych odbiorców. Wyszło średnio, a na pewno nie z takim hukiem, z jakim chciałoby wydawnictwo; prawdziwa rewolucja przyszła dopiero w 2001, gdy za pisanie mutantów wziął się Grant Morrison - jego New X-Men to jeden z najważniejszych kamieni milowych tej marki.

Ostatnie zeszyty Generation X are, honestly, anything but milestones. Do scenariusza zatrudniony został Warren Ellis (znany z Transmetropolitan) w duecie z Brianem Woodem, gdyż konceptem Counter-X było takie właśnie zestawienie star writers z paziami-praktykantami. Ale nie jest to uczciwe określenie Wooda, który - kiedy został już w serii sam - dostarczył zeszytów lepszych, niż te Ellisa!

Powiedzmy tak: trudno oczekiwać od autora Transmetropolitan subtelności. Była to seria, w której główny bohater - a "very cool" journalist surrounded by semi-naked ladies - darł japę i strzelał do ludzi pistoletem wywołującym sraczkę (because politicians are full of shit, see?). Miało to jakiś swój gówniarski urok, ale od lat boję się wracać do tej serii - a ujawnienie, że Ellis miał na koncie historię molestowania i inne niefajne zachowania dodatkowo zniechęcają do takiej podróży (po tej aferze jego kariera właściwie się skończyła; wydawnictwa DC, Image oraz telewizyjne projekty się od niego odcięły).

Przykry temat, ale niech nie zabarwi nam analizy samego komiksu - zeszyty Ellisa są bowiem słabe nawet niezależnie od jego obyczajowych wyskoków. Przeciwnikiem mutantów jest w nich The House of Correction, dystopijny poprawczak pod wodzą apodyktycznego dyrektora. The kids rebel against authority, wymyślił Ellis, więc mój łotr będzie ucieleśnieniem establishmentu! Man this is clever! Jest w tym potencjał, ale wykonanie leży i kwiczy; wszystko, co powinno być podteksem, zostało bowiem wyłożone jak krowie na rowie jako tekst:

"I am the establishment. I am the authority. I am, as you say, the Man." Skwituję to chłodnym uśmieszkiem oraz eyeroll emoji.

Cała fabuła jest do tego tak dark & edgy, jak tylko komiksy z wczesnych lat '00 być potrafią - płaczące dzieci zmienione w zdeformowane mordercze cyborgi błagające o śmierć, te klimaty. It's deadly serious and deadly boring, nie trafiając w żadne akordy, które z sukcesem wybrzmiewały w Generation X przez kilkadziesiąt wcześniejszych numerów. Ale nawet to jest swoistym dokumentem epoki; we wczesnych latach '00 nie wystarczyło już być alternatywnym; trzeba było pociągnąć to o krok dalej, na fali była już edginess.

Gdy Warren Ellis poszedł być edgy gdzie indziej, Brian Wood dostał już właściwie serię przeznaczoną do skasowania - ale przez pozostałych mu kilka numerów dał jednak z siebie trochę serca. Jego najfajniejszą fabułą była chyba solowa przygoda, w której Chamber wybiera się na miasto i flirtuje ze spotkaną w sklepie muzycznym głuchoniemą dziewczyną (numer #71). It's a good character piece, short and sweet... ale jednak przesiąknięty goryczą.

Jonothon, jak zwykle, sabotuje sam siebie.

W jakich okolicznościach rozstajemy się z kolejnym pokoleniem mutantów? Otóż Chamber otrzymał list od Profesora X zapraszający go do wstąpienia w szeregi dojrzałych X-Menów - i cała reszta decyduje, że to dobry moment, by pójść już własnymi dorosłymi ścieżkami. Just like that; one day you wake up and realize that you're not a teen anymore.

"Czekanie na list od Xaviera" brzmi trochę jak "czekanie na list z Hogwartu" - i w 2001, kiedy wyszedł ostatni, siedemdziesiąty piąty numer serii, fraza ta mogła być celowo skonstruowana w ten sposób!

To również uroczy metatekstualny komentarz odnośnie natury komiksowego status quo; przecież już nie jesteśmy nastolatkami, ile można być w szkole, ile razy można mielić te same historie, słyszymy z ust samych postaci. Czas rozejść się w swoje strony; czas ruszyć na spotkanie świata, good or bad.

To nieco wcześniejszy panel, ale dobrze oddaje nastrój finałowych zeszytów!

I tu właśnie zakończymy nasze dzisiejsze spotkanie! Generation X nie skończyła się with a bang, ale byłoby to wręcz nieodpowiednie dla tego pokolenia; once again, it's quiet, understated, a bit ironic - just like the kids were for the longest time. Nie ma tu wyrzucania w powietrze absolwenckich beretów, nie ma efektownego pokonania arcywroga; jest pełznąca świadomość, że nie jesteśmy już dzieciakami i zwyczajnie czas już na dorosłą codzienność. Wszyscy się tego spodziewają, ale nikt nie jest na to przygotowany; nawet ostatnie rozstanie jest wypełnione wymienianymi z przyzwyczajenia towarzyskimi złośliwościami - lecz to już tylko echo wspólnie spędzonych lat, odruch wyrobiony w czasach, które niepostrzeżenie zdążyły się zmienić.

If noting else - it's fitting.

My jednak jeszcze nie żegnamy się z Generation X; przed nami finałowe spotkanie, które - mam nadzieję - jednak będzie tym wyczekiwanym bang na koniec. Skupimy się na filmowej adaptacji tego komiksu! Co, zapytacie, była w ogóle filmowa adaptacja? Na to mogę odpowiedzieć wyłącznie: szykujcie się; szykujcie siły i szykujcie wątroby, gdyż bez drinków będzie ciężko...

...but that's part of the fun!

poniedziałek, 22 stycznia 2024

Muzyczne Poniedziałki: wietnamscy legioniści!

Były to jeszcze czasy internetu łupanego - nie tylko przed erą streamingu, ale i przed YouTubem - kiedy zapragnąłem ściągnąć utwór Circle in the Sand Belindy Carlisle. A że internet w owych czasach był jaki był, po odrobinie szukania zdobyłem poszukiwany kawałek... ale w wykonaniu Lyndy Trang Đài. Eh, good enough, pomyślałem pewnie wtedy; nie będę palił transferu na szukanie dalej. Oto więc i ta wersja - prosto z płyty Doctor New Wave 9!

Dekady obecności w kolejnych folderach z muzyką i na kolejnych odtwarzaczach sprawiły bezdyskusyjnie, że to ta właśnie wersja jest moją definitywną! Kiedy okazjonalnie słyszę w radiu Belindę Carlisle, dziwię się stale, że nie śpiewa zwrotki po wietnamsku (tutaj od 1:09).

Sama Lynda Trang Đài, jak kiedyś sprawdziłem - bo jak tu nie sprawdzić, czyjego covera słucham już tyle czasu -  okazała się całkiem znaną postacią! To, jak można przeczytać w Media International Australia a well-established but very controversial figure in Vietnamese music; albo wręcz - by zacytować opracowanie Alien Encounters: Popular Culture in Asian America - "wietnamska Madonna", znana z odważnych strojów i ogólnego stawiania na sceniczny seksapil w zachodnim stylu. Występowała miedzy innymi w wietnamskojęzycznych rewiach Paris by Night, które - nagrywane prosto na kasety - były w latach '80 popularne wśród imigranckiej diaspory we Francji.

I o ile pani Lynda Trang Đài stara się jak może, o tyle trudno oderwać wzrok od towarzyszących jej na scenie wietnamskich legionistów:

Ale jest tu też autentyczna wartość kulturowa; nawet dziś w komentarzach pod tym klipem można znaleźć osobę wspominającą, że we wczesnych latach '90 był to pierwszy raz, kiedy widziała znaną wietnamską piosenkarkę śpiewającą po wietnamsku!

piątek, 19 stycznia 2024

The Immortal Iron Fist

Kreatywny duet Matt Fraction (scenarzysta)/David Aja (rysownik) to dla mnie jedna z najważniejszych kolaboracji we współczesnym komiksie - w 2012 stworzyli mój ulubiony komiks w ogóle, fantastyczną serię Hawkeye. Ale nie była to ich pierwsza współpraca: już w 2006 ich ścieżki przecięły się przy tytule niemal równie przeze mnie uwielbianym: The Immortal Iron Fist.

Fraction nie był tu jedynym scenarzystą - dzielił ten przywilej z Edem Brubakerem, i to Brubaker dostał pierwszy billing na okładce. Nic dziwnego - mówimy o zdobywcy Eisnera!

Obecnie Iron Fist ma w publicznej świadomości nieco pod górkę; osoby zaglądające do komiksów tylko okazjonalnie mogą go kojarzyć z raczej pozbawionego pazura netflixowego serialu, przyćmionego przez bardzo udanego Daredevila czy Jessikę Jones. Rolę marvelowskiego mistrza kung-fu na kinowym ekranie otrzymał zaś Shang-Chi, co najpewniej pogrzebało na lata szanse na ujrzenie naszego dzisiejszego bohatera w filmie (moim zdaniem Shang-Chi czerpał zresztą całkiem sporo inspiracji z komiksowego Iron Fista, ale to już inna dyskusja). Ale jeszcze kilkanaście lat temu Danny Rand był tak daleko od underdog status jak tylko można; The Immortal Iron Fist otrzymał w 2008 Eisnera dla najlepszej nowej serii!

I nic dziwnego: to starannie zaplanowana oraz pięknie narysowana fabuła, która do tej pory pozostaje jednym z artystycznie najciekawszych komiksów Marvela. The Immortal Iron Fist wprost ocieka historią, i to nie chodzi tu wcale wyłącznie o pieczołowity worldbuilding i poszerzaną z zeszytu na zeszyt mitologię postaci! Myślę tu także o warstwie metatekstualnej: Brubaker i Fraction czerpią garściami z całego wachlarza tradycji narracyjnych, od pulpowych powieści, przez komiksy z Golden Age (czyli lat '30-'40), aż po kino kopane z lat '70 - i, rzecz jasna, toposy współczesnego gatunku superbohaterskiego. David Aja doskonale rozumie konwencję i ilustruje wszystko markową precyzyjną, dynamiczną kreską, a rezultat był spektakularny w 2006... i, po upływie niemal dwudziestu lat, nadal jest.

Ale o czym właściwie jest ta historia?

Barwnie nazwane techniki to tradycja wyjęta prosto z pierwszego jeszcze zeszytu z Iron Fistem - Marvel Fanfare #15 z 1974 - kiedy to pisał go Roy Thomas... ale ostatni z manewrów, "Brooklyn headbutt", zabawnie sugeruje wieloaspektową tożsamość naszego bohatera!

Long story short: Daniel Rand, jeszcze jago młody, osierocony chłopiec, trafił do mistycznego miasta K'un-Lun, leżącego zarazem w Himalajach... i gdzieś na pograniczu światów. Odbył tam szkolenie, którego zwieńczeniem była konfrontacja ze smokiem; gdy Daniel, zwycięski, zanurzył dłonie w jego krwi, zyskał niezwykłą kontrolę nad swoją chi. Jego pięść stała się - cytując zeszyt z 1974 - like unto a thing of iron, a on sam przybrał tytuł Iron Fist właśnie.

Co ciekawe, narracja Marvel Fanfare #15 była prowadzona w drugiej osobie!

Współcześnie łatwo dostrzec stereotypowość narracji: biały bohater trafia do tajemniczej, orientalnej krainy, gdzie wyrasta na herosa przewyższającego rdzennych mieszkańców. To właściwie dziewiętnastowieczny topos żywcem wyjęty z powieści podróżniczo-przygodowych; czuć tu nutkę kolonializmu, odrobinę tego Kiplingowskiego ciężaru białego człowieka, a w najmniej hojnej interpretacji - zawłaszczenie kulturowe ("kung-fu się sprzedaje, ale bezpieczniej, żeby nasz koleś był jednak biały") lub wręcz otwarty miejscami rasizm. Oczywiście, daleki jestem od przypisywania Royowi Thomasowi złych intencji; w 1974 zależało mu bardziej na powołaniu do życia herosa czerpiącego z popularnych akurat trendów - nic dziwnego, że zdecydował się na sprawdzoną, konwencjonalną (choć trącącą nieco myszką) strukturę.

Przez następne lata Danny Rand wiódł standardowy żywot superbohatera: he punched bad guys, made some cool friends and romanced a pretty great lady (mowa konkretnie o Misty Knight; to do nich należał pierwszy międzyrasowy pocałunek na łamach Marvela, still kinda a big deal back then). Kiedy w 1978 moda na sztuki walki zaczęła przygasać, Iron Fist zamieszkał w jednej serii w Luke'iem Cagem - gwiazdą podobnie odchodzącego nurtu blaxploitation. Obaj byli rozrywkowymi stereotypami charakterystycznymi dla lat '70; we wspólnym komiksie odnaleźli się zaskakująco dobrze, nawiązując przyjaźń, budząc czytelniczą sympatię i przyjmując barwny tytuł Heroes for Hire. Ale mimo wszystko Danny i Luke wpadli już wtedy do kategorii ciekawostek z epoki, i przez jakieś dwadzieścia lat byli relegowani do roli tła oraz gościnnych występów.

Wtedy właśnie nadchodzi rok 2006; Brubaker, Fraction i Aja postanawiają zreinterpretować te postaci na miarę nowych czasów.

Firma Danny'ego Randa stoi w obliczu finansowej katastrofy. On sam, jako Iron Fist, trafia na celownik zastępów HYDRY... a do tego wszystkiego w Nowym Jorku objawia się Davos, wojownik z K'un-Lun znany jako Steel Serpent - jak to w takich historiach bywa, niegdyś najlepszy przyjaciel, teraz śmiertelny wróg. A jakby tego było mało, Danny'ego odnajduje Orson Randall, poprzedni Iron Fist, który pamięta jeszcze czasy pierwszej wojny światowej; odarty z honoru, ale jednak wciąż żywy... i, wbrew wszelkim tradycjom K'un-Lun, wspomagający swoje kung-fu parą pistoletów. Pojawienie się poprzednika przypomina Danny'emu o jednym: jego tytuł brzmi The Immortal Iron Fist, ale to tytuł jest nieśmiertelny, przechodzący z pokolenia na pokolenie, z czempiona na czempiona; on sam, Danny Rand, jest wybitnie śmiertelny.

And this is just the beginning.   

"We're both too dumb to know how to stop fighting." - wiele fraz brzmi jak zapowiedź późniejszego Hawkeye'a!

Steel Serpent jest świetnym otwierającym łotrem; brutalnym, zdeterminowanym, groźnym - a przy tym wszystkim jest dopiero otwierającym łotrem, oponentem pierwszego aktu. Oh, and Luke Cage, Misty Knight and Colleen Wing are also there:

Misty i Colleen jako duet znane są jako Daughters of the Dragon... i, razem z Luke'iem, wnoszą na łamy sporo nieco campowego uroku kina klasy B. To afro Misty, te lustrzanki, to taktycznie urwane "one more mother--"!

Ale ponownie, jest to reinterpretacja w bardziej współczesnej wrażliwości; stara catchphrase Luke'a ("Sweet Christmas!") zostaje wzięta w dowcipny nawias, and the ladies are honestly kickass now - nie ma mowy o byciu wyłącznie egzotycznym, grindhouse'owym eye candy

Strona wizualna jest pełna nawiązań do estetyki kina kung-fu - w najlepszym sensie!

Widać w tym wszystkim ogromną techniczną sprawność; spójrzcie chociażby na poniższą sekwencję:

eyes

Fraction i Aja rozkręcają się tu w wizualnym odwzorowaniu czasu, czymś, co rozkwitnie później również na łamach - zero niespodzianek - Hawkeye'a. Nie chcę wchodzić w przesadnie sztywne wywody dotyczące poetyki wizualnej, ale odwzorowanie czasu i tempa na kartach komiksu jest całą osobną sztuką. Zazwyczaj czytamy przecież naturalnie swoim rytmem, kontrolujemy ten czas; kontrast mrugnięcia Danny'ego oraz jego fragmentarycznych myśli ze sceną akcji sugeruje jednak, jak lightning fast the Steel Serpent really is. To podwójnie ciekawe, gdyż podobny efekt uzyskiwano w klasycznych filmowych produkcjach z Hong Kongu przez dosłowne manipulowanie prędkością taśmy, tzw. undercranking. Mówi się często o "języku kina" lub "języku komiksu"; tutaj widzimy, jakimi środkami wizualna gramatyka jednej formy tłumaczona jest na drugą.

A skoro już mówimy o kinie kung-fu - cóż może być bardziej emblematycznego dla gatunku, niż wielki turniej sztuk walki pełen barwnych postaci? Nie zdradzając zbyt wiele, do tego właśnie docieramy w drugim akcie; K'un-Lun jest tylko jedną z Siedmiu Stolic Niebios, i Iron Fist - jako jej czempion - zostaje wezwany, by ją reprezentować.

Kim jest tajemniczy Prince of Orphans? Dowiadujemy się dosyć szybko, i będzie to miła niespodzianka dla osób interesujących się komiksem z lat '30 i '40!

Po raz kolejny widać fascynację Fractiona komiksową Golden Age; we wpisie o jego X-Menach podkreślałem, że to z niej wyciągnął na przykład postać Doktora Nemesisa. To właśnie ogromna porcja zabawy w śledzeniu prac konkretnego autora - trudno oczekiwać, żeby 100% prac było wybitnych, ale śledzenie ewolucji czyichś ulubionych technik oraz inspiracji to zabawa sama w sobie!

Oczywiście, Fraction nie odgrywa wyłącznie starych hitów; buduje również całą nową mitologię, z pogłębioną historią oraz oryginalnym panteonem postaci. Każda z osób występujących w turnieju, czyli tzw. Immortal Weapons swoich miast (szybki aside - tytuł pierwszego tomu Hawkeye'a to... My Life as a Weapon), doczekuje się własnej historii. Trudno nie dać się rozbawić wojownikowi znanemu jako Fat Cobra, ale nie jest on wcale prostym comic relief:

Iron Fist oraz jego mentor obserwują pokaz; ich maski są zreinterpretowane jako charakterystyczny ceremonialny strój K'un-Lun, z cieniem dookoła oczu stanowiącym pamiątkę blizn historycznego Iron Fista sprzed stuleci. Znajdziemy sporo drobnych smaczków tego typu!

Turniejowa atmosfera jest dodatkowo podkręcana przez dosłowną drabinkę eliminacyjną, którą kończą się kolejne zeszyty! Nie zepsuję niespodzianek pokazując całą, ale już pierwszy mecz to...

Danny jest średnio zadowolony z takiego rozwoju wypadków!

Żal byłoby nie zademonstrować choćby jednej sekwencji, gdzie David Aja oddaje dynamikę postaci. Oto więc fragment starcia z Fat Cobrą:

Nazwa techniki, niby obwieszczona przez sportowego komentatora - i zapisana czcionką stylizowaną na plakat kina kopanego; strój Danny'ego, którego powiewające szarfy pozwalają na oddanie dynamiki oraz kierunku skoku; wyróżniony kolorystycznie punkt trafienia (a właściwie wręcz osobny mini-panel) - zauważcie, że manewr ten stanowi elegancką alternatywę dla klasycznych komiksowych onomatopei; brak tu ogranego BOOM!, POW! czy CRACK!

Już wszystko to stanowi świetną rozrywkę (podaną w fenomenalnej oprawie wizualnej!), ale scenariuszowa technika Brubakera i Fractiona rozkwita jak kwiat lotosu dopiero za sprawą ostatniego manewru, który chciałbym tu omówić: przeplatania głównej fabuły interludiami wyjętymi z The Book of the Iron Fist.

Porównajcie poobijanego i oblepionego plastrami Danny'ego z poobijanym i oblepionym plastrami Hawkeyem! Wiem, wracam dziś stale do tych porównań, ale paralele są naprawdę uderzające.

The Book of the Iron Fist to kronika wszystkich Iron Fists na przestrzeni wieków. Od strony czysto narracyjnej to taki listek wasabi, który pomaga przepłukać podniebienie przed kolejnym rozdziałem głównej historii; zbiór opowiadań regularnie wprowadzających do lokalnej mitologii coś nowego. Historia Orsona Randalla to pulpowe szaleństwo osadzone w latach '20...

...z własnym, adekwatnym stylem wizualnym!

...zaś sam Randall - zapytany o to, w jaki sposób ładuje chi w pistoletowe kule - odwołuje się do techniki wypracowanej przez Wu Ao-Shi, kobietę dzierżącą tytuł Iron Fist w szesnastym wieku, łuczniczkę i królową piratów. Co ważne, jej historia nie jest obowiązkowym, rutynowym odbębnieniem "skąd wzięła się ta mechanika" jak z gry komputerowej, a stanowi uroczą zamkniętą love story - of an Immortal Weapon and a humble fisherman.

...love story kończy się dobrze, choć z zaznaczeniem, że nie było im dane żyć szczęśliwie szczególnie długo. Dlaczego? Tę zagadkę rozwiążą już kolejne historie!

Niezależnie od ery, niezależnie od indywidualnych osób dzierżącym tytuł - the duty of the Iron Fist is to hold back the hordes; it's to hold back the storm. Tymi hordami raz będą Mongołowie, raz Brytyjczycy, raz zastępy HYDRY - ale nie jest to kariera, w której umiera się ze starości. Na metatekstualnym poziomie - wgląd w historię tej funkcji odziera ją z kolonialnego posmaku z lat '70; Danny Rand stanowi teraz najnowsze ogniwo w długiej, zaszczytnej linii - and he only happens to be white.

Warto też docenić, jak prezentowana jest zachodnia, "superbohaterska" twarz Danny'ego - bicie złoczyńców to jedno, ale on sam podkreśla, że chce robić więcej, przyczyniać się do bardziej systemowej zmiany. Za najbardziej wartościowy wkład w lokalną społeczność uważa więc prowadzenie szkoły:

Zawsze widzę w takich sekwencjach wesołego prztyczka wymierzonego w te wracające co jakiś czas modne medialne analizy o "faszystowskiej naturze superbohaterów", gloryfikacji przemocy, zapytaniach "dlaczego Batman nie rozda majątku" i tak dalej. Naprawdę, ten gatunek ma już dekady historii; wszyscy doskonale wiemy, że nie da się rozpykać ubóstwa nawet najbardziej Żelazną Pięścią!

Co do bardziej przyziemnej perspektywy Danny'ego (która zresztą też zapowiada Hawkeye'a opiekującego się na dobrą sprawę jedną kamienicą, zwykłymi ludźmi), szczególnie emblematyczny jest poniższy panel: 

To doskonałe podsumowanie ery Brubakera i Fractiona w The Immortal Iron Fist!

Tak, Danny mówi o rozdźwięku pomiędzy przygodowym superheroing oraz realną zmianą społeczną, ale język, z którego korzysta, nabrał dziś podwójnego sensu. Wspomina czasy, kiedy wraz z Luke'iem działali na the Deuce, nowojorskiej czterdziestej drugiej ulicy, synonimicznej z grindhouse'owymi kinami oraz szemranymi rozrywkami z pogranicza legalności; nie w Nowym Jorku w wersji Disneya. 

Disney kupił Marvela w 2009 - dokładnie w roku, w którym skończono wydawanie The Immortal Iron Fist. Nasza dzisiejsza seria to, na więcej niż jednym poziomie, łabędzi śpiew tej grindhouse'owej estetyki czterdziestej drugiej ulicy, czerpiącej z kina kopanego, blaxploitation oraz pulpowych tradycji. Trochę może koloryzuję (korporacyjne ugładzenie i homogenizacja dotknęły przede wszystkim filmów kinowych, komiksy zostawiając raczej w spokoju), ale ta zbieżność dat jest zbyt urocza, by o niej nie wspomnieć! A, i jeszcze jeden uroczy detal dotyczący panelu powyżej: w starej komiksowej tradycji, dwójka przechodniów po prawej to właśnie Matt Fraction oraz Ed Brubaker.  

Seria ma dwadzieścia siedem numerów, ale - by trzymać się wcześniejszej kwiecistej metafory - rozbudowana jest o zewnętrzne kręgi płatków, jak odrębne one-shoty czy pięć zeszytów poświęconych Immortal Weapons pozostałych Niebiańskich Stolic. Z dwudziestu siedmiu głównych numerów tylko pierwszych szesnaście pisanych jest przez Brubakera i Fractiona; później obowiązki scenarzysty przejmuje Duane Swierczynski, zaś stronę wizualną - Travel Foreman. Kiedy seria wychodziła, zmiana ta nie została przyjęta szczególnie entuzjastycznie; David Aja zawiesił wizualną poprzeczkę bardzo wysoko, zaś styl Foremana jest kompletnie odmienny: brudny, szorstki, wykorzystujący deformację i dezorientującą czasami perspektywę. 

Luke Cage tutaj to jeden z najbardziej ekstremalnych przykładów!

Kiedy jednak otrząsnąć się z pierwszego żalu, że to już nie David Aja - można dostrzec, że za kreską Foremana stoi konkretny zamysł; te historie są po prostu bliższe nadnaturalnego horroru (Foreman poszedł później w tym dokładnie kierunku, rysując w 2011 Animal Mana... ale na tym blogu możecie go też pamiętać z Black Cat!). Z biegiem czasu jego kreska nieco się uspokaja i standaryzuje; jeśli ta groteska będzie dla was z początku ciężkostrawna, wytrzymajcie!

Duane Swierczynski jako scenarzysta radzi sobie całkiem nieźle, ale po raz kolejny - najbardziej cierpi na konieczności wejścia w buty zostawione mu przez Fractiona i Brubakera. He's more pulpy, more noir-ish in what he's doing; jego historie są mniej eleganckie, ale mają jednak swój własny styl. Co ciekawe, Swierczynski pisał wtedy również inną serię - Cable - o mutancie podróżującym przez czas wraz z przybraną córką (tak, to ten sam Cable, który był opiekunem New Mutants). Był to całkiem interesujący tytuł, gdyż - za sprawą skoków w czasie - wiele historii rozgrywało się w kompletnie nowych dekoracjach; struktura przypominała serię opowiadań połączonych tylko dwiema głównymi postaciami. Czy nie brzmi to jak doskonałe przygotowanie do kontynuowania opowieści z The Book of the Iron Fist? I rzeczywiście: moim zdaniem najlepsze historie Swierczynskiego to właśnie te done-in-ones, te period pieces z przeszłości... i przyszłości! Noirowa historia z Orsonem Randallem w czasach poprzedzających jeszcze świetność Hollywood? Yes, please:

Nie jest to wysoka literatura, ale jego pastisz narracji czarnego kryminału ma dobry rytm i tempo!

Cóż mogę więc dodać? Rozpływam się w zachwytach od samego początku tego wpisu, ale chciałem zacząć komiksowy nowy rok z odpowiednim kopem! Ponowna lektura The Immortal Iron Fist spełniła wszystkie moje oczekiwania; co prawda pewne wizualne wizualne manewry nie sprawiają już wrażenia tak rewolucyjnych... ale to dlatego, że przez niemal dwadzieścia lat doczekały się szeregu imitatorów i zdążyły się już opatrzeć. David Aja wypracował tu wizualną poetykę scen akcji, którą inni próbowali przenosić nawet na łamy comiesięcznych Avengersów, w mniej lub bardziej udany sposób. Jeśli chodzi o komiksy z pierwszej dekady tego wieku - jest to lektura obowiązkowa, a do tego na tyle oderwana od szerszego uniwersum, że z przyjemnością postawię na okładce stempel dobrego punktu wejścia!   

Wystarczy wiedzieć, że Danny kumpluje się od lat z Luke'iem Cagem, Misty Knight i Colleen Wing; cała reszta jest ładnie tłumaczona krok po kroku!

I na koniec - pamiętajcie, żeby nie wkurzać Misty Knight:

Cóżeś uczynił, anonimowy agencie HYDRY!

poniedziałek, 15 stycznia 2024

Muzyczne Poniedziałki: data zobowiązuje!

W sylwestrowy wieczór usłyszałem z głośników Blue Monday w oryginalnym wykonaniu zespołu New Order, ale mózg mam już skrzywiony; zamiast z synthpopem i latami '80 utwór ten już chyba trwale będzie mi się kojarzył z Wonder Woman! Instrumentalny cover Sebastiana Böhma wykorzystano bowiem w trailerze do sequela przygód najsłynniejszej Amazonki wydawnictwa DC:

Nie był to film dobry, ale hej, trailer - w dużej mierze właśnie za sprawą tego syntezatora - rozbił jednak bank! Jeśli chcecie go sobie przypomnieć, służę pomocą:

Niemal nabieram ochoty, by ponownie ten film obejrzeć... but still I know better. Może za dwadzieścia lat!

piątek, 12 stycznia 2024

This right here calls for a toast!

A cóż to za okazja?

Luke, Misty i Colleen walnęli się co prawda o jedną świeczkę i pomieszali imiona, ale liczy się pamięć!

To trzecie urodziny bloga! Jestem najwyraźniej sentymentalny, gdyż rok w rok nie umiem odmówić sobie tego podsumowującego wpisu. Nie będę powtarzał tego, co wcześniej - że pisanie zawsze poprawia mi nastrój, że wspaniale mieć długoletnie hobby - powiem więc po prostu, że cieszę się, że nadal tu jestem.

I chociaż częstotliwość naszych spotkań nieco spadła (przeprowadzka!), to - z perspektywy - ten rok i tak był lepszy niż poprzedni. Nie ma takiego urwania głowy z terminami, podwykonawcami, zakupem materiałów; mieszkamy już w nowym domu, i chociaż dużo pracy jeszcze przed nami (drzwi wewnętrzne, trochę malowania, ułożenie podłóg w kolejnym pokoju...), to jednak siedzę teraz na fotelu, przy biurku, patrząc na ustawione regały i przetransportowaną kolekcję komiksów. We did it!

Cały ten wysiłek odbił się na innych sferach życia: rzadziej mieliśmy okazję usiąść pograć w coś z żoną, a ja poświęcałem czas raczej na wiercenie, stukanie młotkiem i przycinanie paneli podłogowych, nie komiksowych z myślą o kolejnym wpisie. Ale myślę, że zebrałem już siły - i za tydzień powinienem wrócić do klasycznego pisania o komiksach! Najpierw pozwolę sobie jednak na małą komiksową retrospektywę; akurat, by zorganizować się na przyszłość.

Trzeci rok blogowania zaczął się bardzo przyjemnie: od opisania komiksów z Silk, sympatyczną świeżą pajęczą bohaterką ("ale Anglisto, Silk ma prawie dziesięć lat, czemu nadal ją sprzedajesz jako nowość" - bo w tym lodowcowo poruszającym się hobby dziesięć lat to akurat tyle, żeby dobrze zarysować postać i dać jej dwie-trzy dobre serie!); niedługo później cofnęliśmy się w lata '80, by zaszaleć razem z Dazzler - mutantką/królową disco. Dazzler często jest współcześnie redukowana do żartobliwej ramotki, ale jej oryginalna seria jest fantastyczna; it's just bonkers crazy, start to finish - na tyle, że Dazzler doczekała się nawet własnego otagowania na blogu.

Drżyj przed mocą kuli disco, Spider-Manie!

W lutym - by zostać w klimatach mutantów - wziąłem na warsztat serię Magneto Cullena Bunna z 2014. Jest solidnie napisana, świetnie narysowana i pięknie kolorowana przez laureatkę Eisnera, Jordie Bellaire... ale z perspektywy mijającego roku najważniejszą rzeczą w tym wpisie był dla mnie sam wstęp. Opisywałem tam moją relację z marvelowskimi X-tytułami, a konkretnie ważną rolę, którą pełniły dla mnie serie z nastoletnimi mutantami: The New Mutants, Generation X i tak dalej. To wtedy zakiełkowało w moim mózgu to ziarno, którego owoce zbieram do dziś - urządzić sobie wielki re-read wszystkich tych tytułów po latach!

Ale żeby nie było - sama seria jak najbardziej godna jest uwagi! Magneto to zresztą w ogóle mój ulubiony superłotr, kropka.

Marzec nadal upływał pod znakiem X-Menów - tym razem flagowego tytułu marki, Uncanny X-Men, z okresu, gdy scenarzystą był Matt Fraction. Fraction to z kolei mój ulubiony współczesny scenarzysta, ale w tej serii nie do końca rozwinął jeszcze skrzydła... a najpewniej nie miał po prostu możliwości, gdyż Uncanny to seria-moloch z ponad pięćsetką zeszytów na karku; takie sobie miejsce na kreatywne eksperymenty. Ale była to lekka, kolorowa zabawa ze znajomymi postaciami, w sam raz na wciąż długie wieczory!  

Nawet przeprosiłem się nieco z ostro wykorzystującymi tracing grafikami Grega Landa! Może i wszyscy wyglądają jak z rozkładówek, ale Land solidnie dostarczał jednak rysunków miesiąc w miesiąc - i jest tam parę efektownych momentów, jak Domino powyżej!

Kwiecień nadal upływał pod znakiem X-Menów (widzicie wzorzec?), a konkretnie powrotu do The New Mutants! Miał to być jeden wspominkowy wpis, ale nie wiadomo kiedy rozrósł się do czterech: o śladach ówczesnej popkultury na łamach tego miesięcznika, o obecnych tam wątkach fetyszystycznych, a w końcu - o scenarzystkach i scenarzystach późniejszej ery. Obecnie oznaczyłem to wszystko osobnym tagiem, retroaktywnie doczepiając do cyklu również opinię o pełnometrażowym filmie z młodymi mutantami w roli głównej! Nie, nie zdryfuję tu znowu w gadanie o The New Mutants, ale najwyraźniej wstrzeliłem się w jakiś dziwny zeitgeist...

...gdyż omnibusy całej klasycznej serii są właśnie wydawane przez Marvela; trzeci tom przyszedł do mnie w tym tygodniu!

Do tego The New Mutants doczekali się nawet rodzimego wydania pod szyldem Egmontu, ale jak to z polskimi wydaniami: kolekcja zawiera tylko zeszyty #18-31, i przy całym szacunku dla tłumacza - fraza Claremonta nigdy nie będzie brzmiała po polsku równie dobrze, co w oryginale. Tak czy inaczej, coś wyraźnie wisi w powietrzu, że w tylu miejscach wraca się do tej czterdziestoletniej serii.

Żeby nie było wyłącznie tak X-Menowo - koniec kwietnia i początek maja był również początkiem nowego cyklu Paneli na niedzielę, tym razem po raz pierwszy wkraczającego w Bronze Age of Comics: lata siedemdziesiąte. Przyglądamy się im na przykładzie Teen Titans, i jest tam sporo interesujących aspektów: pierwszy czarny superbohater DC, przykładowo, i stałe luzowanie konwencji konserwatywnego Comics Code - pozwalające na coraz śmielsze przedstawianie wątków społecznych, horroru czy seksu. Aqualad jako noirowy detektyw? Osobiste szpile wbijane jednemu scenarzyście przez drugiego? Wymuszona ewolucją rynku zmiana formatu historii? Działo się tam, i wszystkie osoby zainteresowane historią komiksu mogę tylko zaprosić do wspólnej podróży!

W czerwcu odbiłem ku wydawnictwu Image oraz Paper Girls - ślicznie narysowanej (Cliff Chiang!) serii autorstwa Briana K. Vaughana, która z pewnością przypadnie do gustu osobom lubiącym Stranger Things, Lost... ale i klasyczną science-fiction. Szczerze polecam!

W lipcu odprężałem się zaś między innymi przy czerpiących ze street artu Batgirls, zaś w sierpniu - przy Mind MGMT, przesiąkniętym paranoją autorskim projekcie Matta Kindta (planszówka na podstawie tego komiksu też jest super, swoją drogą).

Wrzesień rozpocząłem wpisem o Bombshells, jednym z tzw. Elseworlds wydawnictwa DC - tytułem, do którego mam spory sentyment, choć powstał dosłownie na podstawie linii kolekcjonerskich figurek. To doskonały dowód na możliwość stworzenia czegoś fajnego nawet w - z pozoru - najbardziej przekalkulowanym, korporacyjnym projekcie! Wystarczy dobrze czująca medium autorka, jak Marguerite Bennett... i nie zaszkodzą nieco eteryczne rysunki innej Marguerite, Sauvage. Pisanie o Bombshells było też zabawne, gdyż przez dwa i pół roku zapowiadałem na blogu, że kiedyś poświęcę wpis temu komiksowi - aż w końcu się udało! Mówiłem to samo również o innych tytułach, w tym serii The Immortal Iron Fist... i, wink wink, nudge nudge, szykujcie się niebawem na realizację również i tej obietnicy! A ponieważ jestem z okazji rocznicy w śmiałym nastroju, złożę jeszcze kilka nowych: All-New Wolverine! X-Factor! Power Girl! Green Arrow/Black Canary! Journey Into Mystery! Czy zrealizuję je wszystkie w czwartym roku blogowania? Only one way to find out!

Październik i zbliżające się Halloween były świetnym czasem na lekturę Justice League Dark - a konkretnie drugiej inkarnacji tego zespołu, z Wonder Woman, Zatanną i Detectivem Chimpem. Byłem dosyć ostrożny w pochwałach dla tego miesięcznika, określając go jako solidny, ale w sumie nic rewolucyjnego; z czasem moja sympatia tylko wzrosła, i myśląc o komiksach z tego okresu jednak będę pewnie się zastanawiał: czy były tak dobre, jak Justice League Dark? Czekam właśnie na zbierający tę serię omnibus; co tu więcej mówić.

W listopadzie zacząłem pisać o Generation X - kolejnym X-tytule opowiadającym o młodych mutantach, tym razem już w latach '90. Jubilee, Chamber, Husk! Była to kolejna wspaniała wyprawa w przeszłość, i tutaj również nie zakończyło się na jednym wpisie: powstał już kolejny dotyczący tropów popkulturowych, a w planach mam jeszcze dwa, z czego jeden prawdziwie przerażający. Drżyjcie już dziś!

A grudzień? No cóż, grudzień był miesiącem przeprowadzki - spuchła liczba wpisów nijak z komiksiarstwem niezwiązanych... chyba, że uwzględnimy horror stories związane z przenoszeniem kolekcji. Wszystkie siniaki oraz wylany pot były jednak tego warte! Dziękuję raz jeszcze za wszystkie słowa wsparcia, a nierzadko i doraźną, fizyczną pomoc - na szczególny laur zasługuje tu kolega E., który zasuwał po schodach jak Rocky Balboa i taszczył razem ze mną nawet najbardziej onieśmielające lustrzane drzwi ikeowskiej szafy Pax! Cóż to były za wyzwania, cóż to były za przygody.

 

Dosyć już wspomnień! Czas zebrać owoce całej tej pracy; wyłączyć komputer, zrobić drinka, znowu zagrać z żoną w planszówkę przy muzyce; wyciągnąć nogi i obejrzeć na kanapie serial. A blogowanie? Ponad trzy lata, ponad pięćset wpisów, no end in sight! Dzięki, że nadal tutaj wpadacie - to dzięki wam jest to dla mnie przyjemność innego rodzaju, niż proste pisanie do szuflady. And so - a toast!

Za czwarty rok blogowania - i wiele kolejnych!